– Mecz był w sobotę, my nie mieliśmy co jeść, ale jeden z działaczy, ze stacją CPN-u, hodowlą ryb – taki mafiozo, w cudzysłowie – miał urodziny. Pojechaliśmy, tam stoły się uginały, mówię chłopakom, żeby wpierdzielali, do Groclinu ma wystarczyć, bo żyliśmy na chipsach. Podziękowałem potem gospodarzowi, a on mówi, żebyśmy poczekali, bo ma niespodziankę. Wyszło trzech rozbawionych sędziów. Jeden wypowiada krótkie zdanie: „pierwsze pół godziny nic nie widzę, panowie. Wszystko jasne?” – opowiada Jarosław Kotas, dziś asystent trenera w drugoligowym Gryfie Wejherowo. Rozmawiamy o Schalke, w którym Kotas grał i gdzie spotkał Jensa Lehmanna czy Petera Neururera. O Rafale Siemaszce, który – by zapracować na transfer – musiał zgubić tytułowe cycki i brzuch. O korupcji, która zabrała Kotasowi dziesięć najlepszych lat trenerskiego życia. O dzisiejszym futbolu, któremu blisko do koncertów Michała Wiśniewskiego. O piłkarzach wystrojonych jak choinka. O Kazimierzu Deynie. O… Magdzie Gessler. Nie przedłużając: zapraszamy!
Chyba trudno było nie wsiąknąć w futbol, mieszkając zaraz obok Deyny?
Kazik mi załatwiał bilety – na przykład na Atletico Madryt – jak się ze mną przywitał, to ja mówiłem, że tej ręki nie będę mył. Piłkarsko wolałem Johana Cruyffa, ale mieszkałem koło Kazika dwie ulice dalej, kibicowałem mu, grał z ojcem w Starogardzie Gdańskim, potem śledziliśmy jego karierę. Pokazywał nam swój złoty medal z Igrzysk, potem samochód, jaki dostał za medal mundialu. Kazik pochodził z bardzo biednej rodziny, miał ósemkę czy ileś rodzeństwa. Wsiadał w autobus, spał całą drogę, budzili go: „Kazik, wstawaj, mecz”. Wysiadał, pięć strzelił i wracał. Gdybym miał mniejszy rozum i poszedł do niego, mówiąc: „wiesz co, Kazik, idź do działaczy, załatw mi bycie w kadrze Legii, resztę sobie wywalczę”, to on by to zrobił. Mógłbym to wypłakać, ale nie chciałem iść taką drogą. I dlatego dziwi mnie też, że dziś Legię prowadzi nie-trener. Niedługo pojedziemy do lekarza, a tam facet powie, że on tylko opony zmienia na zimowe, ale wie, o co chodzi, bo trzeba buzię otworzyć i rurkę włożyć.
Nie było Legii, ale była inna duża marka – Schalke.
Najpierw byłem w FC Koeln – mówili mi: „dasz sobie radę, Jarek, ale potrzebujemy gościa z nazwiskiem, nie z Polski”. Tam byłem trzy dni na testach, patrzyłem po szatni, a tam sami reprezentanci. Morten Olsen miał 38 lat, zero tłuszczu, po meczu jeszcze przebieżki robił. Schodzę po treningu się kąpać, powiedział mi po polsku: „dobrze, dobrze!”. Myślałem, że się załapałem. Dzwonię do Andrzeja Grajewskiego, który był moim menadżerem, ale sprowadził mnie na ziemię. Potem w Schalke była Bundesliga, ale jako uciekinier dostałem karę. Graliśmy sparing z Dortmundem, wygraliśmy 1:0, grałem na lewe nazwisko, bo nie wolno mi było występować, ale jak prezydent zobaczył, że wygrywamy z Dortmundem, to podpisał ze mną kontrakt. W Polsce się dowiedzieli i dostałem karę. Rok mogłem tylko trenować. Piątek-hotel, a reszta drużyny na mecz. Dzisiaj widziałem jednego – w cudzysłowie – z działaczy, w centrum handlowym. Starszy pan, kawkę pił. Ten pan zabrał mi rok grania w Bundeslidze i bardzo dużo pieniędzy. W tamtych czasach się nie wypuszczało tak jak dzisiaj: trzeba było dostać zgodę zakładu pracy, zdać dowód osobisty. Mojej żonie działacze Bałtyku wmówili, że dostałem mieszkanie, zerwałem umowę i jak nie wpłaci 1,5 miliona złotych, to jej nie wypuszczą. Powiedziałem Grajewskiemu: „jak żona nie wróci, to ja jadę do Polski”. Rok po ślubie byłem. Zapłaciliśmy, musiałem to przez 2-3 lata spłacać, to była wartość domu w Gdyni, ale nie żałuję. Nawet jakbym miał trzy miliony, to bym dał. Dziwi mnie tylko opinia, że oszukałem Bałtyk.
