Związki partnerskie, czyli dlaczego jestem w stu procentach za

redakcja

Autor:redakcja

29 stycznia 2013, 17:13 • 6 min czytania

Polska jest krajem tak zacofanym na wielu płaszczyznach, że po prostu nie mogła się przecisnąć nawet ustawa o związkach partnerskich. Piszę „nawet”, ponieważ zrównanie praw osób heteroseksualnych i homoseksualnych uważam za tak samo oczywiste, jak kiedyś zrównanie praw białych i murzynów.
Nie ma dokładnych badań, na podstawie których dokładnie dałoby się określić odsetek homoseksualistów. Jeśli napiszę, że to ok. 3 procent populacji, pewnie się bardzo nie pomylę, może trochę zaniżę, może trochę zawyżę. Mniejszość, zdecydowana mniejszość, ale przy ogólnej liczbie ludzi na świecie: wciąż ogromna rzesza osób, której należą się takie sama prawa, jak wszystkim innym. To, co i z kim robią w sypialni, to tylko ich własna sprawa. Niestety, mechanizm ten został przetestowany przez setki lat: mniejszości zawsze mają z początku przepierdolone, czy to mniejszości rasowe, czy religijne. Kiedyś dziwiono się, że murzyn ma czelność patrzeć w oczy białemu, później że chce głosować w wyborach (aż doszliśmy do momentu, że prezydentem największego mocarstwa jest murzyn). Dzisiaj dokładnie ten sam mechanizm dotyczy homoseksualistów, jest to mechanizm nakręcany przez dokładnie tak samo ograniczonych ludzi, jak ci, którzy kiedyś w murzynie widzieli zwierzę rolne.

Związki partnerskie, czyli dlaczego jestem w stu procentach za
Reklama

Z czasem przyzwoitość bierze górę, ale zazwyczaj zajmuje to całe dekady.

Tolerancję wszyscy bardzo popieramy, o ile chodzi o tolerowanie zjawisk przez nas lubianych. Czy jesteś tolerancyjny? Większość powie: tak! Faceci są bardzo tolerancyjni, gdy mowa o tolerancji dla krótkich spódniczek, ale już trochę mniej tolerancyjni, gdy jakaś dziewczyna chce przefarbować włosy na zielono i jeszcze się okolczykować. Jesteśmy bardzo tolerancyjni dla starszych osób, o ile nie chcą się koło nas rozbierać do bikini na plaży – wtedy tolerancja się najczęściej kończy, a zaczyna obrzydzenie. Tolerancja jest dzisiaj niezwykle wygodna. Nawet największy skurwiel uważa, że jest tolerancyjny. Zazwyczaj po prostu nie zna znaczenia tego słowa.

Reklama

Tak jak człowiek się rodzi murzynem i nie ma na to wpływu, tak człowiek rodzi się homoseksualistą – i też nie ma na to wpływu. Homoseksualiści nie zagrażają heteroseksualistom – nie słyszałem, by rozszalali jurni geje latali nocami po ulicach i gwałcili co przystojniejszych facetów. Po prostu homoseksualiści łączą się między sobą w pary i nikomu nie zawadzają. Tak długo, jak długo ktoś mi nie zawadza – to mi nie przeszkadza. Sam jestem heteroseksualny, ale nie interesuje mnie życie intymne innych, dopóki nie chcą mnie do niego „zaprosić”. Innymi słowy – gej mi nie przeszkadza, dopóki mnie nie złapie za ptaka. Do tej pory mi się to nie zdarzyło.

Dlaczego miałbym odmawiać praw związkom tej samej płci? Za prawa uważam wspólnotę majątkową, prawo do decydowania w kwestii dalszego leczenia partnera w przypadku ciężkiej choroby, prawo do odbioru korespondencji partnera, prawo do renty bądź emerytury po zmarłym partnerze, prawo do dziedziczenia, prawo do odwiedzin w szpitalu chorego partnera… To są normalne rzeczy, które w żaden sposób mi nie przeszkadzają. Nie akceptuję prawa do adopcji, ponieważ takie prawo wykracza już poza życie dwóch homoseksualnych osób: dotyczy jeszcze życia dziecka, które nie może podjąć świadomej decyzji, czy chce być członkiem takiej rodziny. Dopóki mówimy o prawach, które wpływają na relacje między dwojgiem ludzi tej samej płci, a nie wpływają na osoby trzecie (jak np. na dzieci) – jestem w stu procentach za.

A jednak to nie przejdzie. Ktoś zaraz powie: te same prawa ludzie mogą między sobą ustalić, u notariusza. A ja się pytam: dlaczego mieliby chodzić do notariusza, skoro ja nie muszę? Dlaczego mieliby wydawać pieniądze, skoro ja nie muszę? I czy wiecie, jak łatwo w Polsce podważyć testament, jeśli wedle jego zapisów majątek nie należy się rodzinie, lecz – z punktu widzenia prawa – „osobie obcej”?

Nie brakuje głosów, że takie prawo byłoby tylko pierwszym krokiem, by wprowadzić kolejne regulacje, aż do przyzwolenia na adopcję dzieci. Ja uważam, że dobre prawo należy przyjmować, a kiedy pojawi się złe prawo – wtedy należy je odrzucać. Natomiast nieprzyjmowanie dobrego prawa „na wszelki wypadek”, bo kiedyś kto może zaproponować złe, to zwykła podłość.

Niektórzy twierdzą, że homoseksualizm jest chorobą. Jeśli tak, to przynajmniej nie jest chorobą zaraźliwą, w przeciwieństwie do znacznie powszechniejszej choroby: głupoty i zacofania. Inni twierdzą, że jest „nienaturalny”, ale przecież homoseksualizm występuje w naturze, wśród zwierząt, w związku z czym uznać trzeba, że jest naturalny, tylko po prostu rzadszy. Otacza nas wiele nienaturalnych zjawisk, ale akurat homoseksualizmu bym do nich nie zaliczył. W tym właśnie rzecz, że to sama natura – człowiek się rodzi i odczuwa pociąg do osób tej samej płci. Nie wie dlaczego, tak się po prostu dzieje. Nie ma w tym nic więcej, poza naturą.

Jest jeden podstawowy argument, dlaczego Polacy nie chcą praw mniejszości seksualnych: „PONIEWAŁ» BRZYDZIMY SIĘ PEDAفÓW”.

Można szukać różnych uzasadnień, można dorabiać ideologie, ale wszystko sprowadza się właśnie do tego – brzydzimy się pedałów. Jesteśmy w tym brzydzeniu się strasznie egoistyczni, uważamy, że nasze obrzydzenie (zazwyczaj ograniczone do wyobrażania sobie „obrzydlistw”) to już wystarczający argument, by ktoś inny miał gorzej. Jednocześnie nikt nie wypowie na głos tego wstydliwego: brzydzę się. Przynajmniej nie publicznie. Dlatego trzeba coś wymyślić, najlepiej jakieś pseudo-naukowe lub pseudo-finansowe teorie, pozwalające bez wypowiadania słów „obrzydzenie” i „pedały” osiągnąć ten sam efekt. Zjeść ciastko i mieć ciastko. Nie wyjść na bezmózga i jednocześnie uprzykrzyć życie homoseksualistom.

Jak np. posłanka Pawłowicz, taka ekspertka od zakładania rodziny, jak księża od życia seksualnego (zawsze się dziwię, że tak zawzięcie dyskutują na tematy, które nie powinny ich dotyczyć).

Posłanka Pawłowicz zamiast powiedzieć, że brzydzi się pedałów, wymyśliła coś o „jałowych związkach”, do których nie powinno dopłacać państwo. Oprócz tego, że nie czuję, by państwo zaczęło do mnie dopłacać, odkąd wziąłem ślub (albo robi to niezwykle, niezwykle dyskretnie), to chciałem się tym „jałowym związkom” przyjrzeć. W końcu argumenty Pawłowicz dość szybko podchwycili przeciwnicy związków partnerskich.

No właśnie – dlaczego państwo ma dopłacać do „jałowych związków”, które nie wpłyną na zwiększenie populacji? Tych wszystkich, którzy podchodzą do wszelkich aktów prawnych czysto biznesowo chciałbym zapytać: czy wobec tego związki tradycyjne (mężczyzna plus kobieta, rzecz jasna) nie powinny być badane przed zatwierdzeniem? Czy nie występuje u któregoś z małżonków bezpłodność, czy popęd seksualny jest wystarczający, wreszcie – czy w ogóle występuje chęć macierzyństwa… Przecież, jak czytam, nie stać nas – w kryzysie – na utrzymywanie „jałowych związków”, prawda? Związek mężczyzny i kobiety też może nie przynieść potomstwa, więc może państwo zawczasu powinno weryfikować, czy związek jest jałowy, czy jednak zasługuje na uznanie?

Bez takiej weryfikacji troska o budżet państwa wydaje mi się niepełna, wręcz szczątkowa, nawet pozorna i udawana. Jedna pani z telewizji mówi, że nie chce mieć dzieci. Nie i już. A męża ma. To jej się to małżeństwo należy czy nie? Może powinien przyjść przedstawiciel państwa i delegalizować związek? Jestem ciekaw opinii pani Pawłowicz.

A małżeństwa kobiet po czterdziestce? Czy powinny być zakazane? Kobieta po czterdziestce nie urodzi, czy więc państwo powinno dopłacać do jej jałowego związku? Aktor Jan Nowicki wziął niedawno ślub ze swoją – tak na oko – rówieśniczką. Dzieci z tego nie będzie na pewno. Co więc z tym zrobić? Uznać taki jałowy związek? A co z budżetem państwa? To są naprawdę ważne pytania, bo jeśli mówi się A, to trzeba powiedzieć B. Czy gdyby pani Pawłowicz chciała wyjść za mąż, teraz, w tym wieku, to należałoby jej to umożliwić? Czy jednak powinien przyjść policjant i powiedzieć: obywatelko, zakazuję! Państwa nie stać na pani jałową fanaberię.

Do takich absurdów można sprowadzić argumenty budżetowe. Do podobnych absurdów można sprowadzić argumenty wszystkie inne. Wszystko i tak sprowadza się do jednego zdania: pedały mnie brzydzą, po moim trupie. Jeszcze tylko widły w dłoń i będzie pełny obraz Europejczyka znad Wisły, w XXI wieku.

stan

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama