Ekwador znaczy równik. Ekwador nie jest jednak krajem równym. Oj, nie… To najbardziej górzyste miejsce, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. A skoro tak, to należało sprawdzić, czy tak samo jest z boiskami, może odwzorowują murawy ze świętokrzyskiej A-klasy. Tutaj nie dotarły jeszcze nawet Kartofliska. Dziś odkrywamy sekrety Quito – stolicy Ekwadoru.
Miasto położone jest na równiku. Nie przebiega on przez centrum, ale przez przedmieścia gdzie z centrum można dojechać autobusem za 15 centów. Amerykańskich – dodajmy. Na nasze szczęście, choć nie jest to najtańszy kraj na tym kontynencie, to jednak ceny w porównaniu do tych w USA są kilkukrotnie niższe. Najemy się i napijemy za grosze, o dziwo dość drogi był bilet na mecz, na który udałem się w Quito. 15 dolarów – tyle usłyszałem od pani, która – jak w mordę strzelił – okazała się być konikiem. Cena ciut zawyżona, ale na moje nieszczęście nie udało mi się znaleźć niczego tańszego. Jako chory pojeb zapalony kibic wychodzę z założenia, że mogę nawet głodować, ale na futbol w tak egzotycznych krajach jak Ekwador żałować nie ma co. Tym bardziej, że do Quito, na mecz najlepszej drużyny w stolicy, przyjechał Emelec, a to druga najpopularniejsza ekipa w kraju, ustępująca popularnością jedynie Barcelonie… Tak jest, dobrze przeczytaliście. Barcelona S.C. to klub założony w 1925 roku przez hiszpańskiego emigranta – Eutimio Pereza, który zakochany w „Dumie Katalonii” postanowił założyć u siebie w domu klub, który czerpał będzie garściami ze wszystkiego co najlepsze. Czyli z Barcelony.
Hasła Mes Que Un Club i całej historii nie skopiował, ale już herb, barwy, stroje i przede wszystkim nazwę, owszem. Trzeba przyznać, że wyniki jakie przez lata w kraju osiągała ekwadorska Barca wcale nie były gorsze od jej imienniczki z Europy. Zdominowanie ligi Serie A, do tego sukcesy na arenie międzynarodowej. Na przykład półfinał Copa Libertadores w tym roku zakończony porażką z późniejszym tryumfatorem, a więc Gremio Porto Alegre, co wstydu nie przynosi. O tym fani Barcelony z Ekwadoru z dumą rozprawiają, popijając przy tym Chichę, Aquadriente czy inne lokalne alkohole.
Zostając jeszcze na sekundę przy Barcelonie… To, co teraz napiszę niemalże żywcem ściągam z Wikipedii, czekam więc na hejty w stylu „co to kurwa jest, przecież to mogę znaleźć w necie”. Ale jednak zakładam, że jak nikt was nie nakieruje, to o ekwadorskim futbolu czytać nie będziecie, więc wrzucam to bez oporów. Był rok 1971, Barcelona mająca w swoim składzie największą gwiazdę w kraju – Alberto Spencera (którego osobiście nie znam, ale zdobył w Copa Libertadores więcej bramek nawet niż sam wielki Pele) awansowała do półfinału południowo-amerykańskiej Ligi Mistrzów, gdzie przyszło jej się mierzyć z najpotężniejszym wówczas na kontynencie Estudiantes de la Plata. „Studenci” z Argentyny, którzy nie przegrali u siebie meczu od trzech lat, zaprosili Barcelonę do siebie dostali po tyłkach. Pierwszy raz od trzech lat, na własnym stadionie! Przegrali 0:1, a gola na wagę zwycięstwa strzelił… katolicki ksiądz, traktujący futbol jako hobby – Juan Manuel “El Cura” Bazurco. Futbol kocha takie historie, a ja za takie właśnie historie kocham futbol.
Wracając jednak do meczu. Niestety nie grała Barcelona, a lider ligi – Emelec i najpopularniejsza drużyna z Quito, nazywana nieoficjalnie „Liga de Quito”.
– Czy ta kolejka jest do wejścia na stadion? – zapytałem grzecznie faceta, który stał gdzieś w jej połowie. Miał na sobie, jak wszyscy zresztą dookoła niebieską koszulkę. Nie pasowały mi dwie rzeczy. Gospodarze grali w barwach czerwonych, niebieski prawdopodobnie przeznaczony był dla gości. Czemu więc wszyscy tutaj są w barwach drużyny, która swoje mecze domowe rozgrywa o ponad osiem godzin jazdy samochodem? Czemu głównie kibiców gości widziałem w autobusie zmierzając na mecz? Na te pytania szybko znalazłem odpowiedź. Najnormalniej w świecie, Quito to miasto jak Warszawa, w którym rodowity Warszawiak, to ledwie co dziesiąty mieszkaniec. Reszta, to zwyczajni emigranci zarobkowi, w dużej mierze również z Guayakuil – drugiego największego miasta w kraju. I jeszcze ostatnie pytanie: czemu kolejka na 12 minut przed meczem jest długa na STO DWADZIEŚCIA CZTERY kroki!?
