Tak jak Lionel Messi wygrywał Ligę Mistrzów. Uczynił to nawet dwa razy z rzędu, co Argentyńczykowi dotąd jeszcze się nie udało. Tak jak Cristiano Ronaldo był mistrzem w trzech ligach, w tym w dwóch bardzo silnych. Do tego dołożył tytuł mistrza świata i Europy, a mimo to, nawet gdy sięgał po te wszystkie trofea, na stoiskach z koszulkami ciężko było dostać tę z jego nazwiskiem. Nazwiska jego klubowych i reprezentacyjnych kolegów – Zidane, van Basten, Rijkaard, Papin, Zola – gościły na plecach dzieciaków na całym świecie, jego natomiast nigdy nie wymieniano wśród futbolowych idoli. Odenke Abbey, a właściwie Marcel Desailly – człowiek, który w piłce nożnej wygrał wszystko, choć próżno go szukać na okładkach archiwalnych wydań gazet i czasopism.
– Gdy byłem małym chłopcem, byłem zapatrzony w grę Niemca Schustera, ale przede wszystkim w Diego Maradonę. Gdy w 1986 roku wznosił Puchar Świata obiecałem sobie, że to będzie mój cel w życiu. Nie spodziewałem się, że mój „Maradona moment” nastąpi dwanaście lat później, w dodatku we Francji, gdzie się wychowałem – wspomina Desailly. Choć piłkarzem wcale nie musiał, a nawet nie powinien zostać. Adopcyjny ojciec przyszłego defensora Milanu czy Chelsea nie chciał dopuścić, by jego syn uganiał się za „jajkiem”, jak zwykł nazywać futbolówkę. To jednak nie skłoniło Desailly’ego (nazwisko odziedziczył w wieku czterech lat właśnie po swoim francuskim ojcu) do zmiany decyzji. Jeśli czegoś żałował to tylko tego, że jego tata ani razu nie przyszedł zobaczyć, jak Marcel radzi sobie na treningach czy w meczach.
Nie pożałował natomiast na pewno tego, jak przez lata wiódł swoją piłkarską karierę. Już w swoim pierwszym klubie, Nantes miał okazję podpatrywać takie gwiazdy jak Loic Amisse czy Maxime „Le Grand Max” Bossis, a także gdzie zaprzyjaźnił się z Didierem Deschampsem. Szlaki przetarł mu tam starszy brat, który przez menedżera Jeana-Claude’a Saudeau był nazywany „Skałą”, z racji bardzo solidnej gry w obronie. Jego karierę brutalnie zakończył wypadek samochodowy, w którym poniósł śmierć, wraz z kolegą z drużyny, Jeanem-Michelem Labejofem.
Sukcesy na miarę swoich możliwości Desailly odniósł dopiero w Marsylii. Pierwszy został jednak jemu i jego kolegom odebrany. Wszystko ze względu na aferę korupcyjną, w której głównym graczem miał być zespół Olympique. By przygotować się lepiej do finału Champions League, w którym rywalem Francuzów miał być Milan, kupiono od Valenciennes jedno z ostatnich ligowych spotkań. Zeznania w tej sprawie złożyli między innymi: Christophe Robert, Jorge Burruchaga i Jacques Glassmann, w tamtym czasie zawodnicy klubu, który mecz sprzedał. Marsylii odebrano mistrzostwo, a klub w atmosferze skandalu miał wystąpić na Stadionie Olympijskim w Monachium w pierwszym w historii finale Ligi Mistrzów UEFA.
Po bramce głową Basile’a Boli, faworyzowany Milan został odprawiony do Włoch z kwitkiem. Desailly nie śmiał jednak śnić, że klub, który wraz z kolegami pokonał, upomni się o niego niecałe trzy miesiące później. – Wtedy byłem szczęśliwy, myślałem o tym, że pragnę już do końca kariery pozostać wierny Marsylii, klubowi, któremu przecież kibicowałem od dziecka – przekonuje urodzony w Ghanie obrońca.
