Jak wykuwa się charakter obrońcy? Mariusz Pawlak rzucał kulkami z łożysk w ZOMO-wców i chodził bić się sztachetami. Jako nastolatek chciał rzucić futbol na rzecz piwa i kolegów, ale Bobo Kaczmarek wyciągnął go za włosy z mieszkania, dał kopa w tyłek i zawiózł na trening.
Dzięki temu Pawlak miał przyjemność kuć lód przed meczami biednej drugoligowej Lechii. Dzięki temu w Polonii kupił sobie Seicento, auto tak luksusowe, że aż skradziono w nim alufelgi. Dzięki temu wyeliminował Manchester City grając z zerwanym Achillesem.
Dlaczego Olisadebe na początku polonijna szatnia wycinała równo z trawą? Jaką klimę miał Żewłak w Maluchu? Dlaczego trener nigdy nie wie, czy za chwilę ktoś wniesie do jego gabinetu pączki, czy wymówienie?
Zapraszamy.
***
Pochodzę z Przymorza, największej dzielnicy Gdańska. Mieszkałem na dziesiątym piętrze jednego z falowców. Nasze osiedlowe boisko wyznaczały drabinki do zabawy, przez co jedna bramka była w kształcie prostokąta, druga półkola. Miałem pięćset metrów do morza, więc często braliśmy piłkę pod pachę i graliśmy na plaży. Węglowodany uzupełnialiśmy dzięki rosnącym w pobliżu jabłoniom i śliwkom. Przy garażach był kran, w założeniu miała być to woda do mycia samochodów, dzisiaj pewnie nikt by jej nie tknął, ale my ją piliśmy bo dzięki temu nie trzeba było lecieć na dziesiąte piętro. Świętem były turnieje dzikich drużyn organizowane przez TKKF, na które zawsze czekaliśmy.
Początkowo dzielił pan boisko z lodowiskiem.
Zimą z piwnicy wyciągało się szlauch, lalilśmy wodę na podwórku, a potem ustawialiśmy śmietniki tak, by mógł do nich wpadać krążek.
O krążek nie było trudno?
Należałem do jednej ze szkółek hokejowych, był sklep sportowy, więc nie. Poza tym jak chodziliśmy na mecze Stoczniowca zawsze jakiś krążek za bramkę wypadł. Na moim osiedlu mieszkało też kilku hokeistów. Od Mariusza Kordonowskiego dostałem nawet kij. Miał mieszkanie w klatce obok, spotkaliśmy się w windzie, zagadałem, że go oglądam i świetnie gra, a on mi zrobił taki prezent. Nie pamiętam dobrze, ale mam nadzieję, że tym kijem potem w domu nie dostałem.
Łobuzował pan?
Łobuzowałem. Trzeba było. Biliśmy się podwórko na podwórko, robiło się sztachety i okładało. Ktoś się z kimś pokłócił i wojna, od rana przygotowania, szukanie materiałów na jak najlepsze deski.
Jaka była dobra deska do bójek?
Za supersamami i sklepami “Społem” zawsze z tyłu były skrzynie i człowiek kombinował. Tu nie chodziło o nienawiść, ale o sprawdzenie się – kto silniejszy? Nie chodziło o zrobienie komuś krzywdy, ale żeby miał więcej siniaków od ciebie. Umawialiśmy się, że nie nie ma bicia po głowie, a kto się położy ten odpada. Jeśli taka bitwa miała miejsce rano, to popołudniu już razem graliśmy w piłkę.
Gorzej, jak wcześniej we wszystko wmieszali się rodzice, którzy mogli nie rozumieć tej idei sprawdzenia się.
Wiadomo, że w każdym domu istniały narzędzia mające przemówić do rozsądku, ale wszystko dało się przeżyć.
Największa bura, jaką dostał pan od rodziców?
Nie było takiej, z nauką sobie radziłem, a jak coś nabroiłem, to nigdy nic wielkiego. Rodzice nie musieli się mnie wstydzić ani wyciągać mnie z milicji. Zresztą, takie były czasy, że robiło się wszystko, żeby milicję tępić.