Skąd wiem, że tyle? Może jestem głupi, ale sprawdziłem to! Stanąłem na początku kolejki i stawiając pewne, proste kroki, zrobiłem ich aż 124 nim doszedłem do końca. Jakimś cudem na mecz udało mi się wejść ledwie dwadzieścia minut po pierwszym gwizdku. Tuż po golu dla gospodarzy na 2:0. A bilet miałem na sektor gości, więc tym razem najzwyczajniej w świecie sympatyzowałem z przyjezdnymi.
Nie mam pojęcia jak wyglądały pierwsze minuty i jak piłkarze z Quito strzelili dwa gole, bo odkąd się pojawiłem była już pełna dominacja Emelec. 2:1, 2:2 jeszcze przed przerwą, dwa szybkie gole w pierwszym kwadransie drugiej połowy i łatwe 2:4 dla gości! Sektor, w którym miałem szczęście być szalał z radości. Śpiewy, tańce! Sami wiecie, tak w typowo latynoskim stylu. A to, że Emelec pewnie zmierzał po mistrzostwo jesieni premiujące awansem do przyszłorocznego Copa Libertadores nadawało meczowi szczególne znaczenie.
Trzy dni po meczu, idąc ulicą o szóstej rano w stronę przychodni… Aha, tutaj stop. Wyjaśnienie i przestroga – szedłem tam, bo trzeba było się wyleczyć i znaleźć szczepienie przeciwko Żółtej Febrze, którego nie wiedzieć czemu, nie zrobiłem w domu. Te – jak się później okazało – w Ekwadorze akurat jest darmowe.
Wracając… Idąć ulicą spoglądałem na miasto, które miało się właśnie budzić do życia. Nie budziło się, bo one już żyło. Latynosi są rannymi ptaszkami. Do przychodni miałem nieco ponad trzy kilometry. Droga do zrobienia na miękko. Szczególnie, że bez plecaka. Mapa jednak nie pokazuje najważniejszego. Na mapie droga jest prosta i płaska, w rzeczywistości w Quito, które jest miastem położonym (przypominam!) na równiku, droga jest nierówna. Szedłem pod górkę, wielką jak cholera.
Przez większość swojego życia szczyciłem się nie najgorszą kondycją. Biegałem, chodziłem po górach, zazwyczaj Bieszczadach. Rzadko się męczyłem. Tego dnia idąc do lekarza dostałem zawału cztery razy. Średnio już po pięciu minutach od wznowienia marszu. Miejski trekking w górę, na wysokości 3000 m.n.p.m. to było coś, czego wówczas po chorobie nie byłem w stanie pokonać. Szybko przypomniałem sobie o tym, jak wielokrotnie meczach w Boliwii czy w Ekwadorze piłkarze reprezentacji Brazylii czy Argentyny narzekali na warunki do gry. Zrozumiałem dlaczego grając na co dzień w Paryżu, Barcelonie czy Monachium, jechali na do Quito czy La Paz i dostawali po dupie. Wydolnościowo organizm pada, nie jest do tego przyzwyczajony. Fakt, ja byłem mocno osłabiony po chorobie, ale mimo wszystko zrozumiem, gdy któregoś pięknego dnia, już w Polsce, obudzę się rano i zobaczę sensacyjnego newsa „Blamaż Brazylii w Boliwii”. Współczuję im, z całego serca współczuję!
Z Quitos ruszyliśmy w stronę Bańos (hiszp. łazienki, toalety), gdzie mieliśmy spotkać się ze znajomymi autostopowiczami z Polski – Mią i Pawłem. Przed wyjazdem z miasta zakupiłem 43 piłki. Czekając na znajomych, grzejąc się w promieniach słońca, spostrzegłem kątem oka czwórkę dzieci bawiących się na dworcu, ruszyłem w ich kierunku. I wiecie co?
Trójka z nich od razu do mnie podeszła. Najmniejsza i najbardziej szczerbata bała się jednak łysego pana z białą głową i dużą brodą. Dziesięć minut później, gdy miała już swoją piłkę, nie mogła się ode mnie odkleić. To niesamowite uczucie, kiedy dziecko boi się ciebie, bo jesteś dla niej obcym, dziwnym panem, ale po krótkiej chwili zyskuje zaufanie i rzuca się na ciebie chcąc się bawić! Ostatniego dnia mojego pobytu w Bańos, gdy szedłem do piekarni po bułki na drogę poczułem lekkie szarpnięcie za koszulkę. Odwróciłem się, a tam ona! Szczerzyła już w moją stronę swoją szczękę pozbawioną zębów i krzyknęła: Mateo!
W Bańos dużo się działo. Odwiedziliśmy huśtawkę na końcu świata, która zabrała nas wszystkich w świat błogiego dzieciństwa. Zresztą, zobaczcie sami…
Poznaliśmy też polskich emerytów z Kanady, którzy upili nas jak gówniarzy. Gdzie tam upili. Schlali nas jak świnie! Mnie nawet dwa razy. Do tego stopnia, że wracając z ich hotelu na nasze pole namiotowe nie pamiętałem absolutnie nic. Rano obudziłem się z pytaniem. Gdzie do cholery jest mój laptop?!