Sprawy nabrały jednak nieoczekiwanego obrotu i trzeba powiedzieć, że cała operacja pod tytułem „Desailly do Włoch” była jednym wielkim zbiegiem okoliczności. Mediolańczycy byli bowiem zainteresowani… Alenem Boksiciem. I to jego przyjechał na mecz Marsylia – Saint Etienne oglądać wysłannik Rossonerich, Ariedo Braida. Marcelowi wyszedł akurat mecz życia i, jak się później dowiedział, przy jego nazwisku pojawił się w notesie Braidy malutki plusik. Kiedy kilka dni później kontuzji nabawił się Zvonimir Boban, Włoch obwieścił wszem i wobec, że nie ma się czym martwić. – Znalazłem gościa, którego potrzebujemy! Nazywa się Desailly – na te słowa wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, pytając „kto to jest?”. Ówczesny menedżer Milanu, Fabio Capello niezbyt dobrze kojarzył Francuza, a Franco Baresi? Według Desailly’ego, legendarny obrońca nie wiedział nawet, jak wymówić jego nazwisko.
Gdy 25-letni wtedy Francuz wszedł po raz pierwszy do szatni na San Siro, był lekko oszołomiony. Obok przebierały się przecież największe gwiazdy świata futbolu: Maldini, Rijkaard, van Basten czy wspomniany Baresi. I choć na początku w większości zastanawiali się, kim w ogóle jest ten nowy, to z pomocą Jeana-Pierre Papina Desailly dość szybko zaaklimatyzował się w zespole z Mediolanu. W każdym razie na tyle szybko, by rok po wygranej Lidze Mistrzów z Marsylią zostać pierwszym piłkarzem, który złoty medal za te rozgrywki otrzymał dwa razy z rzędu. W dodatku w barwach dwóch różnych klubów.
– Spotkanie finałowe z Barceloną to był niezapomniany mecz. Niewątpliwie przeszliśmy do historii, bo przed spotkaniem wszyscy skazywali nas na pożarcie. Jednak nasz trener, Fabio Capello znakomicie przelał cały gniew, który powodowany był nagonką mediów na jego osobę, przelać na nas. Obudził w nas motywację, dzięki której pokonaliśmy zespół z Katalonii 4:0. Dla mnie to zwycięstwo miało szczególny smak, bo udało mi się trafić do siatki – mówi Francuz. By pokazać skalę sensacji, jaką Rossoneri sprawili na Stadionie Olimpijskim w Atenach, Desailly porównuje tamtą Blaugranę do tej obecnej. – Byli tak magiczni, tak kreatywni, że nie trudno było sobie wyobrazić, że nas pokonają.
Z Milanem zdobył także dwa mistrzostwa Włoch, doświadczenie na pozycji defensywnego pomocnika, na której wcześniej nie zwykł występować, a także znamienny przydomek. „Skała”. Dokładnie taki sam, jaki w Nantes przed śmiercią nosił jego brat. Jego geneza nie jest bynajmniej tak górnolotna – został mu on nadany w celach komercyjnych przez firmę Adidas, której produkty reklamował. Spot jest zresztą całkiem efektowny, Marcel „The Rock” Desailly przyjmuje na klatkę piersiową kulę wyburzeniową i uderza ją nożycami. Całość można zobaczyć tutaj:
Znacznie bardziej medialny Desailly stał się dopiero po przenosinach do Anglii, a konkretnie do londyńskiej Chelsea w 1998 roku, po zwycięstwie w mistrzostwach świata we Francji. Decyzja o zasileniu zespołu, który w tamtym czasie nie osiągał wielkich sukcesów, a na pewno nie takich jak Milan, była dla wielu niezrozumiała. W wywiadzie dla magazynu Four Four Two, Francuz tłumaczy jednak, co było powodem takiej a nie innej decyzji: – W 1996 podpisałem wstępny kontrakt z Manchesterem United, jednak nikt później się do mnie nie odezwał. Zgłosił się też Liverpool, ale uznałem, że Chelsea będzie interesującym wyzwaniem. I co najważniejsze, w Londynie była francuska szkoła, w której mogły się uczyć moje dzieci. To zadecydowało.
Dopiero tam Francuz doznał prawdziwego zainteresowania mediów. Udało mu się nawet… zwolnić dziennikarza (a wcześniej zawodnika i menedżera), Rona Atkinsona, i to z dwóch posad, wcale o tym nie wiedząc. Wszystko ze względu na jeden, niewyłączony mikrofon. Choć transmisja w stacji ITV dobiegła już końca, złośliwe urządzenie zarejestrowało, jak Atkinson opisuje Desailly’ego bardzo wymownie:
„He is what is known in some schools as a fucking lazy thick nigger” („ktoś taki jak on jest znany w niektórych szkołach, jako pierdolony, leniwy, gruby czarnuch”) – to zdanie zadecydowało o natychmiastowym usunięciu redaktora Atkinsona z ITV, a także rozwiązanie z nim umowy przez Guardiana. Oficjalnie odbyło się to za porozumieniem stron, jednak można się domyślać, że Anglika, który wcześniej nazywał między innymi Francesco Tottiego „małą pizdą”, wywalono na zbity pysk.
Piłkarz Chelsea nie zamierzał jednak rozdrapywać tej rany. – Przeprosił mnie publicznie, ale nigdy nie spotkał się ze mną i nie zrobił tego osobiście. Wiem jednak, że kierowała nim złość, zapomniał się i miał wiele pecha, że mikrofon był włączony. Nie potrafię jednak ocenić, czy był to jeden zły moment, czy pan Atkinson faktycznie jest rasistą. Wiem za to, że to zrujnowało jego karierę.
Już jako piłkarz Chelsea, Desailly zaprzyjaźnił się bardzo blisko z Johnem Terrym. Był obecny na jego weselu, często grywali razem w tenisa stołowego, a także… kto wie czy nie był jednym z pięciu gwiazdorów Chelsea, którzy przewinęli się przez łóżko Vanessy Perroncel. Kobieta, od której zaczął się konflikt Johna Terry’ego z Waynem Bridgem zdradziła, że skompletowała sobie całkiem silną pięcioosobową drużynę. Czterech jej wybranków jest znanych, byli to: Eidur Gudjohnsen, Adrian Mutu, a także wspomniani Terry i Bridge. Jeśli chodzi o piątego, wszyscy możliwi kandydaci wypierają się romansu z „największą miłośniczką Chelsea na świecie” jak ochrzciła ją angielska prasa bulwarowa.
Terry’ego bronił też ostatnio, w związku z jego rezygnacją z występów w reprezentacji Anglii. Zdecydowanie stwierdził, że to Terry jest prawdziwym kapitanem i przywódcą, a nowy kapitan, Steven Gerrard nie może się z nim równać. Nic dziwnego, Desailly namaścił w zespole The Blues na swojego następcę właśnie JT, jego przyjaciela. Znamienne jest także to, że Terry bardzo często jest nazywany… „Skałą”. Dokładnie tak, jak jego mentor.
W czasie gry w Londynie, Desailly dostąpił trzech wielkich zaszczytów, które niejako ukoronowały jego karierę. Został mistrzem Europy, kapitanem The Blues, a także reprezentacji Francji. Doskonale pasował do niego slogan użyty przez byłego prezydenta Francji, Francois Mitteranda podczas jego zwycięskiej kampanii. „La force tranquille”, siła i spokój – to dwa słowa idealnie oddające to, czym Desailly był dla każdego z zespołów, w którym grał.
Do teraz zresztą oddany jest futbolowi bezgranicznie. Uczy młodych adeptów futbolu o grze, która nadała jego życiu sens, co jakiś czas jest też przymierzany do trenowania klubów Premier League. Po odejściu Andre Villasa-Boasa wydawało się, że może dostać szansę poprowadzenia Chelsea, w której spędził sześć lat swojej długiej kariery, po przejściu Brendana Rodgersa do Liverpoolu natomiast – spodziewano się, że będzie odpowiadał za wyniki w Swansea. Na forum kibiców Łabędzi można było znaleźć nawet taki wpis:
Do niczego ostatecznie nie doszło, bo sam zainteresowany uznał, że na trenowanie zespołu w Premier League jest dla niego jeszcze za wcześnie. – To nie jest odpowiedni moment – powiedział dziennikarzom portalu Football365.com.
Na razie „Skała” skupia się na prowadzeniu w swojej rodzinnej Ghanie programu telewizyjnego o nazwie „Guinness Football Challenge”, w którym uczestnicy w parach prezentują swoje piłkarskie umiejętności. Jeden musi wykazać się wielką wiedzą o tym sporcie, drugi natomiast – zdolnościami praktycznymi. Desailly, mówi nawet, że wysiłek, jaki zawodnicy wkładają w przygotowanie się do występu jest porównywalny z tym, jaki spotyka profesjonalnych piłkarzy na treningach. Można się jednak domyślać, że urodzony w Afryce Francuz trochę przesadził.
SZYMON PODSTUFKA
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]