Jaka była różnica między polską piłką a niemiecką?
Różnica była wyłącznie w tym, co dzisiaj mnie boli – w zaangażowaniu, podejściu, determinacji. Najmniejszy dzisiaj dzieciaczek niemiecki jest tak zwichrowany na punkcie zostania piłkarzem, że musi nim zostać. U nas mamy fajnych juniorów w Wejherowie, ale podam jeden przykład. Miał iść 18-letni chłopak do Garbarni, druga liga, Kraków – wykombinował sobie, że nie pojedzie, bo ma małe szanse wejścia. Ja pierdzielę! To mógł być kapitał, który mógłby mu pomóc. Niemiecki dzieciak, jakby to zrobił ojcu albo matce, to by go zabili. No i jak grałem w tym Schalke, to miałem uraz głowy, dostałem na halówce, do dzisiaj mnie boli. Pamiętam, szła piłka w szóstej minucie – myślę, że odpuszczę główkę, bo z tyłu defensywni pomocnicy powalczą. Już poszedł pomruk z trybun, już było źle. Następna głowa musiała być moja. Jak mieliśmy 0:0, to 80 tysięcy krzyczało aufwachen – obudzić się. Oj, trzeba było zapieprzać.
Jak Niemcy podchodzili do Polaków?
Polska dla nich była na równi z Turasami. Afery z samochodami, kradzieże. Sami sobie opinie psuliśmy. Ja się bałem przez pierwsze dwa lata powiedzieć, że jestem aus Polen. Wolałem wymyślać: aus Norwegen, aus Holland. Bycie Polakiem nie pomagało. Też wtedy grało tylko dwóch obcokrajowców, musiałem zasuwać i jednego Duńczyka pokonać, potem też się przepisy zmieniały, zrobili mi niemieckie papiery i grałem jako Niemiec. Gdybym był parówkarzem, to by mi tych papierów nie robili. Więc jak mówię: piłkarsko się nie różniliśmy, chodzi o podejście. Żona wiedziała, że jak tam miałem dwa treningi dziennie, to wracałem po jednym, jadłem słoiczki dziecięce, snickersa i cyk, idę spać. Obudź mnie na popołudniowe zajęcia. To był reżim, dlatego to mnie boli, że dziś widzę tych chłopaków z suszarkami po treningu, urządzają jakiś salon fryzjerski. A tam: Jarek, jak się przeziębisz, to nie będziesz grał.
Tam w Schalke do większej piłki wchodził Lehmann?
Przyszedł do Schalke i wybrał rolę rezerwowego, bo w Schalke był Toni Schumacher, w swoim czasie najlepszy bramkarz na świecie. Był taki mecz Francja-Niemcy w półfinale mundialu, podanie do Battistona, Schumacher wybiegł za szesnastkę i jak go dymnął, to wstrząs mózgu, wybite zęby, połamane żebra. W karnych Tony dwa złapał i Niemcy potem byli wicemistrzami świata. Mówił mi: „musiałem dać jakiś sygnał, sorry. Nie szło nam.” Dzisiaj dostałby cztery czerwone i 20 lat kary. Wtedy tak nie było, mogliśmy mocniej faulować, dobrze, że to się zmieniło. No i Lehmann miał to niemieckie podejście: przyszedł, bo był Toni. Chciał go widzieć. Twierdził, ze woli być na rezerwie, ale się uczyć. Zwariował na punkcie Toniego, a Jens na początku był szczypiorkiem. I jedziemy na mecz, coś słyszę, że mi ktoś hałasuje za plecami w autokarze. Odwracam się, a to Lehmann pracuje tą sprężynką do ćwiczeń, potrafił cztery-pięć godzin tak przesiedzieć. Po treningu na siłownie i ćwiczył. Arsenal zaliczył, wicemistrzostwo świata i Europy zrobił. Miał karierę. Teraz jest ekspertem w RTL-u, inteligentny chłopak.
Trenerem był z kolei Neururer, który mówił, że Schalke nie było wolne od afer dopingowych.
Możliwe, bo ja mam chorobę czerwienicę, cały czerwony jestem. Cała drużyna przed meczem szła po zastrzyk z witamin. Trochę się bałem, mówiłem, że nie chce mieć córki z czterema głowami. Na treningu też się zapieprzało. Do czwartku graliśmy w ochraniaczach, w czwartek trener rozdawał koszulki pierwszemu składowi i nie wolno było się już wpierdzielać. Do tamtego momentu trwało łamanie nóg.
Jak to było z pana odejściem z Schalke?
To jest mój błąd. Wypożyczyli mnie do Brandenburga, bo byłem za słaby, ale mieli do mnie sentyment. Przyszedł Sasha Borodyuk i Grajewski mówi, że Rusek przyjechał i czy ja umiem po rusku. Miałem maturę z rosyjskiego, więc odpowiedziałem: dawaj. Sasha wyszedł, śmieszny taki, srebrne zęby miał, a mi zabrakło słów – myślałem, że jestem kozak, ale jak się nie gada, to się zapomina. Mówię: „Sasha, ty gadaj, żeby było tylko widać twoje piękne zęby, a ja będę im tłumaczył, co tylko umiem.” Sasha gada, a tu Helmut Kohl, Gorbaczow, ZDF… Potem Klaus Fischer, dla mnie po Gerdzie Muellerze najlepszy napastnik w historii Niemiec, dostał w Schalke drugi zespół. Mówi, żebym poszedł z nim, miałem być jego prawą ręką, łącznikiem. Poszedłem, chciałem być trenerem, potem jeszcze pomagałem młodym chłopakom, ale w końcu dostałem pytanie od Jacka Dziubińskiego. „Nie chciałbyś Arki trenować?” Myślę: Arka trzecia liga, siódme miejsce, dach rozwalony, wody nie ma… Bieda. Ale też nie miałem tego robić dla pieniędzy. Przyjechałem jako widz, była późna jesień, Arka grała w pucharze chyba z Górnikiem Zabrze. Chłopaki walczyli, do dogrywki doszło, ale było tak zimno, że tylko modliłem się o brak karnych. Zaimponowali mi też kibice, bo uciekali ze szkół, z pracy, wpierdzielali kanapki i było ich z pięć tysięcy. A kibice to jest kapitał. Mówię do żony, że wracam do Polski, Arka to jest Arka, zrobię z nimi ten awans do drugiej ligi. Pogadam tylko z Dziubińskim, żeby mnie nie wypierdzielił szybko, bo on Polakowa wyrzucił, Stasia Stachurę. Ja się przygotowywałem w Schalke, byłem w Duisburgu w szkole z Probierzem, ale to były tuzy trenerskie, gdzie mi do nich. Mówię: „Jacek, wyrzucisz mnie z klubu, jeżeli nie będę na pierwszym miejscu albo przegram dwa mecze z rzędu.” To była moja umowa. Wziąłem jeszcze Piotra Rzepkę do ataku, ja w pomocy i byliśmy na pierwszym miejscu, ale Jacek nie wytrzymał ciśnienia.
Podobno, dlatego że nie umiał pan meczów ustawiać.
Dostałem takie hasło. Przegraliśmy tutaj z Polonią Gdańsk – Rzepka miał kontuzję, kolano mu pierdzielnęło, ja miałem 40 stopni gorączki. W 93. minucie Paszulewicz kopnął ze swojej połowy na pałę. Robert Zinko wszystkie główki wygrywał, ale wtedy dostał za kapelusz, za nim gość czuł, że to przejdzie i z rogu pola karnego po długim wsadził w same widły. Bramka marzenie. Dzisiaj tego Grosicki z Lewandowskim nie zrobią. Jacek mówi:
– Wszyscy kupują mecze, a ty nic nie załatwisz.
– Ty jesteś poważny? W 93. minucie taka brama i myślisz, że mecz był opierdzielony?
Miał zarzuty, bo jeszcze akurat wtedy u nas lechista bronił w tym spotkaniu. Jednak po tym Polonia pokazała swoje i awansowała.
Z tą korupcją to ma pan kilka historii, była choćby sprawa Mirosława Cyrsona.