Gdańsk w czasach pana dorastania był miejscem szczególnym, nie tylko na mapie Polski.
Mój tata pracował w stoczni, wujek i chrzestny też. Każdy z moich kolegów miał kogoś bliskiego w stoczni. Pamiętam spotkania po kryjomu, pamiętam legitymującą ludzi milicję. Ja jako młody chłopak się nakręcałem. Pytałem sam siebie: co mogę zrobić, żeby też z nimi walczyć? Sami robiliśmy ulotki i zrzucaliśmy je z dziesiątego piętra. Mieliśmy blisko Polmozbyt, braliśmy stamtąd łożyska, które rozbijaliśmy żeby mieć kulki, a potem rzucaliśmy nimi w ZOMO. Fajnie odbijały się od nocników, które nosili na głowie, z czasem wyciągnęli wnioski i już omijali dalekim łukiem nasz falowiec. Po meczach Lechii też każdy jechał pod stocznię, żeby oddać hołd tym, co strajkują. Nie podejmowaliśmy takiego ryzyka jak starsi, ale przypatrywaliśmy się mocno i robiliśmy co się dało.
Goniło pana kiedyś ZOMO?
Nie raz. Kiedyś szliśmy z Sopotu i śpiewaliśmy piosenki o zomowcach. Nagle patrzymy, a sześciu biegnie za nami. Rozproszyliśmy się, trzech z nas z miejsca spałowali – mnie akurat udało się uciec. Raz wylądowałem na komisariacie i odbierali mnie rodzice, ale to były jakieś pomówienia.
W Lechii zakochał się pan podczas meczu z Juventusem.
Moja mama pracowała w sklepie spożywczym i przez dostawcę udało jej się załatwić bilet. Miałem jedenaście lat. Po wszystkim było co opowiadać. Z całego podwórka tylko ja widziałem mecz. Wcześniej byłem na meczu ligowym i teraz też spodziewałem się, że spokojnie będę mógł chodzić po koronie stadionu. Dopiero wysiadając z tramwaju zobaczyłem o co tu chodzi. Przed stadionem było pięć punktów, gdzie każdego sprawdzano. Ludzie siedzieli na drzewach i słupach. Piłkarze walczyli wtedy na boisku, ale robili to przede wszystkim dla ludzi, którzy walczyli z systemem. Zainspirował mnie przedmecz, gdzie młodzi chłopcy z Lechii mieli okazję wystąpić przed tysiącami widzów. Chciałem być jak oni, więc wkrótce sam zgłosiłem się do klubu.
Trafił pan pod skrzydła trenera Globisza, który zawsze podkreślał, że trafił mu się w waszych osobach wybitny rocznik.
Drużynę naborową prowadził Jerzy Górski, obrońca Lechii, natomiast trener Globisz miał główną grupę, do której dostałem się po turnieju testowym. Trener poświęcał nam tyle uwagi ile tylko mógł, czuło się to. Mało tego: przywiózł nam meczowe stroje Aston Villi z Anglii. Graliśmy w nich jako Lechia oficjalne mecze, bo były świetnej jakości. Każdy czekał żeby tylko móc ten strój ubrać. Byliśmy z nich dumni. Oczywiście nawet dziś nie można wyżyć z trenowania młodzieży, więc czasem trener gonił za życiem. Ale kiedy był z nami, bardzo mocno się nami zajmował. Ośmiu czy dziewięciu z nas zadebiutował w Lechii, to o czymś świadczy.
Potem przejął was Bobo Kaczmarek.
Przejął nas i prowadził długo, i wtedy gdy wchodziliśmy w najtrudniejszy okres. Czas nastoletni, gdy jeszcze nic się o życiu nie wie, a myśli się, że wie się wszystko. A przecież w tym okresie potrzebna jest poważniejsza praca, nie tylko nad piłkarskimi cechami, ale też fizycznością. Trener Kaczmarek mieszkał na Zaspie, zabierał kilku chłopaków z Przymorza, w tym mnie. Nie ukrywam – dzięki niemu grałem w piłkę. Miałem wtedy myśli – a, może by tę piłkę zostawić?
Na rzecz czego?
Kolegów. Podwórka. Chodziłem na treningi, a potem znikałem. Nie szedłem jeden, drugi, trzeci dzień. Pojawiało się pierwsze piwo i wydawało mi się, że może przyjemniej będzie tak spędzić czas. Po co tłuc się pól godziny na trening, jak tu, na miejscu, jest fajnie?
I jak nie było pana parę dni, co zrobił Bobo Kaczmarek?
Przyjechał po mnie, wyciągnął mnie z domu za głowę, dał kopa w tyłek i wsadził do samochodu. Nie powiem, że to był mój drugi ojciec, ale bez niego byśmy tutaj teraz nie siedzieli. Trener dbał o to, by wychować nas na uczciwych ludzi. Wiedział, że większość z nas pochodzi z rodzin robotniczych, że w niczyim domu się nie przelewa i czasem trzeba na nas bata. Z grupy trenera Kaczmarka chyba jedenastu zagrało na poziomie centralnym. Ewenement. Później gdy został trenerem pierwszej drużyny Lechii, znowu musiał się z nami użerać.
Tak trudni byliście?
Myślę, że tak. Weszliśmy do seniorów z podejściem: wszystko nam się należy. Dzisiaj wiem: nic się nie należy. Takie wicemistrzostwo juniorów po porażce z Cracovią. Mówiono, że my nie jesteśmy w stanie tego przegrać. Byliśmy skazani na złoto. Większość z nas już grała w drugoligowych seniorach. Do Krakowa lecieliśmy samolotem dzięki układom prezesa z wojskiem. A potem bolesna lekcja pokory. Poza tym pojawiały się nocne kluby i chciało się tam bywać. Wydawało nam się, że wszystkie drzwi w Gdańsku są dla nas otwarte, bo my jesteśmy piłkarzami. Na dyskotece wszyscy poznawali kto właśnie wszedł.
Uderzała wam sodówka.
Oczywiście. Na podwórku takiej nie miałem, aczkolwiek jeśli się zarabiało w miarę dobre pieniądze – mówię w miarę, bo Lechia nie płaciła nie wiadomo jak.
Dobre pieniądze jak dla mężczyzny wchodzącego w życie.
Zarabiałem więcej niż moje siostry, które pracowały w zakładach graficznych jako introligatorki, choć goniły z nadgodzinami. Oddawałem część pieniędzy mamie, ale pozostałe miałem na to, żeby je wydać. A jak wtedy je wydać? Komórek i komputerów nie było, tylko koledzy, pójść gdzieś, zrobić coś. Korzystało się z życia. Myślę, że zdecydowana większość sportowców wtedy tak robiła.
Wolny czas to wielkie wyzwanie dla piłkarza, może go zgubić.
Znajdziesz czas na wszystko, na rzeczy dobre i złe, natomiast pewnie, że one gdzieś mnie mogły przyhamować i przez to nie rozwinąłem się bardziej jako piłkarz. Grałem na poziomie Ekstraklasy, ale w kadrze nigdy nie zaistniałem. Mogło być inaczej? Mogło. Ale miałem kolegów, którzy perfekcyjnie podchodzili do treningów, uczyli się języków, stawiali już wtedy na pełen profesjonalizm. Poradzili sobie w życiu, ale robili coś innego. W piłkę nie grali.
Nie ma w piłce żadnej gwarancji, że się uda.
Taki jest futbol. Ja szybko założyłem rodzinę, to też mnie zmieniło.
Ile miał pan lat?
Dwadzieścia trzy. Żona. Dziecko. Inne życie. Wcześniej w Lechii nie mieliśmy kontraktów, pieniądze dostawało się raczej za mecze. Kiedy wziąłem ślub wiedziałem, że tak dłużej nie można funkcjonować. Podpisałem umowę, klub wynajął mi mieszkanie – kawalerka, ale byliśmy razem. Najszybciej uczy dojrzałości, gdy przestajesz być odpowiedzialny tylko za siebie.
Pierwsze większe pieniądze na co pan wydał?
Używane białe Seicento 900 na giełdzie w Słomczynie, ale to dopiero w czasach Polonii Warszawa. Mam wielki sentyment do kibiców Lechii, sam nim jestem, ale tam się nie zarabiało wiele. Mógłbym do końca życia grać w Gdańsku, gdyby wszystko było tak jak powinno być, że jest gdzie mieszkać, że są perspektywy. I tak odchodziłem jako jeden z ostatnich ze swojego rocznika. Dzięki temu, że odszedłem, mogłem zarobić na mieszkanie, które mam do dziś, gdzie mogę spokojnie żyć z rodziną, nie martwiąc się o kredyty.
Długo służyło to Seicento?
Jeździłem nim dwa lata, potem kupił je ode mnie trener Dowhań którego dzisiaj wszyscy znają jako wyśmienitego trenera . Pamiętam Żewłaki jeździli maluchami, a jeszcze Michał się chwalił, że ma wiatraczek, czyli już prawie jak klimatyzacja. Dwa lata później zmieniłem je na czarne Seicento Sporting 1100, też kupione w Słomczynie. Po pierwszym zarysowaniu okazało się, że kiedyś było żółte. Miałem wypasione alufelgi, więc kiedyś wstaję rano, wychodzę na parking, a samochód stoi na cegłach. Wydaje mi się, że kiedyś szybko zmieniałem samochody, a dzisiaj? Jeżdżę trzynastoletnim autem kupionym od nowości, czuję się w nim wyśmienicie, nie mam żadnej potrzeby kupować nowszego, ważne by jeździł i się nie psuł. To kombi kupione pod narodziny syna, żeby mieścił się wózek i wszystko. Dobrze służy, bo uważam, że trener musi mieć duży samochód – dzisiaj się rozpakowuje, jutro musi się spakować. Z Chojnic zabrałem się na raz. Dało mi to do myślenia: “trzymaj to auto”.
Zanim dotarł pan do Warszawy, miał okazję grać w jednym z wielu dziwnych tworów lat dziewięćdziesiątych – Lechii/Olimpii Gdańsk.
Spadliśmy z drugiej ligi. Pojechałem do Francji na wyjazd z zakładu pracy, bo byłem zatrudniony w Gdańskich wodociągach. Wracam, pod Szczecinem kupuję gazetę, otwieram: gramy w pierwszej lidze, czyli dzisiejszej Ekstraklasie. Potem telefon, za trzy dni mamy jechać do ośrodka w Żarach. Na początku dostaliśmy stroje Adidasa. Pieniądze płacone do ręki i na czas. Nie znałem takich standardów. Do tego pełne trybuny, dobra forma na boisku. Ale potem wszystko rąbnęło. Organizacyjnie chaos, nigdy nie wiedziałeś co się zdarzy następnego dnia. Podpisali umowę z Pogonią Konstancin i zaczęli pojawiać się u nas zawodnicy, którzy nie łapali się w Legii i Polonii. Na trzy dni przyjechał nawet Darek Dziekanowski, zagrał sparing i wyjechał. Wiosną już przestały pojawiać się wypłaty, o premiach nawet nie marzyliśmy. Pamiętam mecz w Gdańsku na zmrożonym boisku. My, zawodnicy, razem z kibicami odgarnialiśmy śnieg i kuliśmy lód, żeby za trzy godziny móc zagrać mecz.
Już za darmo.
Ale dla mnie, na dorobku, najważniejsze było zagrać mecz. Utrzymalibyśmy się w lidze, gdyby nie dwa walkowery. Katowice nie przyjechały i Lech.
Zdecydował zielony stolik.
Nie interesowałem się tym kto z kim śpi.
Były inne opcje poza Polonią?
Trener Łazarek chciał mnie do Wisły na pół roku przed wejściem Telefoniki. Byłem w Płocku na rozmowach, bo tam zatrudniono trenera Kaczmarka. Ale ostatecznie Warszawa najbardziej nam się z żoną spodobała. Mieliśmy małe dziecko. Prezesi byli zdecydowani.
A pensje regularne.
Tak. Przed dwa lata wynajmowano mi mieszkanie, a po podpisaniu nowego kontraktu dostałem własne trzypokojowe mieszkanie w Warszawie. Pieniądze można wydać, a tutaj konkretna inwestycja. Takie kontrakty dawała wtedy Polonia.
Ciężko było poloniście w Warszawie?
Koledzy miewali porysowane “eLki” na maskach samochodowych. Ja pamiętam, gdy wróciłem do Warszawy z Dyskobolią. Zaczęli w nas czymś rzucać, leciały bluzgi, ktoś został opluty. Awantura taka, że kibice chcieli nam do szatni wejść. Nie pamiętam czy coś im pokazałem czy nie, ale po meczu na mnie czekali. Zawołał mnie Bosman, który trzymał wtedy kibiców Legii, z nim stał też Gruby Piotrek. Każdy myślał, że coś ze mną zrobią, ale oni powiedzieli, że pamiętają mnie z Polonii, że szanują mój charakter, że w Warszawie nic mi nie będzie, ale też żeby to był ostatni raz. Mam znajomych zarówno w Polonii, jak i Legii. Jak byłem trenerem Znicza chodziłem na Konwiktorską i Łazienkowską.
Jak w Polonii odnajdywał się Olisadebe?
Początek miał trudny. Do Wisły przyjechała grupa czarnoskórych, zdawali egzamin podczas sparingu na śniegu. Został tylko Oli, ale nie wyróżniał się niczym poza szybkością i może siłą. Traktowaliśmy go na treningach zdecydowanie ostrzej niż na przykład Arka Bąka, który prowadził nam grę. Widzieliśmy, że Oli odstawia nogę. Treningi traktował ulgowo. Do naszej drużyny taki zawodnik nie pasował. Chcieliśmy pokazać, że też musi walczyć. Emmanuel się z tym otrzaskał, nauczył, a potem widać było to też w reprezentacji – boksował się z obrońcami Ukrainy czy Norwegii.
Stał się częścią szatni?
Oczywiście. Po zwycięskich meczach śpiewał, tańczył. Nie ukrywam, mieliśmy wtedy świetną atmosferę. Po każdym meczu w Warszawie Maciej Szczęsny organizował spotkania w Lolku na Mokotowie, na które szliśmy z żonami, z dziećmi.
O waszej imprezie po mistrzostwie krążą legendy. Igor Gołaszewski przyznał, że niewiele z niej pamięta.
Ze stadionu pojechaliśmy prosto do Konstancina, ale rano już jechałem do Gdańska pociągiem, więc chyba nie było tak źle.
Pan był w takiej formie, że trener Engel wziął pana na kadrę, ale na paru minutach się skończyło.
Zgrupowanie w Szwajcarii, mecz w Lozannie. Zmieniałem Piotrka Świerczewskiego. Zasłużyłem – w sezonie mistrzowskim zagrałem najwięcej minut ze wszystkich, byłem filarem obrony. Ale prawda jest taka, że jesienią grałem dużo gorzej. Przyczyniłem się do tego, że nie awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Panathinaikos był wtedy do ogrania, ale Gucio Warzycha nas rozrobił. Nie wiem co jadł, ale nigdy się nie zatrzymywał, biegał cały czas, non stop w ruchu. Nie wiem kiedy on odpoczywał. A przecież już miał swoje lata. Wielki szacunek dla niego.
To najlepszy napastnik, przeciwko któremu pan grał?
Żaden ligowy obrońca nie spał dobrze przed meczem przeciwko Żurawiowi i Frankowi. Choć u nas w Grodzisku też byli wtedy Niedzielan i Rasiak. Może jako koledzy się nie kochali, ale na boisku świetnie ze sobą potrafili współpracować. W drużynie nie wszyscy muszą się lubić, ważne, by potem pamiętać, że mecz grają wszyscy. O rzut karny najchętniej by się pobili, ale że ja byłem wykonawcą to mieli spokój. Maksymalnie w tygodniu na gierce dawałem im jedenastkę strzelić.
Nie czuł się pan dziwnie w Grodzisku? Ciut mniejsza miejscowość niż Gdańsk czy Warszawa.
Na początku zderzenie, aczkolwiek z każdym tygodniem było lepiej. Mieszkaliśmy blisko siebie, nie tak jak w Warszawie, gdzie z Ursynowa na Żoliborz jechało się godzinę. Tutaj szedłeś na spacer, piętnaście minut i koniec miasta. Jeśli chodzi o treningi baza na miejscu, odnowa biologiczna i wszystko co potrzebne do trenowania. Wyniki dobre, do tego mecze w europejskich pucharach.
Mówiło się, że Drzymała potrafił wejść w przerwie do szatni.
Nie pamiętam ani jednej takiej sytuacji. Mieliśmy spotkania przed derbami z Lechem, które grało się za potrójne premie. Nawet jak sparing graliśmy z Lechem, to po wygranej czekała premia. Raz było też zebranie przed meczem ze Świtem. Świt wtedy wygrał pięć meczów. Drzymała powiedział tylko, żebyśmy byli sobą, bo każdy pracuje na swoją reputację ileś lat, a jednym meczem może przekreślić wszystko. Wiadomo było w co gra Świt. Wygraliśmy 3:1, powinniśmy znacznie wyżej, oni strzelili przypadkową bramkę.
Świt kontaktował się z szatnią?
Nie chcę mówić, że ze mną nie, a z kimś tak. Głosy chodziły, że Świt jedzie do Grodziska po trzy punkty, ale w szatni głos był jeden – robimy swoje.
Ogranie Herthy i Manchesteru City to ukoronowanie pana kariery?
W Berlinie złapałem kontuzję, która ciągnęła się potem za mną. Na City wyszedłem bez wielkich treningów, z naderwanym Achillesem nadającym się tylko do operacji. W rewanżu na Fowlera i Anelkę jakoś dojechałem dzięki środkom przeciwbólowym. Po meczu zabieg, ja Achillesa, a Sobol pachwinę w tej samej klinice. Graliśmy wtedy odpowiedzialnie, wiedziałeś, że jak się spóźnisz, kolega cię zaasekuruje.
Ivica Krizanac, pana partner z obrony, zrobił potem niezłą karierę.
Ivica to Ivica. W tygodniu nie miał ochoty się przemęczać, a potem w meczu i tak wyglądał świetnie. Mówił, że on tylko gra w piłkę, wystarczą mecze, nic innego go nie interesuje. Aczkolwiek zmieniło się to po transferze do Zenitu – spotkaliśmy się kiedyś i mówił, że musiał zmienić podejście, nie miał wyjścia.
Rozstanie z Grodziskiem przebiegło w jakiej atmosferze?
Miałem podpisać kontrakt na obozie, ale nie podpisałem go ze względów technicznych. Doznałem urazu, pojechałem na badania do Warszawy, a kontrakt podpisać miałem po powrocie. Potwierdził to nawet Drzymała. Ale gdy przyjechałem na obóz, dyrektora sportowego Jerzego Kopy nie było, kontraktu również. Zdziwiłem się, czułem trochę żal, niemniej wiedziałem, że takie jest życie. Postanowiliśmy z żoną wrócić do Gdańska, również z nadzieją na poszukanie stabilizacji. Nie udało się jednak awansować do Ekstraklasy, w końcówce pogrzebaliśmy możliwość awansu. Dostałem ofertę z Warszawy, a że czułem, że jeszcze jestem w stanie 2-3 lata pograć na niezłym poziomie, to poszedłem. Miewałem jednak w życiu lepsze decyzje.Kończyłem grę w Olimpii Grudziądz.
Kiedy pan zaczął planować poza piłkarską przyszłość? Były pomysły by odejść od futbolu?
Już w Polonii razem z Igorem Gołaszewskim robiliśmy kurs instruktora. Traktowaliśmy to poważnie, spędzaliśmy nad tematem wiele godzin, sam prowadziłem zeszyty, gdzie wpisywałem notatki z pracy różnych moich trenerów. Nie miałem większych pomysłów na coś poza piłką, głowy do interesów szczerze mówiąc też nie.
Czy praca trenera jest frustrująca? Można mieć najlepszy plan, który potem się sypie z przyczyn, na które nie ma się wpływu, a jednak jest się temu winnym.
Plany sypią się cały czas, taka specyfika zawodu, co w żaden sposób nie zmienia faktu, że planować trzeba. To przede wszystkim zawód wymagający znacznie większej wszechstronności. Musisz wchodzić w wiele ról, grać na wielu pozycjach, a nawet na wielu boiskach.
W Chojnicach spędził pan cztery lata. Długo jak na polskie warunki.
Straciłem to zaufanie po czterech latach i to się zdarza. Bywały w Chojnicach momenty po niepowodzeniach, gdy trudno szło się do pracy – trudno, bo nie byłem zadowolony z siebie. Ale osiągnęliśmy wspólnie historyczny awans do I ligi – podkreślam, wszyscy, od prezesów, dyrektora Macieja Chrzanowskiego, piłkarzy, po Zdzicha, który pierze sprzęt. Spędziłem tam cztery lata, czyli naprawdę długo. Jeśli miałbym wyróżnić jedno słowo, wokół którego kręcą się losy trenerów, to byłoby to zaufanie. Bez niego nie ma o czym rozmawiać, nie ma jak pracować. W pewnym momencie je straciłem, weszli do zarządu nowi ludzie, którzy mnie nie zatrudniali i było po wszystkim. Nie mam do nikogo pretensji, normalna rzecz.
Co pan chciałby osiągnąć w GKS?
To były wicemistrz Polski i największy klub, jaki do tej pory prowadziłem. Oczekiwania są duże cały czas, wiemy ile lat klub grał wyżej. Dostałem tutaj zaufanie i bardzo mnie to cieszy. Uważam, że młodzi chłopcy mają tutaj bardzo dobre warunki do pracy, a byłem w kilku klubach i wiem jak to wygląda. Jeśli ktoś chce ciężko pracować, to znajdzie w Bełchatowie miejsce na rozwój. Co mi się bardzo podoba w Bełchatowie, to że wszystkie drzwi są otwarte. Moje, sztabu, prezesa. Pamiętam jak to wyglądało dawniej jeśli chodzi o Drzymałę, Krzyżostaniaka czy Romanowskiego. Byli w zasadzie nieosiągalni. Tutaj prezes jest każdego dnia, możemy porozmawiać o wszystkim, a od tego często zaczyna się coś dobrego – od komunikacji. Wiele można pogubić w niedomówieniach. Chciałbym w Bełchatowie zostać dłużej, mieć poczucie wykorzystanego czasu, a wszystko zwieńczyć jakimś sukcesem. Ale jestem trenerem. Nie wiem czy za chwilę, gdy ktoś zapuka do drzwi, wniesie pączki czy wymówienie. Myślę, że podchodzę do tego realistycznie i zdrowo i najważniejsze śpię spokojnie.
Ciężko łączyć pracę trenera z życiem rodzinnym?
Ciężko. Jeśli pracuje się tam, gdzie się mieszka, to inna sprawa, ale jeśli jedziesz w Polskę…
Jak często widuje się pan z rodziną?
Jadę raz na dwa tygodnie na dwa dni.
Te dwa dni są święte, czy też są telefony z pracy?
Z tym jest problem, nie ukrywam. Chciałbym z rodziną spędzać jak najwięcej czasu, oni chcieliby ze mną. Zwłaszcza piętnastoletni syn, który dorasta bez ojca. Zdaję sobie z tego sprawę, wiem, że to nie jest to. Mam nadzieję, że w przyszłości nie stracę na tym. Różnie może być. Każdy ma potem wybór w swoim życiu. Piłka to jest moja choroba, mam nadzieję, że będę z nią żył jak najdłużej.
Gdzie by pan był gdyby Bobo Kaczmarek nie wyciągnął pana za głowę z mieszkania na Przymorzu?
Trudno powiedzieć. Nie wiem czy miałbym założoną rodzinę, mieszkanie, czy mieszkałbym wciąż tam z ojcem. Różnie koledzy z podwórka pokończyli. Niektórym się ułożyło, ale niektórzy są po rozwodach i mieszkają z rodzicami.
Leszek Milewski