Doping na kadrze – jak kibice Wisły Kraków czy raczej jak Irlandczycy?

redakcja

Autor:redakcja

28 marca 2013, 15:18 • 5 min czytania

Tematem numer jeden w mediach po meczu z San Marino stał się doping, a właściwie jego brak. Głos zabrały najważniejsze autorytety w kraju (jak choćby Andrzej Grabowski, Dariusz Tuzimek, Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki, Tomasz Lis, koniecznie wymieniani jednym tchem). Jedni w tonie grzmiąco-ganiącym, skandal, profanacja, zero ducha i woli walki, drudzy w retoryce pełnej zrozumienia, odwołując się do haseł „nasz klient, nasz pan” oraz „klient płaci, więc wymaga”. Prawdopodobnie najrozsądniej byłoby dołączyć do którejś ze stron barykady i albo bezlitośnie przejechać się po tych 43 tysiącach kibiców, którzy brutalnie zrównali z ziemią kadrowiczów, albo w równie agresywny sposób trzasnąć po kasku reprezentację, której według wielu należały się wyłącznie gwizdy.
W tym wypadku chyba warto ściągnąć cugle i zachować dystans. Bo tak naprawdę kogo i za co tutaj krytykować? Jako dwie skrajne postawy przyjmijmy sobie dwa najpopularniejsze przypadki z ubiegłego roku. Numer jeden – kibice Wisły Kraków w meczu ze Śląskiem Wrocław, którzy reagując na kolejne wygibasy swoich zawodników nie ograniczyli się do gwizdów, ale wyśpiewali również: „jebać Messiego, my mamy tu Sikorskiego” i „dla Garguły wyższy kontrakt”. Okrzyków było zresztą więcej, niektóre z dowcipem na naprawdę przyzwoitym poziomie. Opcja numer dwa – kibice Irlandii, podczas meczu z Hiszpanią, obserwując swoich bezradnych zawodników masakrowanych przez silniejszych rywali.

Doping na kadrze – jak kibice Wisły Kraków czy raczej jak Irlandczycy?
Reklama

Wybaczcie, ale rozstrzyganie sporu między dowcipną i rozsądną, a przede wszystkim zasłużoną szyderą z poczynań piłkarzy, a pełną melancholii przyśpiewką Irlandczyków to jak rozstrzyganie, czy lepiej ogląda się ligę hiszpańską, czy też angielską. Obie strony mają swoje argumenty, obie strony dałyby się pokroić za swoje racje, obie przez drugą stronę barykady uważane są za nudne i zdecydowanie poniżej poziomu.

Reklama

Pierwsze, najważniejsze pytanie: czy piłkarze zasłużyli na wyśmianie? I od razu dwie odpowiedzi. W meczu z Ukrainą – jak najbardziej. To w jaki sposób się poruszali, to w jaki sposób wypowiadali się w mediach, to w jaki sposób budowali kolejne akcje. Jeśli kibice zaśpiewaliby wówczas hasło „gliki-taka, gliki-taka”, albo „jesteś legendą, hej Lewy, jesteś legendą”… Z drugiej strony – podczas meczu z San Marino biegali, starali się, walczyli, nie poprzestali na strzeleniu dwóch goli, nie chcieli „odbębnić” tych dziewięćdziesięciu minut, tylko faktycznie zabawić publikę. Zrehabilitować się, pokazać, że nie olewają tych spotkań.

Czy wobec tego zasłużyli? Szukamy jakiegoś zabawnego synonimu dla banalnego „trudno powiedzieć”, ale nasuwa się tylko wulgarne „chuj wie”.

Drugie pytanie – co, jeśli nie szyderstwo? Naprawdę wyobrażacie sobie, że kadra wygrywa 4:0 z chłopakami, którzy w myślach zastanawiają się, czy szef nie będzie zły, jak w piątek w biurze będą troszkę zamuleni, a 43 tysiące gardeł krzyczy na całego „gramy do końca”? Naprawdę mieli śpiewać hymn, gdy super-snajper Lewandowski strzelał drugiego gola z karnego, nadal nie przerywając swojej serii bez trafienia z gry? Przecież to brzmiałoby jeszcze bardziej komicznie, niż śpiewy pełne uznania dla San Marino.

Pytanie numer trzy – gdzie są granice wyśmiewania. Tutaj krótko – wygwizdanie Wasilewskiego to policzek dla jednego z gości, którzy nigdy nie wykręcali się bolącą piętą, czy walką o skład w klubie, którzy zawsze zapieprzali na sto procent, od początku do końca meczu. Ł»e jest słaby? Trudno, lepszych albo nie mamy, wszystko co tylko mógł dać – a czasem pewnie i więcej – pokazywał na boisku. Tym bardziej, że kibice na meczu z San Marino pokazali szacunek Borucowi (chyba że wyśpiewanie jego nazwiska też było ironiczne), więc i „Wasyl” w tym wypadku na baty raczej nie zasłużył. Nie w takim meczu, w którym praktycznie żegna się z kadrą.

Pytanie numer cztery – czy kibice mają w ogóle prawo besztać zawodników. Ktoś mógłby argumentować, że wiślacy kpiący z Sikorskiego i spółki mieli do tego prawo, przejechali za Wisłą więcej kilometrów, niż niektórzy z zawodników, zdzierali gardło w każdym kolejnym meczu, a po niektórych spotkaniach wychodzili pewnie bardziej zajechani od ich boiskowych pupilków. Czy „janusze” – jak przyjęło się wołać na kibiców podczas meczów reprezentacji – mieli wobec tego moralne prawo wygwizdać zawodników? Oczywiście, że mieli! Bilety na mecze „Lewego” i spółki wbrew pozorom (i wbrew temu co zdają się myśleć dziennikarze ślący gromy na wtorkowych sympatyków na trybunach) nie są dodawane do frytek i cheeseburgera w zestawie „Happy Meal”, ani nie brukuje się nimi ulic w stolicy. W przeciwieństwie do dziennikarskich akredytacji (które uprawniają do grzmotów o wieśniactwie kibiców), nie są darmowe, a kosztują naprawdę solidną sumkę, szczególnie biorąc pod uwagę jakość oferowanego widowiska.

Kibic kupujący bilet ma więc prawo nie tylko do śpiewania „nic się nie stało” i podtrzymywania na duchu naszych fenomenalnych Orłów, ale także do puszczania cichych bąków, grania na telefonie komórkowym w Angry Birds (które mimo wszystko mają więcej wspólnego z ptactwem, niż biedronki Fornalika), a nawet do gwizdania. O ironicznym śpiewaniu i szyderczym uśmiechu przez łzy nie wspominając. Jasne, „The Fields of Athenry” brzmiało fenomenalnie, ale Irlandia grała wtedy z potężną Hiszpania i mimo wysokiej porażki, starała się walczyć. Wątpimy, czy kibice Irlandii zaintonowaliby tę pieśń przy prowadzeniu 4:0 z Sanmaryńczykami.

A zupełnie inna sprawa, że wymeldowanie kibiców klubowych z meczów reprezentacji i wymiana ich na nowoczesną publiczność musiało skutkować zmianą dopingu z klubowego na ten nowoczesny, ściśle powiązany z wydarzeniami na murawie. Wypadałoby to wreszcie zauważyć i się z tym pogodzić.

Pytanie z tytułu pozostaje nierozstrzygnięte.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama