Za nami dość nietypowa i dość męcząca kolejka ekstraklasy. Trochę to wyglądało tak, jakby zorganizować turniej tenisowy, ale postawić zawodnikom jeden warunek – każdy bierze rakietę do lewej ręki (chyba że jest leworęczny – wtedy do prawej, wiadomo). No, taką właśnie kontrolę nad piłką, nad swoimi strzałami i podaniami, mieli ligowi zawodnicy. Niby biegali, niby się starali (niektórzy), ale nie było w tym zupełnie żadnej jakości. Idealnym podsumowaniem wszystkiego, co widzieliśmy w tej serii spotkań, było spotkanie Bełchatowa z Pogonią Szczecin, o którego wyniku przesądził dość przeciętny strzał z rzutu wolnego, który znalazł drogę do siatki dzięki dość przeciętnej interwencji bramkarza.
Bełchatów jest dalej ostatni i niewiele zapowiada, żeby miało się to zmienić. Zażartować można – chociaż w żartach czasami zawarta jest prawdziwa mądrość – że nie bez powodu Jan Złomańczuk, trener GKS-u, to szwagier Andrzeja Strejlaua. Obaj permanentnie bez wyników, taka rodzinna skaza. Publika wściekła, wrzeszczała coś w stylu „co wy robicie” oraz „Gieksa grać, kurwa mać”, jakby nie rozumiała, że ich „Gieksa” robi dokładnie to, do czego jest przewidziana – zbiera łomot. Drodzy kibice, nie ma co sobie na koniec przygody z ekstraklasą psuć nastrojów. Zostało wam dziewięć meczów na najwyższym poziomie rozgrywkowym, należy je fetować, bo zaraz potem – wieczna zawijka i kurs jak w Wodzisławiu. Zostanie siatkówka na wysokim poziomie, jak na malutkie miasteczko – też fajnie, nawet jeśli siatka to głupi sport. Czasami może przyjedzie cyrk, albo Tomasz Niecik z koncertem.
Pogoń wygrała, gratulacje, i poszła w górę, aż nad Wisłę Kraków, która po jedenastu kolejkach zajmuje dwunaste miejsce i to jeszcze nie jest jej ostatnie słowo. Piłkarze w tym tygodniu mocno się starali, by na stadiony przychodziło jeszcze mniej osób, łącznie gospodarze w ośmiu meczach zdobyli całe trzy gole (brawo!), a średnio oglądało te popisy sześć tysięcy osób. Frekwencją coraz bardziej zbliżamy się do angielskiej trzeciej ligi, chociaż nie wiedzieć czemu, zawodnicy, którzy takie „tłumy” swoimi popisami ściągają na stadiony, zarobkami od angielskiej trzeciej ligi znacznie odstają. Nasi ligowcy powinni mieć płacone w formie prowizji od zysku generowanego przez klub – przynajmniej można byłoby z nimi pogadać w autobusie, między jednym przystankiem a drugim.
Warto zauważyć, że na boiska ligowe – jak to ma w zwyczaju, czyli ze sporym poślizgiem – wrócił jeden z większych krezusów ligi, czyli Dawid Nowak. Listopad – w sam raz na pierwszy mecz w sezonie. W grudniu znowu fajrant. Rzuciliśmy okiem, jak to z Nowakiem w przeszłości było…
2006 rok – pierwszy mecz w 12. kolejce.
2007 rok – pierwszy mecz w 2. kolejce.
2008 rok – pierwszy mecz w 5. kolejce.
2009 rok – pierwszy mecz w 10. kolejce.
2010 rok – pierwszy mecz w 5. kolejce.
2011 rok – pierwszy mecz w 1. kolejce.
2012 rok – pierwszy mecz w 11. kolejce.
Podsumowując – Nowakowi RAZ w karierze udało się być zdolnym do gry w pierwszej kolejce sezonu. Niezła statystyka.