Miałem z nim problem, musiałem przepraszać, bo przegrałem proces. Nawet nie chce mi się do tego wracać, bo to jest chore. Paru trenerów, którzy mieli mnie poprzeć, odwrócili się, twierdząc, że ja bełkoczę. A ja nie bełkoczę. To był ten pamiętny mecz z Lechią, o którym mówiłem głośno. Pojechałem z Połchowem tam na spotkanie ligowe, Lechia była na fali, walczyła o awans z Gedanią. Ci drudzy dzwonią: mamy dla was cztery tysiące. Potem jeszcze się dowiedziałem, że sam mecz jest załatwiony. Myślę: „Co?! Sędzia odważy się skręcić Lechię na Traugutta? Przecież go zabiją”. No, ale gramy cztery minuty i jest karny dla Lechii. 1:0, gramy dalej i od nas chłopak walnął taką bramkę z 30 metrów, że nie było co zbierać. Potem wielka Lechia nie mogła sobie poradzić, a jak może bieda z Połchowa to osiągnąć, kiedy jeden chłopak handlował kartoflami, drugi rezerwowy bramkarz grał w ataku? Kibice wlecieli do szatni, stanąłem w tych drzwiach i pytam, o co chodzi. Mówią: „Nie, nie, dla was, wieśniaki, szacunek. Gdzie są ci sędziowie?”. Skopali ich, zbili. Były procesy, sędzia Cyrson się wyparł, ale jest kaseta i mam nagranie. Gedania zachowała się fair, ktoś przywiózł te cztery tysiące, podzieliliśmy się, był grill.
Ale to nie koniec?
Został nam mecz w Chojnicach, oni się przed spadkiem bronili. Gramy, gramy i naszego chłopaka tak zdemolowali, że wręcz go znosiłem z boiska, a podbiega kolega Cyrson i mu daje czerwoną kartkę. Mówię: „nie rób jaj. Za co ty dajesz czerwoną?”. Nasi kibice wpadli na boisko, tym razem doszło do utarczek słownych. Wziąłem córkę za łapę i chciałem z nią odejść, bo było niebezpiecznie. Liniowy powiedział wtedy: „jak wam na Lechii pomagaliśmy, to byliśmy dobrzy, a teraz macie pretensje?”.
Dlaczego nie wygrał pan w sądzie?
Dostałem pismo ze Słupska, że mam to odwołać, bo pójdziemy do sądu. Słupsk za moich czasów to było miasto milicji i odpisałem, może niepotrzebnie, że będąc piłkarzem Tczewa, goniono mnie po mieście i napierdzielano pałami. Nie muszę się niczego bać i żyję w wolny kraju, dwa plus dwa jest cztery, po piątku jest sobota. Wiem, co widziałem i słyszałem, są świadkowie. Jednak – w cudzysłowie – koledzy z Gedanii się wycofali. Wystarczyło, by poszli ze mną i powiedzieli: tak, w Polsce jest korupcja. Jednak wtedy każdy mówił, że jestem nienormalny. A ile osób zamknęło, ile głów padło. Musiałem przeprosić w gazetach i dać dobre pieniądze na szlachetne cele, w sumie kilkanaście tysięcy złotych.
Warto było?
Oczywiście. Mam lustro, patrzę w nie i nikt mi nie będzie bełkotał. Byłem po prostu naiwnym gościem, bez adwokata. Gdyby ten proces odtworzyć, może mógłbym te pieniądze odzyskać, ale nie chce mi się, na wymioty mi się zbiera. Mali ludzie, którzy chcieli w chorej piłce tkwić. Zgłaszałem to wszystko wyżej, do jednego z bardzo postawionych działaczy – kolejną sprawę z Cyrsonem, gdzie jako Orkan Rumia wygrywaliśmy 1:0, dostaliśmy dwie czerwone kartki i przegraliśmy 1:2. Czujesz, kiedy sędzia jest słaby, a kiedy cię oszukuje. Jak będzie siostra zakonna gwizdać, to wiem, że nie umie tego robić. Mówię temu działaczowi o wszystkim, on mnie bardzo nie lubi, tylko na mnie nakrzyczał. Spodziewałem się, że potem i nim zainteresuje się prokuratura. Prowadziłem Kartuzy, chcieliśmy je utrzymać w trzeciej lidze i dziwiło mnie, że one nie mogą meczu wygrać, bo jakieś karne, kartki, cyrki. Zawsze ktoś dobrą drożdżówkę przynosił do biura, zabrałem córkę, żeby zjadła sobie kawałek. I tam są dwa pomieszczenia, przyjechał działacz do Kartuz, przywitał się, nie widział mnie i mówi: „jak zwolnicie Kotasa, to ja was utrzymam”. Zostało cztery-pięć meczów, trzeba było je wszystkie wygrać. Wtedy byłoby utrzymanie, a myśmy nie mogli wygrać dziesięciu meczów z rzędu. Odszedłem, Kartuzy się utrzymały. Ja to wszystko we Wrocławiu powiedziałem i czuje się teraz spełniony, bo oczyszczałem polską piłkę, tak samo choćby świętej pamięci Andrzej Czyżniewski. Wtedy takich jak my było jednak mało i byłem w środowisku spalony.
Inna historia: byłem trenerem w Koninie, Piotruś Nowak był moim szefem. Nie mieliśmy pieniędzy, nie było wypłat, niczego, chłopaki chcieli strajkować. Ale mieliśmy mecz z Grodziskiem – pan Drzymała, oni wszystko wygrywali. Dzwonię do Piotra i mówię: „słuchaj, jak ja zostanę w Koninie skręcony i tego meczu nie wygram, to cię zabiję”. Mecz był w sobotę, nie mieliśmy co jeść, ale jeden z działaczy, ze stacją CPN-u, hodowlą ryb – taki mafiozo, w cudzysłowie – miał urodziny. Pojechaliśmy, tam stoły się uginały, mówię chłopakom, żeby wpierdzielali, do Groclinu ma wystarczyć, bo żyliśmy na chipsach. Podziękowałem potem gospodarzowi, a on mówi, żebyśmy poczekali, bo ma niespodziankę. Wyszło trzech rozbawionych sędziów. Jeden wypowiada krótkie zdanie: „pierwsze pół godziny nic nie widzę, panowie. Wszystko jasne?”.
Czyli prowadził pan zespół w kupionym meczu.
Nie kupowaliśmy, bo my nie mieliśmy za co normalnego jedzenia kupić, musieliśmy się w McDonaldzie stołować. Tam się za ileś zestawów dostawało Myszkę Miki, to moja córa po pół roku mojej pracy w Koninie miała osiem. Mówię: jeden mecz, nie mogę być frajerem, muszę pokazać, że też umiem się w to bawić. Dawali mi czerwone kartki, karne… nie jestem idiotą, wiem, kiedy mecz jest załatwiony, a kiedy nie. Wygraliśmy 2:0. Wymyśliłem specjalny rzut rożny. Kotorowski był w bramce i schodził z czerwoną, płakał i mnie wyzywał, miał rację, ale ja też wiedziałem, jak Groclin wygrywa mecze. Drzymała chciał uczciwie, ale zrozumiał, że uczciwie to sobie może nadmuchać. Mówię do Darka Wojciechowskiego: „dostaniesz piłkę na róg szesnastki i na siłę trafiaj w bramkę.” Był też obrońca Pieniążek, silny, kulturysta, jemu mówię: „weź bramkarza pod szyję i go zabierz. Zobaczymy, czy zadziała”. Wojciechowski strzelił, Pieniążek bramkarza za chabety, wpadło, piła na środek, oni protesty, czerwona i wypad. Mam szacunek do pana Drzymały, dziś – z tego, co wiem – jest ciężko chory. Dużo dla polskiej zrobił. Tylko też myślę, że odchorowuje to, jak go tępili, oszukiwali i ośmieszali. Pokazał im rogi tak jak ja – jak chcą tak wojować, to tak powojował. Gdybym mógł się z panem Drzymałą spotkać, to może bym go przeprosił, może bym powiedział, że miał rację, że tak robił. Ja nie chciałem, bo bym się zeszmacił. No, ale to polskie środowisko zabrakło mi 10 najlepszych lat, kiedy byłem pełen energii. Kto mógł mi wtedy podskoczyć? To ja miałem kontakty w Niemczech, to ja miałem wiedzę zdobytą od ojca, którego uczył Talaga i Górski, to ja miałem Kazika Deynę jako mentora, to ja jeździłem na Atletico. Tego, w tamtych czasach, żaden gościu nie mógł sobie kupić. Dostawałem przez korupcję w ryj.
Dziś nie ma korupcji?
Nie ma. Boli tylko, że ci najlepsi sędziowie, na przykład ten na łyso wystrzyżony, potrzebuje czterech varów, żeby swoje decyzje cofnąć. Czyli gdyby zabrakło technologii, to wypaczył cztery mecze. To on jest najlepszy, skoro tyle razy się myli? To jest za łatwe.
A mówił mi pan przez telefon, że kluby w II lidze pajacują. Co miał pan na myśli?
Nie, nie. Są za duże pieniądze, czasem to są wypuchy, ile kto nie zarabia. Ale na przykład w Radomiaku mają tego Brazylijczyka, Leandro, on niby ma 18 tysięcy na miesiąc. Myślę, że cała nasza drużyna tyle nie ma. Jak się z nimi równać? My jesteśmy rodzinnym klubikiem, tam jest tylu prezesów – na początku myślałem: ja pierdzielę, więcej niż w Barcelonie. Ale każdy poświęca swój czas. Nie możemy jednak za wysoko podskoczyć. Ta druga liga jest organizacyjnie mocna, ale piłkarsko siadło.
Pan by o sobie powiedział, że jest przedstawicielem starej szkoły trenerskiej?
Raczej tak, ale, jak przebywam z młodzieżą – niedawno jeszcze trenowałem córkę lekkoatletkę, więc czuję się jakbym miał 30 lat mniej i łapie się na myśli „Boże, jaki jestem stary”. Dlatego mocno ściskam kciuki za Juppa Heynckesa i mimo wszystko Franka Smudę, żeby im się udało. Ja nie mam nic przeciwko młodzieży, ale wy jesteście to pokolenie, że tylko smartfony, tablety i laptopy, a nie wiecie nic. O kulturze, polityce, malarstwie. Teraz było Koło Fortuny, dwa hasła i córka mówi: „kurde, ty oglądasz jednym okiem i znasz odpowiedzi”. Tak nas wychowano i w piłce jest to samo. Stara gwardia jest dobrze przygotowana do zawodu. Jak pan popatrzy na naszego Adama Nawałkę, to nie jest przypadek – to są ludzie, którzy grali w piłkę, coś osiągnęli, ja może nie aż tak dużo, ale nie muszę się wstydzić. Panuje opinia, że w moich czasach wolniej się grało. Ja twierdzę, że nie i skoro jesteście elektronicznie tak mocni, to zmierzcie sobie bramkę Włodka Lubańskiego z 1973 roku w Chorzowie, Polska-Anglia. Miałem 11 lat, byłem na tym meczu, Włodek zabrał piłkę w kółku Bobby’emu Moore’owi i pognał z nią na bramkę. Z 16 metrów dymnął z podbicia i 2:0. Dzisiaj można to zmierzyć, ile to trwało – cztery sekund, pięć? Myślę, że dzisiejszy piłkarz z ekstraklasy bez piłki nie dobiegnie, a jak będzie miał z piłką biec, to się przewróci.
Andrzej Zgutczyński mówił, że piłkarz wczoraj dobry technicznie, dziś jest najwyżej średni.
Może dlatego, że dzisiejsza młodzież ma orliki, piękne stadiony, podgrzewane murawy. My tego nie mieliśmy, walczyliśmy siłą, wydolnością, zaangażowaniem, chęcią wyrwania się z systemu. Pamiętam, że jak uciekłem na Zachód, to po pięciu latach przyjechała moja rodzina. Ciotka wchodziła głową w drzwi, bo nie wiedziała, że one się rozsuną i myliła element rozsuwany ze stałym. Dzisiaj to wszystko śmiesznie brzmi, ale w Polsce staliśmy pięć-sześć godzin w kolejce za kostką masła. Andrzej może ma więc rację, bo nie mieliśmy czasu na techniczne sztuczki, bo gdzie – na zmrożonym boisku? Jak Bałtyk rozpoczynał rundę wiosenną, to przyjechały dwa spychacze, zepchnęły fałdy śniegu, boisko jak beton, do dzisiaj mam ślady na bokach od wślizgów. Gdzie ja tu miałem czas na technikę? Ale i tak nie muszę się wstydzić, kopnę piłkę do góry na 20 metrów i ją przyjmę: prawa czy lewa noga. Widzę ligowców – jest problem. Oglądaliśmy Legię, piła się odbija, Ondrej Duda leci, myślę: „gdzie lecisz, koleś, przejdzie cię”. No i przeszła, taka gwiazda. Mamy fajnych piłkarzy, ale nikt mnie nie przekona, że Jurek Gorgón był słabszy od Glika, nie dam sobie ręki obciąć, że Lubański był słabszy od Lewandowskiego.
A myśląc o starej szkole trenerskiej, myślałem o metodach.
Zaczęło się z piłki robić wielkie show. Musiałem chodzić na koncerty Wiśniewskiego, bo żonie i córce się podobało. A on nie umiał śpiewać – parę hitów z Niemiec podpierdzielonych, huśtawka, para wodna, sztuczne ognie, cuda i nikt fachowo nie mógł się wsłuchać, co on tam rzeźbi. Tak samo jest teraz: fachowość jest zabijana. Mamy młodego trenera, fajnie ubrany, elokwentny do bólu, jak zobaczyłem po raz pierwszy w życiu ostatnio zwolnionego trenera w ekstraklasie – debiutował w Amice, tak powiem – myślę: adwokat! To jest pokolenie, które ciężko pracowało, uczyło się, notowało, ale pewnych rzeczy nie przeskoczy. Ja mogę przeczytać tysiąc książek o sercu, ale nie dyskutowałbym z panem Religą, jak trzymać skalpel.
Jednak Mourinho też nie grał w piłkę za dobrze.
Sukces to miał z Porto. Jeżeli by mi dali 300 milionów funtów przed sezonem, to chciałbym być w skórze Mourinho. To jest wyczyn – wyrzucić z drużyny Lukaku. Nie poznał się na jego talencie. Patrzmy więc też na to, kto jakie pieniądze wydaje.
Pan też chyba nie przepada za technologią w futbolu? Na słynnej konferencji z Engelem śmiał się pan z dronów.
Poszedłem na AWF, mieliśmy zajęcia w 22 chłopa, weszła pani i mieliśmy zajęcia z psychologii. Przeprosiłem ją – „szacunek dla pani studiów, bo na pewno były ciężkie, ale ja sobie nie wyobrażam, bym jako trener potrzebował pani w szatni”. Ona potem współpracowała z Lechią, jak im nie szło, jakiś pacynek używała. W każdym razie – ja muszę być tym psychologiem, ja muszę wiedzieć, jeśli mam wpływ na ściągnięcie piłkarza, kim jest. Czy ma dziewczynę, z jakiej jest rodziny, czy powie dzień dobry, czy kobietę w restauracji przodem puści. Przede wszystkim patrzę, jakim jest piłkarzem, tamte sprawy to może duperele, ale też pomagają. Chcę widzieć w drużynie ludzi, nie samych idiotów. Można mieć Vidala, Pogbę, Balotelliego, ale jak się ma takich dziesięciu, to się niczego nie ugra. Otto Rehhagel miał żonę Beatę i zapraszał piłkarza na kolację, a ona mu podpowiadała, czy brać gościa, czy nie. Zawsze chciał mieć starszych zawodników, ułożony zespół.
Dobrze, ale co z tą technologią?
Na co mi dron? Patrzę na Arkę Gdynia i oni mają założone takie pajączki – to jest bat na piłkarza. On myśli: kurde, ile przebiegłem? Przebiegnę jeszcze trochę, żeby nie było. Potem trener sprawdzi, jest 10 kilometrów i go pochwali. A ktoś inny przebiegnie cztery i wpieprzy trzy bramki. Którego pan woli? Córka kiedyś dostała bardzo drogi zegarek od działaczy z Wejherowa, chyba dwa tysiące kosztował. Jaja. Wszystko mówił, tylko obiadu nie podawał. Szedłem na bieg, pytam jej jak rozłożyć siły, bo zawsze stawiałem na żywioł. Dała mi ten zegarek, biegnę z nim, on zaczął piszczeć po kilometrze, przeraziłem się, że nie byłem w tym czasie w innym miejscu. O mało co w kobietę na bulwarze nie wpadłem, wózka z dzieckiem nie przewróciłem, bo się koncentrowałem na tym głupim zegarku. Po siódmym kilometrze zszedłem i powiedziałem, że to pierdzielę, a normalnie biegałem z córką po 10-20 kilometrów. Miałem mieć przyjemność, a zegarek mnie zestresował. I nawiązując do piłki: zawodnik musi swój organizm znać. Jak jest 60. minuta meczu, wynik 0:0 i jedną trzeba wpierdzielić, to sam musi wiedzieć, jak rozłożyć siły. Piłkarz ma być maszyną, ale to nie technologia ma z niego tę maszynę zrobić.
Pan to chyba nie lubi dzisiejszych piłkarzy.
Bardzo lubię! Ja ich tylko ostrzegam przed tym, że kariera szybko minie i się obudzą z ręką w nocniku. Dlatego cenię Rafała Siemaszkę – trenowaliśmy razem i zawsze mu mówiłem: „Rafał, załatwię ci klub, jak zgubisz cycki i brzuch”. Miał 19-20 lat, strzelał tych bramek masę, automat, zawsze to miał i pokazuje to w lidze. Wykonał pracę – zachowując proporcje – jak Lewandowski. Gdyby teraz tu wszedł, nikt by nie powiedział, że to jest piłkarz z ekstraklasy. A wejdzie jakiś cudak z trzeciej-drugiej ligi, żeliczek, wystrojony jak choinka, a umiejętności żadnych. Mamy dużo drugoligowych napastników z jedną bramką i dwoma menadżerami. Będę krytykował dziadostwo. Jestem z zawodu kucharzem i pani Gessler może pajacować, ale tak naprawdę ona nie ma prawa wejść do kuchni. Ja, żeby mielone zrobić, to muszę obrączkę zdjąć.
A ona włosów nie spina!
Mnie to drażni, bo nie chciałbym mieć jej włosów w zupie. Wymagamy perfekcji, jak za coś płacimy. Jak pan zapłaci trzy tysiące za mechanika, to chce mieć samochód sprawny. Tak samo piłkarze muszą być wymagający od siebie, tak jak wymagają od innych. Są zagłaskiwani: boisko krzywe, piłka źle napompowana, szatnia niesprzątnięta. Ktoś musi to dla nich zrobić. Ale czy oni robią wszystko? Nie mówię, że każdy taki jest, ale procentowo patrząc, jest 50/50. Lubię piłkarzy, lecz muszą dawać z siebie jeszcze więcej. Dlatego kibicuje Rafałowi, bo wiem, jak ciężko do tego dochodził, piłkarska bozia mu trochę oddała.
To też nie jest tak, że bramki z główek, zdobywane przez Siemaszkę, źle świadczą o obrońcach?
To nie jest do końca prawda, bo jak grałem z Rafałem i staliśmy w piątce, to nas mogło być piętnastu, a i tak Rafał dostawił piszczel i wpadało. Tak miał zawsze. Obrońca-biedak widzi piłkę i chce na nią iść, ale Rafał ma timing, to, czego się człowiek nie nauczy, tylko musi dostać. On dostał. Za długo grał w Rumiach, gdzieś tam się pałętał. Miał cycki i brzuch, nie miał prawa w wieku 19-20 lat, ale na stare lata robi to, co powinien. Pamiętam, jak grałem w Bałtyku, to autobus z meczu podjeżdżał na stadion tylko ze mną, reszta wysiadała w Sopocie, a w poniedziałek w szatni było czuć specyficzny zapach. Tam było pięciu sześciu lepszych ode mnie i na pewno mogliby grać na zachodzie. Kwestia podejścia.
Pewnie niektórzy z czytelników zarzucą panu, że jest pan trochę sfrustrowany, krytykując dzisiejszy futbol.
Nie, ja nie jestem sfrustrowany – nie wymagam od życia cudów. Jeżdżę czternastoletnim Citroenem, mamy kwiaciarnie z żoną, nie jestem celebrytą, mnie oni śmieszą. Jestem normalnym gościem, a jak ktoś mnie nie zna, to może sobie jakieś opinie wyrabiać. Nie mam pretensji, nie zazdroszczę. Po prostu uważam, że każdy musi znać swoje miejsce w szyku. Ja całe życie marzyłem o Legii – pewnie ze względu na Kazika Deynę – tylko wiedziałem, że to nie jest mój świat. Dzisiaj patrzę na tę gablotę na stadionie i zdjęcia, jakie tam są, to kurcze, połowa z nich mogłaby mi buty nosić.
Dlaczego nie ma pana wyżej?
Nie mam papierów. Mam UEFA A, dostałem UEFA PRO na pół roku, gdy Wejherowo udało mi się uratować wspólnymi siłami z działaczami i paroma chłopakami.
Uważa pan, że gdyby miał papiery, byłby wyżej?
Były zapytania z pierwszej ligi i myślę, że tak – prowadziłbym. Zapisałem się, Jupp Heynckes ma 73 lata, więc ja też mam czas. Może mało go zostało, ale myślę, że sobie poradzę i dam radę. Czekam na decyzję, bo chcę podjąć rękawicę. Jeśli dostanę tę licencję i w ciągu dwóch lat się nie przebiję, to ją wrzucę do kominka i spalę. „Twój pociąg odjechał”. Córka mówi: „Nie jesteś frajerem. Udowodnij tym gamoniom, że można ich palnąć. Nie jesteś jeszcze aż taki stary, kibicuj Heynckesowi i Smudzie”. Bo też szkoda, żeby Legię Warszawa niedługo trenowali weterynarze.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. Gryf Wejherowo