W ostatnim czasie przyzwyczailiśmy się już, że kiedy pada nazwisko Bowe, to musi chodzić o kasę. A raczej o jej brak, bo legenda boksu, która kiedyś mogła smarkać w studolarówki, od lat jest kompletnie spłukana. Tym razem Riddick wzniósł się na kolejny poziom ekonomii: ogłosił w internecie zbiórkę 100 tys. „zielonych”, bo ponoć tyle mu brakuje, żeby nie stracił domu.
Podejrzewamy, że Riddick Bowe stronę gofundme.com przegląda dziś częściej niż Fejsa, a już na pewno niż strony z ogłoszeniami o pracę. Od kilku dni to właśnie tam zbiera hajs na ratowanie tyłka. Tytuł mówi zresztą wszystko: „Help Riddick Bowe stay in his home”.
Były mistrz świata wagi ciężkiej organizacji WBA, WBC, IBF i WBO, któremu sportową nieśmiertelność dały trzy słynne walki z Evanderem Holyfieldem, wicemistrzostwo olimpijskie z Seulu i świetny zawodowy bilans 43-1, potrzebuje 100 tys. dolców. Jak pisze, gotów jest nawet wysyłać fotki z autografem za 50 dol. Trudno jednak powiedzieć, że po trzech dniach zbiórki łącza bankowe zapychają się od przelewów, bo jak na razie udało się uzbierać raptem 225 dol. od trzech darczyńców: Daniela, Ryana i Vincenta.
Brak kasy to zawsze kiepska sprawa, sami nie chcielibyśmy być w położeniu Bowe’a, ale jeśli mamy być szczerzy, to gość stosuje starą taktykę – na litość. Wypłakuje się, że zarobił przez całą karierę 40 mln, ale stracił wszystko przez złych ludzi, którzy żerowali na jego dobrym sercu, a kiedy był już goły, zapomnieli o nim. To bez wątpienia temat dla Elżbiety Jaworowicz i “Sprawy dla reportera”. Podkreślając przy tym oczywiście też swoje zasługi dla kraju, czyli mistrzowskie tytuły i obecność w wojsku (to nic, że był tam tylko kilka dni). Nic więc dziwnego, że niektórzy już nazywają całą zbiórkę przekrętem.
Oczywiście nie negujemy tego, że został oskubany, bo może po części tak było. Ale ani słowem nie wspomina, że kiedyś żył jak król. Jak to wydawał forsę na wypasione domy, luksusowe samochody, grube imprezy. Słowem – że był bal. Z jego historii wyłania się natomiast trochę obraz człowieka, który chował pieniądze do wersalki i upychał do skarpetek, ale źli ludzie i tak mu je podbierali. Naszym zdaniem historia była prosta: tego gościa pieniądze się po prostu nie trzymały. Ale nie jego pierwszego i nie jego ostatniego.
„Big Daddy” ostatnią zawodową walkę stoczył wprawdzie w 2008 r., ale tak naprawdę poważną karierę zakończył już w 1996 r. po pamiętnych bijatykach z Andrzejem Gołotą, który zrobił mu z jajek kogel-mogel. O tym, że jest spłukany, szczególnie głośno stało się w 2009 r., kiedy został zauważony na pchlim targu w New Jersey. Widok upadłego gwiazdora – który rozłożył się ze swoimi rękawicami między stoiskami ze starymi meblami a szamponami za dolara – wywołał sensację.
W 2012 r. odbić się od dna miała mu pomóc trzecia walka z Gołotą, chociaż już na zasadach wrestlingu. Pojedynek jednak ostatecznie się nie odbył.
– Już po drugiej walce obaj nie byli takimi samymi bokserami. Bowe zwariował, najpierw wstąpił do marines, potem z pistoletem w ręku porwał żonę i dzieci. Trzecia walka specjalnego sensu więc nie miała – wspominał na Weszło Andrzej Kostyra, komentator bokserski. – Z marketingowego punktu widzenia mogło mieć to sens wyłącznie dla Bowe’a, który jest biedakiem, łazi po walkach i rozdaje zdjęcia z autografem. Gołota nie miał powodów, żeby znów walczyć. Jest finansowo ustawiony, jest po prostu bogatym człowiekiem. Oczywiście jak na boksera, bo nie ma przecież takiego majątku jak Donald Trump.