Strasznie dziś senna ta Liga Mistrzów. Dowód na to, że prawdziwe emocje z najsilniejszymi zespołami przyjdą najwcześniej w rewanżach, a prawdopodobnie dopiero w kolejnej rundzie. Real bez problemu przejechał się po Galatasaray, choć fakty są takie, że dostał w tej rundzie wolny los, a Borussia z podobnym wynikiem powinna zakończyć mecz w Maladze. Powinna, gdyby nie nieskuteczność Mario Goetze oraz fenomenalna dyspozycja Willy’ego Caballero. Argentyński bramkarz utrzymał Malagę w Lidze Mistrzów już po osiemnastu minutach. A potem tylko potwierdzał swą klasę.
Praktycznie cały mecz toczył się w takim samym rytmie. Borussia atakowała, klepała, jak chciała, nie miała praktycznie żadnego problemu z przedostaniem się pod bramkę Malagi. Nawet Robert Lewandowski dryblował z taką łatwością i wymieniał podania na małej przestrzeni, jakby grał przeciwko Adrianowi Klepczyńskiemu lub Łukazowi Krzyckiemu, a nie Martinowi Demichelisowi, ale na nic się to zdawało, bo albo niemiłosiernie partaczył Goetze, albo sam Robert, który zaliczył jedno z najbardziej rażących pudeł w swojej karierze. Trafnie spuentował to zresztą Andrzej Juskowiak: „Myślałem, że to Grosskreutz”.
Lewego za dzisiejszy mecz, nie licząc tej sytuacji, wypada jednak pochwalić, bo generalnie radził sobie bardzo przyzwoicie, czego nie można powiedzieć o Łukaszu Piszczku i ogólnie o całej prawej stronie Dortmundu, która bez kontuzjowanego Błaszczykowskiego całkowicie się rozregulowała. Wszystkie akcje szły przez środek, ale Malaga, oczywiście z wyjątkiem Caballero, i z tym sobie nie radziła. Hiszpanie swego szczęścia próbowali jedynie ze stałych fragmentów (jednego albo dwóch) i prawą stroną, ale Joaquin dostosował się do poziomu kolegów, a i znakomity Isco grał dziś poniżej własnego poziomu.
Ale to Hiszpanie mogą dziś świętować, bo uciekli katu spod topora. To znaczy dwóm katom. O nazwiskach Goetze i Lewandowski.
***
Real w spacerowym momentami tempie odprawił grające jeszcze bardziej spacerowo, a może po prostu bezradnie Galatasaray. Fatih Terim mówił, że nie można przegrać tego meczu w głowach jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. I nawet jeśli to udało się piłkarzom ze Stambułu, to do ostatecznej porażki wystarczyły dwa kwadranse od wyjścia na boisko. Galatasaray skompletowało imponującą paczkę – z Muslerą, Eboue, Sneijderem, Altintopem, Rierą, Drogbą czy Yilmazem. Jak na warunki ligi tureckiej – naszpikowaną gwiazdami na każdej pozycji. Ale w starciu z prawdziwym europejskim topem, ci wszyscy wymienieni nie mieli absolutnie nic do powiedzenia. Real, nawet jeśli fragmentami w przeciętnym tempie, grał na zupełnie innym poziomie. Nieprzewidywalnie. Raz środkiem, a raz skrzydłem. Raz prostopadłą piłką, za chwilę znów ze skrzydła. Co raz podkreślając swoją dominację.
Cristiano Ronaldo najwyraźniej uznał, że nie można dłużej pozostawać w cieniu Messiego, trafiającego jak na zawołanie i strzelił gola w czwartym kolejnym występie w Lidze Mistrzów. W sumie ma już dziewięć w dziewięciu spotkaniach, a do tego dołożył przecież trafienia w trzech ostatnich grach w lidze. Tylko ostatni miesiąc wygląda w jego wykonaniu jak poniżej:
5 marca – gol
10 marca – 2 gole
16 marca – gol
30 marca – gol
3 kwietnia – gol
Jeszcze rano hiszpańskie media żywo spekulowały czy w ataku Realu powinien zagrać Higuain, czy może lepszy będzie Benzema, ale tym razem obaj golami pogodzili swoich zwolenników i krytyków. Królewscy mieli dziś po prostu wyjątkową łatwość w pokonywaniu Muslery. Ze względu na swój poziom mecz – delikatnie mówiąc – nie przejdzie do historii rozgrywek.
Piłkarze Galatasaray chcieli wracać do Stambułu z wynikiem, który da im nadzieję przed rewanżem, ale 0:3 w Madrycie oznacza, że celu nie osiągnęli. Ćwierćfinał uznajemy za rozstrzygnięty.