Alex Bruno: – Nazwa „Botafogo” nie działała. I tak byłem za słaby i za mały…

redakcja

Autor:redakcja

18 lutego 2013, 02:56 • 7 min czytania

– Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, nasz trener w Botafogo zaprosił nas po treningu na boisko. Usiedliśmy w kółku, a on tłumaczył: „panowie, między tymi czterema liniami rozgrywają się wasze losy. Wkrótce się przekonacie, że tutaj, od tej murawy zależy, czy będziecie mieli pieniądze, dziewczyny, samochody… Wszystko, całą waszą przyszłość. Jedna akcja może ją zdefiniować i jeden strzał może zadecydować o całym życiu”. Nigdy nie zapomnę tych słów, a dziś – patrząc na ostatnie lata – mogę je tylko potwierdzić. Bo prawie zawsze, gdy już zaczęło się układać, dostawałem od życia w twarz. Aż do pewnego nietypowego obozu w Tunezji – rozpoczyna swą opowieść brazylijski pomocnik Widzewa, Alex Bruno.
– Przesadziłbym mówiąc, że jestem typowym piłkarzem z dzielnicy biedy. Fakt, w domu na ogół specjalnie się nie przelewało, ale zawsze miałem to szczęście, że rodzice nigdy nie stawiali mi przeszkód. Nawet gdy nasza sytuacja finansowa wyglądała kiepsko, tata nie miał nic przeciwko, bym po szkole jeździł zamiast do pracy na treningi. To chyba ta podrażniona ambicja… Sześciu jego braci marzyło o karierze, a żaden nie został zawodowcem. Przepraszam, jeden, najmłodszy zahaczył się w America de Natal, ale… No, chyba nie muszę tłumaczyć, że liczył na coś więcej. Ktoś więc musiał w końcu przełamać tę tradycję.

Alex Bruno: – Nazwa „Botafogo” nie działała. I tak byłem za słaby i za mały…
Reklama

Prawie całe moje dzieciństwo wiąże się z Rio de Janeiro. Wiem, co sobie teraz myślisz. Dziewczyny, plaże, a przede wszystkim przestępczość, fawele i narkotyki. Jedno wielkie niebezpieczeństwo i same kłopoty. My, Brazylijczycy, zawsze to słyszymy. I odpowiadamy – u was tak nie ma? Oczywiście, że jest. Ale nieistotne… W Rio jako ośmiolatek grałem w futsal i chyba szło mi nieźle, bo pierwsze etapy szkolenia przeszedłem w Botafogo. Tak, w tym Botafogo.

Reklama

Alex drugi od prawej w dolnym rzędzie…

Potem było już tylko gorzej. Nie zdołałem się przebić, więc trafiłem do Uniao Central, a następnie do Queimados FC, gdzie zahaczyłem się na moment dzięki znajomościom, które zostały mi z gry na hali. Ale to wszystko były epizody. By podtrzymać formę, móc się gdzieś pokazać i przede wszystkim trenować. Chodziłem do szkoły, ale liczyła się dla mnie tylko piłka. Gdy okazało się, że zajęcia pokrywały mi się z treningami, ojciec wywalczył dla mnie indywidualny tok nauczania. Czyli… lekcje wyłącznie w poniedziałek, a w pozostałe dni futbol. Ale tylko przez rok! Poza tym jeździłem z treningu na zajęcia, z zajęć na trening i tak dalej, i tak dalej.

Ale efektów nie było.

Z Queimados pożegnałem się błyskawicznie. W zasadzie już po kilku miesiącach. I rozpoczął się najtrudniejszy okres w moim życiu. Okres testów.

Jeździłem, gdzie tylko się dało. Starałem się wykorzystać wszelkie możliwe kontakty. Gdy dowiadywałem się, że klub organizuje „peneirę”, czyli masowe testy dla wszystkich juniorów, którzy chcieli się sprawdzić, wsiadałem w autobus i jechałem. Naprawdę, w Rio zaliczyłem chyba wszystkie kluby. Do jednego zgłosiłem się nawet pięć razy. Pięć razy i za każdym razem mi dziękowano! „Za niski”. „Za słaby”. Zawsze czegoś brakowało. Nie czepiali się umiejętności, które i tak ciężko było ocenić na tle aż tylu zawodników, ale właśnie warunków fizycznych. Momentami zastanawiałem się, czy nie stawałem się ofiarą tego, że futbol w Brazylii staje się coraz bardziej europejski. Tak drobni piłkarze jak ja dostają szansę coraz rzadziej i w ogóle trenerzy bardziej obawiają się stawiać na młodych. Nie jest tak jak dawniej, że liczyły się jedynie umiejętności. Ale nie zrażałem się. Gdy brakowało pieniędzy, bo tatę zwolniono z piekarni, pożyczałem buty od kolegów. Wierzyłem, że w końcu się uda. Przecież kiedyś grałem w Botafogo!

Nie udawało się. I zaczęło brakować na bilety.

Nie miałem jeszcze osiemnastu lat i czułem, że wszystko, co robiłem do tej pory, traci sens. Tata bez pracy, ja też, w domu mama i dwie siostry, a sytuacja się pokomplikowała. Naprawdę, miałem dość. Czasy, gdy ojciec mógł sobie pozwolić na zakup kilku par butów dla mnie, już dawno minęły. Klubów nie było stać na opłacanie przejazdów wszystkim chętnym, a niektóre znajdowały się po prostu za daleko. Mimo tego postanowiłem wybrać się na wyjazd ostatniej szansy. Rekordowo daleko – do Sao Paulo. Do klubu America de Sao Jose de Rio Preto. I najlepsze jest to, że testy zdałem, wysłałem papiery, żeby mnie zarejestrowali, ale w ostatniej chwili coś się znów zawaliło. Nie wiem co. Naprawdę, nie mam pojęcia.

Alex drugi od lewej na dole w barwach Queimados…

Tego było już za wiele. Ostatnia rzecz, o której chciałem myśleć, to futbol. Miałem go dość. Po prostu mnie zawiódł. Rzecz, której poświęciłem się na maksa, całkiem mnie zawiodła. I akurat wtedy pojawiła się druga z moich ostatnich szans. Czyli projekt „Tunezja” firmowany przez Jose Claytona, Brazylijczyka, który kiedyś grał w tamtejszej reprezentacji i który zaproponował osiemnastu młodym zawodnikom wyjazd na miesiąc treningów właśnie do Tunezji. Dla nas to była egzotyka – nic o tym kraju nie wiedzieliśmy, ale niewiele nas to interesowało, bo po pierwsze trzymaliśmy się razem, a po drugie… Kto na naszym miejscu odrzuciłby możliwość pobytu w nowoczesnym centrum treningowym, z fajnym hotelem, porządnymi boiskami i… sparingami z przeciwnikami z Europy?

W tym czasie Clayton zaprosił trenera Widzewa, żeby rzucił na nas okiem i miałem szczęście, że z tej osiemnastki na kolejne treningi wybrano akurat mnie, Emersona Carvalho i Williama, bo nasi koledzy z obozu – choć dziś większość nie gra w piłkę (tylko jeden w juniorach Palmeiras) – prezentowali naprawdę niezły poziom. Ale to mnie się udało i już w barwach Widzewa w pierwszym sparingu strzeliłem gola. Szczęście i zasługa Boga – zawsze to powtarzam.

Czułem się coraz pewniej, bo normalnie już trenowałem z Widzewem, ale wątpliwości pojawiły się później – gdy Widzew wrócił do Polski. Wiedziałem, że są nami zainteresowani, ale to wszystko jakoś dziwnie się dłużyło. Clayton kazał czekać, a ja nerwowo sprawdzałem stronę klubową, na której widziałem, że Ben Dhifallah – którego wypatrzyli w tym samym czasie – trenuje już w Polsce. A z nami co? „Czekajcie”. No i czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. Trwało to kilkanaście dni, bałem się, że powtórzy się sytuacja z Sao Paulo, ale w końcu dostaliśmy sygnał: „jedziecie”.

Pierwsze miesiące w Łodzi to był dla nas okres próbny. Trening, hotel, trening, hotel. I tak w kółko. Dzień po dniu. Ł»adnych wyjść, dyskotek, dziewczyn. Nic. Nawet nie było na to pieniędzy, bo klub zapewniał nam nocleg i wyżywienie. Zresztą, nie w głowie było nam balowanie, bo za dużo mieliśmy do stracenia. Wiele zawdzięczam Dudu, Bruno Pinheiro i Abbesowi, którzy dawali nam pieniądze, gdy byliśmy w pilnej potrzebie. Z Polakami też się dogadywaliśmy, szczególnie z tymi młodymi. Jak? W Brazylii mawiamy, że „kto ma usta, ten idzie do Rzymu”. Powiedziałbym inaczej – „kto ma usta, ten znajdzie sposób, by się dogadać”. A szczególnie z Rybickim, który jest takim polskim Brazylijczykiem.

Pierwszy profesjonalny kontrakt podpisaliśmy w czerwcu. To prawda, że dość niski, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Kłopot miałem tylko w pierwszym miesiącu, gdy prawie całą pensję przeznaczyłem na ubrania, bo miałem ze sobą praktycznie same krótkie rękawy plus kilka bluz treningowych, które podarowano nam w Tunezji. W końcu musiałem się jakoś ubrać – tenisówki, koszulki z dłuższym rękawem… Ważne było też to, że Widzew opłacał mnie i Emersonowi mieszkanie. Dostaliśmy po pokoju w internacie powiązanym w jakiś sposób z kościołem katolickim. Dudu zawsze mówił, żebyśmy się nie przejmowali, bo pieniądze kiedyś przyjdą. Zresztą, i tak sporo odsyłałem rodzicom, żeby tata, który pracuje już przy budowie domów, mógł w coś zainwestować.

Niedawno przedłużyłem kontrakt do 2014, ale miejsca zamieszkania nie zmieniłem. Mnie w tym internacie jest po prostu dobrze. Stać mnie na wynajęcie czegoś większego, ale tak jest w porządku. Całe życie mieszkałem z rodzicami i nie wyobrażam sobie, żebym nagle miał zamieszkać sam. Wolę wysłać tacie te pieniądze. Ja i tak jestem szczęśliwy. I w końcu spokojniejszy o swoją przyszłość. Nie tak dawno nikt mnie nie chciał w Rio, a teraz mogłem zagrać w sparingu z Taisonem, Alexem Teixeirą i Douglasem Costą. Ludźmi, których oglądałem w telewizji. Graliśmy z Szachtarem, z zespołem z fazy pucharowej Ligi Mistrzów! I nie wypadliśmy wcael tak źle. Trzeba być ambitnym i mierzyć wysoko. Tak samo w lidze – jeśli nie skupiałbym się na mistrzostwie, już na starcie byłbym przegrany. Bezczelność i radość, „ousadia e alegria”. Jak u Neymara. Trenerzy mają czasem do mnie pretensje, że moim dryblingiem zwalniam grę i zamiast zagrać do przodu „po europejsku”, wolę się zatrzymać i pokiwać. Ale to jest właśnie ta „alegria”, choć wiem, że czasem muszę ją ograniczać.

A, no i o jednej sprawie zapomniałem przez te wszystkie moje testy. O prawie jazdy. W Brazylii nie zdążyłem zrobić, a w Polsce chyba też nie dam rady. Bo jak? Ale co tam – tramwaje też są OK.

Wysłuchał TOMASZ ĆWIÄ„KAفA


Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama