Czas na sentymentalny tekst. Kilka refleksji w związku z Pucharem Narodów Afryki…

redakcja

Autor:redakcja

05 lutego 2013, 19:57 • 11 min czytania

Kilka dni temu rzuciliśmy okiem na mecz Manchesteru United z Fulham, a pech chciał, że z braku laku następny na ekran wjechał Puchar Narodów Afryki. Przeskok, jaki zanotowaliśmy pobił wszelkie możliwe rekordy, czuliśmy się mniej więcej tak, jak w każdą sobotę kończąc ligowego „lajfa” spotkaniem GKS-u Bełchatów z Ruchem Chorzów i przełączając po chwili na ligę hiszpańską. Przez chwilę daliśmy się porwać z nurtem – PNA zszedł na psy, nie ma sensu tego oglądać, weź przełącz. Ale KIEDYŚ! Kiedyś to panie, były takie PNA, że całe rodziny siadały przed telewizorem.
No właśnie, po chwili złapała nas refleksja, że ten turniej nigdy nie robił na nas przesadnego wrażenia. Jeśli oglądaliśmy i ekscytowaliśmy się afrykańskim odpowiednikiem Euro, to przede wszystkim z uwagi na ich nieporadność taktyczną. Ze względu na ich radość z gry, bezmyślne, idiotyczne szarże, atakowanie całym zespołem, olewacki stosunek do obrony. Teraz wszystko trochę się ucywilizowało, zresztą sama Afryka nie ma już tak wyraźnych wymiataczy, jak choćby tercet Nigeria-Kamerun-RPA na przełomie tysiącleci, czy Wybrzeże Kości Słoniowej z czasów świetności Drogby i Zokory. O ile tłumaczenia polskich zawodników po starciach z pasterzami z Uzbekistanu, że „w futbolu nie ma już słabych drużyn” nie mają zbyt wiele sensu, o tyle w Afryce poziom istotnie uległ potężnemu wyrównaniu. Mali ma Keitę, Ghana ma Gyana, nawet Togo ma Adebayora. Rozdrobnienie ma swoje plusy, ale też gigantyczny minus – nie ma już zespołów, które potrafiłby zdominować rozgrywki. Dobitnie świadczy o tym odpadnięcie Wybrzeża Kości Słoniowej.

Czas na sentymentalny tekst. Kilka refleksji w związku z Pucharem Narodów Afryki…
Reklama

Jak zawsze w takich chwilach, chwilach olbrzymiego zawodu w trakcie transmisji meczu, postanowiliśmy cofnąć się w przeszłość. Młodzieńcza, wtedy jeszcze bezwarunkowa i bardzo wyrozumiała, miłość do futbolu, kilkanaście lat, przez które wymazaliśmy złe wspomnienia i uwypukliliśmy te dobre, do tego spora dawka sentymentów i oczywiście nazwisk, które nie raz i nie dwa wykrzykiwaliśmy na podwórkach grając swój własny Puchar Narodów, albo inny mundial. Pewnie nie uwierzycie, ale kiedyś nawet zwykli niedzielno-środowi Janusze wiedzieli mniej więcej, który z Murzynów gdzie gra i którzy z nich są najkonkretniejsi. Wspomnienia… Piękna sprawa i oczywiście piękne czasy. Moglibyśmy pójść na łatwiznę i powiedzieć „już takich nie robią”, ale byłoby to kłamstwo. Oczywiście, że robią, co z rozrzewnieniem będą zapewne wspominać dzisiejsze dzieciaki za lat kilka, lub kilkanaście. Tak jak my dzisiaj wspominamy.

Nigeria z lat dziewięćdziesiątych

Reklama

Właściwie wystarczyłaby sucha wyliczanka nazwisk. Okocha, Oliseh, Kanu, Babayaro, Taribo West i jego pocieszne fryzurki, Victor Ikpeba. Jest wysoko, nie ma co się oszukiwać, a gdy jeszcze przypomni się ich osiągnięcia… Najpierw na MŚ w 1994 zwycięstwo w grupie (po wygranej z Bułgarią ze Stoiczkowem i Leczkowem w składzie), potem fenomenalny, pełen dramaturgii mecz z późniejszym finalistą z Włoch. Biorąc pod uwagę wcześniejsze, doprawdy imponujące statystyki Nigerii na Mistrzostwach Świata…

