Są takie mecze, kiedy można zejść do szatni z przekonaniem, że nieźle wykonało się swoją robotę, że rywal nie pokazał na tyle dużo, by zasłużyć na punkty, a jednak je zgarnął. Piłkarze Tottenhamu byli o kilkadziesiąt sekund od tego, by mieć pełne prawo tak myśleć. No, przynajmniej bardzo mocne podstawy – bo jednak ich skuteczność w obrębie szesnastki Manchesteru United nieco do życzenia pozostawiała.
Dyskusja o dyspozycji lidera tabeli znów mogłaby się sprowadzać do dywagacji na temat niezawodności Robina van Persiego, strzelca osiemnastego gola w sezonie. Ale dziś na oddzielny akapit zasłużył przede wszystkim David De Gea, bo był jak jedenasty i dwunasty zawodnik United – w jednej osobie. Ostatnia, szczęśliwa i niezawodna instancja – przynajmniej do 92. minuty.

Anglicy zaserwowali nam na zaśnieżonym White Hart Lane naprawdę sporo emocji, a Tottenham koniec końców udowodnił, że nie zasługuje by odpaść z ciągle jeszcze w miarę zwartej pierwszej czwórki tabeli. Manchester wychodził z piekielnie groźnymi kontrami, potrafił w kilka sekund przenieść ciężar gry na drugą stronę, atakując czwórką, piątką piłkarzy – w międzyczasie arbiter miał prawo podyktować karnego za faul na Rooneyu – jednak przez większość spotkania, szczególnie drugiej połowy, to „Koguty” przypierały graczy Fergusona do muru.
Po raz kolejny można było odnieść wrażenie, że nie tak silne te Czerwone Diabły, jak mogłaby wskazywać tabela, że znów o wyniku decyduje jakiś przebłysk geniuszu, że gra tego zespołu – w całej rozciągłości – nie przyprawia o zachwyt. Bo nie przyprawia, trudno zaprzeczać. Momentami Manchester balansował na granicy, bronił się… rękawicą De Gei albo czubkiem buta Ferdinanda.
Aż w końcu zabrakło i rękawicy, i buta. Tottenham zasłużył na to 1:1.
Manchester City doskoczył dwa punkty bliżej lidera, co tylko utwierdza nas w dość oczywistym przekonaniu, że w piętnastu pozostałych do końca sezonu kolejkach naprawdę wszystko się jeszcze może wydarzyć. W tej serii spotkań to właśnie podopieczni Manciniego byli zespołem, który zwyciężył najbardziej przekonująco, choć i rywal był akurat najmniej wymagający. Tevez mógł bezsensownie strzelać z dystansu, Dzeko marnować świetne okazje, w jakich zwykł trafiać, ale i tak komplet punktów był niezagrożony.
Chelsea – wiadomo. Wciąż snuje się w czubie tabeli, niby dokłada w lidze kolejne punkty, a jednocześnie – ujmiemy to dość krótko i tendencyjnie – pozostaje najnudniejszą i najbardziej odległą od piłkarskiej doskonałości drużyną z tych wszystkich „wielkich”, jakie przychodzi nam oglądać z częstotliwością przynajmniej jednego meczu w tygodniu.