Liga Mistrzów nie przestaje zaskakiwać. Borussia dwa, Lewandowski jeden, Real jeden. Tak w największym skrócie brzmi najlepsza – z naszej, polskiej perspektywy – informacja tego wieczoru. Jeśli ktoś oczekiwał skutecznej hiszpańskiej nawałnicy, może czuć się zawiedziony. W ostatnich dwóch kwadransach „Królewscy” niemal nie schodzili z połowy gospodarzy, jednak w całym meczu nie była to ta mała Borussia kontra ten wielki Real, tylko dwie poważne firmy w elektryzującym starciu. Mecz z rodzaju tych, które nieźle ogląda się nawet wtedy, gdy nie padają bramki. Tutaj jednak padły. Brawo Dortmund, brawo Lewandowski!
Być może za kilkanaście lat Jacek Krzynówek nie będzie już potrzebny w studiu Telewizji Polskiej, bo świeższymi wspomnieniami o tym, jak to strzelało się kiedyś Realowi będzie mógł się dzielić Robert. Partnerzy ewidentnie szukali go wzrokiem na boisku. Choć jeszcze w pierwszych minutach mogło się wydawać, że przy Pepe nie będzie dziś miał życia. I nie miał – aż do momentu, w którym Portugalczyk postanowił zapisać sobie asystę, z której „Lewy” sprawnie skorzystał. Chwilami był to mecz, jak z taktycznego podręcznika. Rozdział pt. pressing, wysoki odbiór na połowie przeciwnika i wymuszone błędy.
Wystarczyło, żeby Piszczek raz, jedyny w pierwszej części zapędził się w ofensywie bez odpowiedniej asekuracji i już było 1:1. Pozostawienie tylu metrów wolnego miejsca tylko dla Ronaldo musiało się zakończyć bramką. Tyle że, jak się okazało, to był pierwszy i ostatni raz w tym meczu. W drugiej połowie ani o Piszczku, ani o reszcie niemieckiej defensywy nie dało się powiedzieć złego słowa. Real błyskawicznie, trzema, czterema podaniami przechodził do ataku, ale był to atak, który nie robił krzywdy Weidenfelerowi. No i wreszcie gwóźdź Schmelzera – zamykający Hiszpanom usta. O tym, że dziś w Dortmundzie działy się rzeczy trudne do przewidzenia, niech świadczy fakt, Real jeszcze z nikim – oprócz Barcelony – nie przegrał w meczu, w którym gola zdobył Cristiano Ronaldo. Aż do dzisiaj.
Ale to tylko sucha statystyka. Lepiej o Dortmundzie świadczy inna, która mówi, że BVB z siedmioma punktami wychodzi właśnie na prowadzenie w grupie. Real jest tuż za nią, a my chyba nie przesadzimy, pisząc, że powoli z Ligą Mistrzów mogą się żegnać piłkarze Manchesteru City, którzy zamiast rządzić i dzielić w grupie śmierci, po trzech meczach mają tylko punkt. Zero zwycięstw i dwie porażki na koncie gwiazd Roberto Manciniego – któż mógł się tego spodziewać? No, na pewno nie sam Mancini, który przez większość meczu z Ajaxem siedział załamany, poirytowany. Po golu na 2:1 dla Holendrów natychmiast odesłał do szatni Lescotta, jakby chciał mu pokazać, że kompletnie się nie nadaje. Bo faktycznie, z tak bierną grą w defensywie mógłby co najwyżej wylądować u boku Obraniaka w ogródku Mariusza Piekarskiego. – Jak to możliwe, że wydając pół miliarda euro na transfery, ta drużyna nie ma obrony? Jak to możliwe, że w defensywie gra taki Richards? – pytał komentujący to spotkanie Maciej Terlecki.
Dopiero co, w sobotę ekipę City uratował wchodzący z ławki duet Aguero-Dzeko i w nagrodę obaj dostali miejsce w pierwszym składzie. Dziś zawiedli, zwłaszcza Bośniak, który ciągle przebywał na spalonym, a jak w końcu z niego zszedł, to zmarnował świetną sytuację sam na sam. Ale nie tylko Anglicy grali poniżej oczekiwań, bo i Ajax pozwolił na bardzo niewiele, wypadł perfekcyjnie. Przed meczem Frank de Boer miał wyjątkowo groźną minę i taką postawę wpoił swoim podopiecznym. Agresja, ambicja, konsekwencja. To wystarczyło do zasłużonego zwycięstwa.
To były dwa kiepskie dni dla angielskich klubów, bo przecież Manchester United po wielkich męczarniach ograł Bragę, City poległo w Amsterdamie, Chelsea – w Doniecku, a Arsenal… No właśnie, Kanonierzy mieli udowodnić, że nie są w kryzysie, a właśnie potwierdzili, że z zespołem, który dopiero co przegrał z Norwich, dzieje się źle. Bardzo źle. Na Emirates wygrało Schalke, w składzie z Lewisem Holtbym, który jeszcze przed pierwszym gwizdkiem mówił, że chciałby kiedyś zagrać w Arsenalu…
Po trzecim zwycięstwie zanotowały ekipy Porto i Malagi, a nam przede wszystkim imponuje wyczyn tych drugich. Piłkarze Manuela Pellegriniego właśnie ograli u siebie Milan – genialną asystę zaliczył Iturra, a piłkę w siatce umieścił Joaquin. Ten sam, który kilkanaście minut wcześniej rozwiał wszelkie wątpliwości, bo gdy wszyscy zastanawiali się, czy powinien być rzut karny, on po prostu go zmarnował (tak jak kilka dni wcześniej w lidze). Malaga w końcu coś strzeliła i po raz kolejny zachowała czyste konto, jako jedyna w LM nie straciła jeszcze gola.
W drugim meczu tej grupy, Zenitu z Anderlechtem, wszystko, co interesujące, wydarzyło się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Marcin Wasilewski jednak podał rękę Axelowi Witselowi.