…mundial za Oceanem można uznać za przełomowy. Rufai, Oliseh i Amunike przetarli szlak dla swoich następców, którzy cztery lata później po raz kolejny przebojowo wdarli się na piłkarskie salony. A to co zrobili we Francji, na zawsze zapewniło im miejsce w naszej pamięci. Pod wodzą Bory Milutinovicia, serbskiego cudotwórcy, który wcześniej prowadził na mundialach Meksyk, Kostarykę i Stany Zjednoczone, Nigeria stała się naprawdę poukładanym zespołem. Milutinović miał zresztą w czym rzeźbić. Babayaro z Chelsea (choć nie robiło to wtedy takiego wrażenia jak teraz), West i Kanu z Interu Mediolan, Okocha, który miał za sobą dwa bardzo udane sezony w Fenerbahce, Babangida i Oliseh, obaj grający w Ajaksie Amsterdam. Trudno powiedzieć, by był to zespół „naszpikowany gwiazdami”, ale na pewno daleko im było do takiego Kamerunu chociażby, który na mundial przyjechał ze zdecydowanie mniejszymi aspiracjami.

Nigeria od początku była jednym z faworytów w swojej grupie, ale chyba nikt nie spodziewał się, że to właśnie podopieczni Milutinovicia pozbawią złudzeń… Hiszpanów. Pierwszy mecz w grupie, Raul, Luis Enrique, Hierro i spółka, nie będzie chyba przesadą stwierdzić, że Nigeria miała przed sobą najlepszych graczy ówczesnej Europy. Wystarczy powiedzieć, że Raul nie zawsze rozpoczynał grę w pierwszym składzie, przegrywając momentami rywalizację z Morientesem i Kiko. A gdzie do tego Etxeberria, Nadal, Zubizarreta… Choć w sumie. Ten ostatni akurat został bohaterem negatywnym meczu z Nigerią. Zresztą, sami zobaczcie (ze szczególnym uwzględnieniem podziwu nad warkoczykami Westa).

Nigeria zyskała gigantyczną sympatię wśród kibiców, którąâ€¦ straciła niecały tydzień później. W ostatnim meczu bowiem to właśnie „Super Orły” rozdawały karty. Grając na sto procent z Paragwajem przedłużali nadzieję Hiszpanom, z kolei odpuszczając ostatni grupowy mecz – wyrzucali ich z turnieju. Hiszpania bezlitośnie, krwawo i bezwzględnie przejechała się po Bułgarach aplikując im sześć goli. Aż miło się to oglądało, Luis Enrique, potem Morientes, Kiko w ostatnich minutach meczu. To wszystko było już jednak bez żadnego znaczenia. Nigeryjczycy byli dalecy od jeżdżenia na dupach, by uratować te tyłki piłkarzom Javiera Clemente. Paragwaj ograł ich 3:1 i dopełnił zniszczenia. „Grali jak nigdy, przegrali jak zawsze” – po raz kolejny westchnęli kibice z Półwyspu Iberyjskiego zawijając się do domu.

Nigeryjskie cwaniactwo odpowiednio „nagrodzili” Duńczycy, klepiąc ich 4:1 w 1/8 finału i odsyłając z powrotem na Czarny Ląd. Niesmak pozostał, dużego, wyczekiwanego sukcesu zabrakło, ale i tak brygada z warkoczami Westa na czele wryła się w naszą pamięć o wiele mocniej, niż choćby Togo z Adebayorem w napadzie.

Maroko autorstwa Henriego Michela

Ten sam turniej, znów afrykańska drużyna, ale jakże inna sytuacja. Tym razem chodzi o grupę A, w której obok obrońców tytułu z Brazylii znalazła się Norwegia, Szkocja i Maroko. Ci ostatni jechali do Francji pod wodzą Henriego Michela, faceta, który w trenerce miał już określoną markę. Złoty medal na Igrzyskach w 1984, potem trzecie miejsce na mundialu w 1986, potem przez moment prowadzenie PSG. W składzie brak jakichś spektakularnych gwiazd, ale całkiem solidni ligowcy z Francji, czy Hiszpanii. Na szybko kojarzymy tercet z Deportivo La Coruna, Hadji-Naybet-Bassir. W sumie nie wiadomo było do końca czego się po nich spodziewać, jasnym dla wszystkich było ogranie grupy przez Brazylię, ale dalsza kolejność w grupowej hierarchii była wielką niewiadomą. Maroko nie do końca anonimowe, jest parę szanowanych nazwisk, uznany szkoleniowiec, ale z drugiej strony w Norwegii jej największe klejnoty, Tore Andre Flo, Kjetil Rekdal, Ole Gunnar Solskjaer, Henning Berg i Ronny Johnsen z Manchesteru United.

Wątpliwości spotęgował pierwszy mecz, w którym „cześć” futbolowemu światu powiedział Hadji. Numer siedem, szybkość, dynamika, czary na skrzydle, dużo strzałów… Nie przypomina wam to kogoś?

Po remisie 2:2 z Norwegią, wszystko jeszcze było możliwe. Maroko oczywiście zaliczyło szybki nokaut od Brazylii, ale jednocześnie w drugiej serii spotkań Norwegia wtopiła parę bukmacherskich kuponów podczas meczu ze Szkocją, zaledwie remisując. W ostatniej kolejce Rekdal i spółka grali z faworytem całego turnieju, który świętował już awans do drugiej rundy, więc zarówno Marokańczycy, jak i Szkoci, liczyli że to zwycięzca ich meczu będzie grał dalej. Obie kadry się przeliczyły. Michel ze swoim asem Hadjim zrobili co trzeba – ogolili Szkotów 3:0, nasłuchując jednocześnie wieści z Marsylii, gdzie w tym samym czasie swój mecz grała Norwegia. Po golu Bebeto w 78. minucie trudno było przypuszczać, że ktoś pozbawi przybyszów z północnej Afryki miejsca w 1/8 finału. Musiałby stać się cud – „gang Olsena” ze Skandynawii miał dziesięć minut na zdobycie dwóch goli w meczu z obrońcami tytułu, z jedną z najsilniejszych drużyn na całym globie, z machiną wyposażoną w Cafu, Roberto Carlosa, Rivaldo, Ronaldo i Dungę.

83′ – Tore Andre Flo. 88′ – rzut karny, Kjetil Rekdal. Gigantyczny wybuch radości w Oslo i łzy w Casablance. Maroko grało świetnie, miało fenomenalnego gościa z numerem 7, ograło Szkocję, postawiło się Norwegii, ale nie miało szczęścia.

Ręka była, karny był? Śmiemy wątpić. Maroko zostało wykolegowane. Zyskując jednocześnie sympatię kilku młodych chłopaków, na przykład w Polsce.

Senegal czyli kopia lepsza od oryginału

Czterdzieści dwa lata. Właśnie taki okres dzieli ogłoszenie politycznej niepodległości Senegalu od francuskiego patrona i największą futbolową klęskę Francji przełomu wieków. Kraj, w którym finał znajduje rajd Paryż-Dakar łączący dawnego protektora afrykańskiego państwa z jego wieloletnią kolonią. Kraj, z którego do Francji wyjechały dziesiątki tysięcy ludzi, którzy właśnie w Europie szukali swojego miejsca na świecie, którzy właśnie tam próbowali robić kariery, także w piłce nożnej. Ojczyzna Patrice’a Evry, Henriego Saiveta i wielu innych francuskich zawodników, w których żyłach płynie krew importowana z Senegalu.

Związki między oboma krajami zawsze były relacją mistrz-uczeń. Kraj dobrobytu i biedna kolonia. Czysta, zadbana cześć Starego Kontynentu i nieokrzesana, dzika Afryka. Piłkarsko nie ma nawet za bardzo czego porównywać. W 2001 roku chyba każdy reprezentant Senegalu chciałby być na miejscu Patricka Vieiry, urodzonego w Dakarze, ale powoływanego regularnie do reprezentacji Francji. Ale byli za słabi, za mało związani z Francją, nie wyróżniali się aż tak mocno, by zainteresował się nim Mistrz Świata i Europy, zwycięzca dwóch kolejnych wielkich turniejów w 1998 i 2000 roku. Mieli wszystko, Henry’ego, Zidane’a, Thurama, Makelele i wiele innych gwiazd. Część musiała przed mundialem w Korei zostać w domu, nie mieszcząc się w tej potężnej paczce zmontowanej z największych zawodników tamtych czasów.

To naprawdę ciekawe co wtedy czuli wszyscy Sengalczycy, którzy dostąpili zaszczytu udziału w Mistrzostwach Świata. Więcej, którzy dostali szansę otworzenia tej imprezy meczem z obrońcami tytułu. Spotkaniem z Francją. Patronem. Marzeniem. Wielką matką, do której piersi chętnie by się przytulili, gdyby oczywiście tylko była taka okazja. Dobra, zostawmy jednak te wszystkie górnolotne metafory, bo tak naprawdę sprawa jest boleśnie (dla Francuzów) krótka. Mistrzowie świata dali dupy, a senegalski czarny koń wykorzystał ich potknięcie. 1:0 w meczu z tysiącem podtekstów wylansowało kilka nowych gwiazd, a dla wielu stanowiła największe osiągnięcie całej piłkarskiej kariery. Do dziś pamiętamy te nazwisko – El Hadji (znów, jak w przypadku Maroka) Diouf, Papa Boupa Diop, Aliou Cisse…

Sen trwał, podobnie jak znakomita gra Senegalczyków. Najpierw zremisowali z Danią, by potem do przerwy rozprowadzić Urugwaj 3:0. Fakt, że po raz kolejny, w drugiej połowie dała o sobie znać afrykańska beztroska, która doprowadziła do remisu w 88. minucie spotkania, ale nawet ta fatalna czterdziestopięciominutowa wpadka z La Celeste nie odebrała już Lwom Terangi awansu do drugiej rundy.

W przeciwieństwie do wcześniejszych drużyn, które wryły nam się w pamięć, Senegal nie poprzestał na zdobywaniu sympatii postronnych widzów i imponowaniu w rozgrywkach grupowych. Afrykański zespół po ciężkiej batalii i dogrywce ograł jeszcze Szwecję (z Larssonem, Mjallbym, Allbackiem i młodym Ibrą), a poległ dopiero w dogrywce ćwierćfinałowego meczu z Turcją (zresztą późniejszym brązowym medalistą).

Odpadli z turnieju na tym samym szczeblu co Anglia, Hiszpania i Stany Zjednoczone. Nieźle, jak na byłą kolonię Francji.

Ghana, która się sprzedała

Mieliśmy w ten krótki przegląd wrzucić któryś z zespołów Kamerunu, może też jakąś Tunezję, albo całkiem świeży Egipt. Dziś jednak, dzień po eksplozji bombki Europolu odsłaniającej znane każdemu kibicowi kulisy wielkiego futbolu, ciężko nie wspomnieć o bohaterach haniebnej ustawki w 1/8 finału Mistrzostw Świata. Choć akurat ten mecz nie został objęty śledztwem Europolu, doskonale rozgryzł go Declan Hill, kanadyjski dziennikarz śledczy specjalizujący się w tematach powiązanych z futbolowymi mafiami. W swojej książce „The Fix” opisuje to spotkanie bardzo sugestywnie, przyznając, że to właśnie wtedy coś w nim pękło. Popłakał się oglądając teatr w wykonaniu piłkarzy Ghany.

Dzisiaj Kuba Radomski na swoim blogu w Natemat.pl napisał o tamtej drużynie i tamtych mistrzostwach w ten sposób:

Płakał bo właśnie widział mecz, na który patrzył cały świat. Miał wokół siebie ludzi, którzy go przeżywali, a on po prostu … wiedział. Znał zjawisko w teorii, ale wtedy, w Dortmundzie, poznał je w praktyce. Piłkarzom z Ghany federacja obiecała przed meczem 20 tysięcy dolarów za awans. Faworytem nie byli, grali z obrońcą trofeum. Aż nagle pojawił się ktoś, kto federację przelicytował. 30 tysięcy, na głowę, wystarczy tylko przegrać. Różnicą dwóch lub więcej goli. Udałio się, było 0:3. (…)

Pamiętam, że tamten jednostronny mecz Brazylii z Ghaną dotknął również mnie. Na tym samym turnieju Ghana w fazie grupowej zdeklasowała Czechów. Wygrała 2:0, a mogła dużo, dużo wyżej. Tak grającego zespołu z Afryki nie widziałem do tej pory. Pamiętam, że poszedłem do bukmachera i postawiłem drobną sumę pieniędzy na to, że Ghana wygra cale mistrzostwa. Myślę, że to było rozsądne. W tamtym spotkaniu grała genialnie, a na całym turnieju nie widziałem drużyny przerastającej inne o klasę. Takiej, jak teraz Hiszpania.

Kuba oczywiście trochę przeszarżował z porównaniem, ale i my ciepło wspominamy tamten team z Sulley Alim Muntarim (diabelnie szybki we wszystkich PES-ach), Asamoah Gyanem, Stephenem Appiahem i legendą Bayernu, Samuelem Kuffourem. No i wolimy tę drużynę pamiętać z tego meczu:

Niż tej farsy:

***

Może nie były to składy złożone z wirtuozów technicznych, z genialnych rozgrywających, świetnych obrońców i trzymających dyscyplinę taktyczną walczaków. Ale był w tym ich futbolu jakiś urok, jakaś magia, nawet jeśli teraz, po kilkunastu latach zwyczajnie mitologizujemy ich mecze i dryblingi. Zabawne w tym wszystkim jest to, że dzisiejsi młodzieńcy będą pewnie z równym rozrzewnieniem wspominać Egipt z Hosnim i Zidanem, czy Wybrzeże Kości Słoniowej z Gervinho i Yaya Toure. My jednak mamy swoich afrykańskich idoli ze szczenięcych lat i niestety, dzisiejsi bohaterowie Pucharu Narodów Afryki mogą co najwyżej nosić za nimi rzemykowe sandały, o korkach nie wspominając.

Najnowsze

Anglia

Duży cios dla Manchesteru United. Fernandes długo nie zagra

Maciej Piętak
1
Duży cios dla Manchesteru United. Fernandes długo nie zagra
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama