Ekstraklasa ma w sobie coś takiego, że szansę by wypalić ma tutaj nawet gość z kompletnie beznadziejnym CV, z którym w poważnej lidze załapałby się najwyżej na kierowcę klubowego autobusu. I odwrotnie – sparzyć się można na graczu, którego osiągi wyglądały bardziej niż przyzwoicie i który mówiąc o najbardziej udanym sezonie, nie musi pokazywać pracodawcy najlepszego sejwa z FM-a. Do drugiej grupy zdecydowanie zaliczał się Ismael Blanco, delikwent obchodzący dziś 35. urodziny.
Nie będziemy ściemniać, że od razu wiedzieliśmy, jak to się skończy. Oj nie, przecież przychodził niedługo po tym, jak ładował gola za golem w lidze greckiej. Do Legii trafiał w sezonie 11/12, konkretnie – w zimowej przerwie. Poprzednie lata w AEK-u Ateny jego wykonaniu wyglądały z kolei tak:
2007/08 – 34 mecze, 20 goli
2008/09 – 36 meczów, 17 goli
2009/10 – 34 mecze, 9 goli
2010/11 – 20 meczów, 9 goli
Ba, nie przychodził po pół roku na leżaku, bo w końcu zaliczył 15 meczów w meksykańskim San Luis. Bez zawrotnej skuteczności, ale i bez wstydu. Widzieliśmy setki napastników, którzy wkraczali do ekstraklasy po rundzie mniej udanej niż taka zakończona 2 bramkami i 3 asystami.
Co było potem – wszyscy pamiętamy. Niestety. Blanco wyrósł na etatowy podgrzewacz do krzesełka na ławce rezerwowych Legii, więc gdy tylko przyszło lato i jego rolę przejęło słońce, pożegnano się z nim bez łez i ckliwych ceremoniałów. Trudno się dziwić, skoro gość, który niedługo wcześniej pakował bramki Benfice, Olympiakosowi czy Anderlechtowi, zapracował sobie na zaledwie 121 minut na naszych ligowych boiskach.