Ruszyłem więc na poszukiwania, w hotelu nikt go nie widział. Po drodze sprawdziłem wszystkie dziury, skrytki i krzaki. Zajrzałem nawet pod most. Byłem przekonany że wracając po pijaku do domu postanowiłem sam sobie zrobić żart i gdzieś schowałem plecak z komputerem w środku.
I faktycznie… Leżał schowany w kanciapie, gdzie podłączyłem go do ładowania.
To był jeden z największych zonków, jaki przeżyłem w swoim życiu. Po ponad godzinie poszukiwań już nawet pogodziłem się z myślą o jego utracie, o tym że będzie trzeba kupić nowy, chociażby po to, by wyskrobać coś na Weszło, a tu taka miła niespodzianka.
Pijany Koszela pamiętał nawet o podładowaniu komputera. I ten, pijany Koszela… Posłuchajcie.
– O której chcesz jutro wstać? – spytała się mnie Magda.
– Jak najpóźniej.
– To na którą nastawiamy budziki?
W tym momencie wziąłem do ręki szklankę.
– Prawdziwy Kiler… – przerwałem na moment by z miną wytrawnego pokerzysty wziąć łyk wina i z uśmiechem dokończyłem: – Prawdziwy Kiler nie nastawia budzika.
Po wszystkim odszedłem w milczeniu spać. Oczywiście historię znam z opowieści Magdy, bo ja mam dziurę w pamięci.
Po kilku dniach alkoholizowania się w Bańos wspólnie z Magdą ruszyliśmy w stronę Amazonki, która była jednym z głównych celów mojej wyprawy po Ameryce Łacińskiej. Na około 150 km od granicy Ekwadoru z Peru zatrzymaliśmy się w miejscowości Vilcabamba. Położona wysoko, w pięknych górach zachwyca przede wszystkim spokojem. Przez kilkadziesiąt minut przejeżdżają głównie pojedyncze taksówki. A ty stoisz i łapiesz stopa. Gdzie tam stoisz, leżysz na chodniku i cieszysz się cieplejszymi powiewami powietrza. Ekwador, szczególnie północny, ze względu na wysokość i wszechobecne góry jest bowiem dosyć chłodny.
W pewnym momencie dostrzegam w oddali grupkę ludzi łapiącą stopa:
– Patrz Magda, tam jakaś ekipa łapie stopa. Myślisz, że to miejscowi czy turyści?
– Chyba miejscowi, bo wygląda jakby dziecko z nimi było.
Chwilę później owe dziecko, w towarzystwie jednej, wyraźnie wyższej osoby, zmierza w naszą stronę.
– Hola, witamy kolejnych autostopowiczów – słyszę po hiszpańsku.
– Hola, eee… Bardzo mi miło, mówisz po angielsku?
– Jasne, a skąd jesteście?
– Polska, a wy?
– Czechy.
– Czekaj, czekaj. To jest twój syn? – wskazałem wyraźnie zdziwiony.
– Tak, a tam dalej stoi mój mąż, który trzyma na rękach naszą roczną córeczkę.
Tego było już za wiele. Gdyby nie to, że oni stali obok mnie nie uwierzyłbym w to! Małżeństwo z Czech z dwójką dzieci… Pięcioletnim synem i roczną dziewczynką podróżują sobie po Ameryce Południowej. AUTOSTOPEM!
Jadą do Peru z Kolumbii przez Ekwador, tak po prostu. Spakowali pampersy, smoczki i inne… nie wiem co potrzebne jest dziecku, bo kurczę nie mam dzieci. Ale oni mają i to wszystko co potrzebne spakowali do plecaków, a teraz jak gdyby nigdy nic jeżdżą sobie z małymi dziećmi po Ekwadorze, Peru i KOLUMBII autostopem! A musicie też wiedzieć, że drogi pozostawiają tutaj dużo do życzenia. Zazwyczaj po prostu potrafią człowieka wytelepać. No wiecie, autostrady tu raczej są rzadkością! Szybko złapałem dobry kontakt z Matejem – ich synem. W końcu miałem piłkę, a Matej, jak każde dziecko, kocha ją kopać. Graliśmy więc przez pół godziny z boku, a Magda z rodzicami Mateja łapała stopa.
Po ponad godzinie, może półtora, ciężko stwierdzić, bo nikt czasu nie liczył, nadjechał autobus. Zabrał nas wszystkich, oczywiście nie płaciliśmy. Rodzinka wysiadła wcześniej, bo było już późno, a dzieci potrzebowały snu w łóżkach. Tak zakończyła się nasza znajomość. Oni włóczą się gdzieś z dziećmi już pewnie po Peru, a ja zmierzam w stronę Amazonki – największej, najszerszej, najstraszniejszej i najbardziej podniecającej rzeki świata. O tym będzie za tydzień. Jeszcze o piłkach i o wolności jaka płynie w tej rzece!
Hasta Luego!
Mateusz Koszela