Wczoraj rano jeden z użytkowników Twittera trochę żartobliwie zapowiadał wieczorne starcie Interu Mediolan z Sampdorią jako strzelecki pojedynek Mauro Icardiego i Dawida Kownackiego. Okazało się, że w stwierdzeniu nie ma wcale jakiejś wielkiej przesady, a bezpośrednie starcie argentyńskiego snajpera z Polakiem zakończyło się nieprzynoszącym wstydu “Kownasiowi” wynikiem 2:1. A pamiętajmy, że Kownacki miał o wiele mniej czasu na strzeleckie popisy.
Oczywiście, nadal jest tylko rezerwowym, nadal pozostaje drugim, albo i trzecim wyborem jeśli chodzi o atak Sampdorii. Liczby jednak nie kłamią – zagrał do tej pory 89 minut w Serie A i Pucharze Włoch, zdobywając w tym czasie 3 gole. Bramki co pół godziny, tempo, którego nie potrafią wypracować największe gwiazdy ligi. Na razie to głównie efektowna ciekawostka, ale jak na 20-latka, który do niedawna wyglądał jakby zjadł Karola Linettego (i zakąsił ogórkiem) i przegrywał rywalizację z Marcinem Robakiem – to o wiele więcej, niż mogliśmy się spodziewać. Kownacki ukłuł już w debiucie z Foggią, ale przede wszystkim – cały czas robi progres w kwestii meczów ligowych. Zaczynał gdzieś na końcu kadry meczowej, potem zaczął zyskiwać pierwsze minuty, a w dwóch ostatnich meczach zagrał już kolejno kwadrans i pół godziny, w każdym ze spotkań strzelając gola. Na rozkładzie ma więc już nie tylko Fiorentinę, jeszcze w barwach Lecha, ale i samego Samira Handanovicia, czyli ścisły top bramkarzy ligi włoskiej, a i chyba na kontynencie nie wymieniłbym wielu lepszych.
Na uwagę zasługuje zresztą nie tyle sam fakt zdobycia goli, co ich sposób. Z Crotone oczywisty błąd bramkarza, ale Kownacki i tak musiał się przepchnąć z obrońcą, wychodząc z tego zwycięsko. Mam podejrzenie, że Kapustka na przykład miałby problem z wykończeniem tej prostej sytuacji, bo wejście w walkę bark w bark z piłkarzem Crotone zakończyłoby się dla niego wizytą w gabinecie lekarskim. Drugi gol, ten z Interem, to zaś efekt potężnego przyspieszenia i dogonienia zbyt mocnego dośrodkowania – a potem wykończenie z bardzo ostrego kąta lewą nogą. Może przesadzam, ale Kownacki z testów medycznych w Genui, otłuszczony i okrąglutki, mógłby tę centrę obejrzeć przez lornetkę próbując złapać oddech na połowie boiska. Minęło kilka tygodni i gość spokojnie wykańcza nawet te nieszczególnie celne dogrania.
Nie wiem, czy Kownacki wziął się za siebie, czy po prostu “wzięto się za niego”. Wiem, że punktem zwrotnym w jego wypadku było przyjście do Lecha Nenada Bjelicy. Oczywiście moglibyśmy wgryźć się głęboko w taktyczne niuanse, sposób gry całego Lecha Poznań, dynamikę akcji napędzanych przez Pawłowskiego w stosunku do tych prowadzonych przez Jevticia, ale prawda jest taka, że przed Bjelicą Kownacki był gruby, a za Bjelicy chudy. Czasem słyszę przy potężnych metamorfozach, na przykład w przypadku wczesnego Vadisa w Legii, że to nieprawda, bo co mogą zmienić dwa kilogramy. No mogą, szczególnie, jeśli pamiętamy nieco pokracznie sformułowaną zasadę “mięśnie ważą więcej od tłuszczu”. Naturalnie nie chodzi w niej o to, że kilogram tłuszczu jest lżejszy niż kilogram mięśni, ale o fakt, że można gubić tłuszcz, jednocześnie nie zmieniając wagi – bo w jego miejsce pojawiają się mięśnie.
Czyli innymi słowy, 80-kilogramowy Kownacki będzie tylko 2 kilo lżejszy od Kownackiego 82-kilogramowego. Ale tłuszczu może polski napastnik w tym procesie zgubić o wiele więcej – po prostu nie widać tego na wadze, bo równolegle zwiększyła się masa jego tkanki mięśniowej.
Tak, wiem, że po okresie, gdy Kownaś wyglądał fantastycznie pod okiem Bjelicy wjechał kolejny etap, gdy na testach w Sampdorii zjawił się pucołowaty grubasek znany z jego najgorszego okresu w Lechu. Ale nawyki pozostały – i wychowanek Lecha nie miał żadnych problemów, by doprowadzić się do optymalnej formy, przede wszystkim fizycznej.
Nie wiem, gdzie leży ten problem z nazywaniem rzeczy po imieniu. Gruby napastnik zazwyczaj nie strzela goli nie dlatego, że musi się zaaklimatyzować, przystosować do nowatorskiego systemu 3-6-1 z asymetrycznymi wahadłowymi czy wyzbyć problemów z utrzymaniem koncentracji przy grze dla 40 tysięcy widzów. Z doświadczeń ostatnich lat stawiałbym raczej, że gruby napastnik nie strzela, bo jest gruby i przez to nie nadąża do piłek, nie potrafi zgubić obrońców i tak dalej, i tak dalej. Podobnie jest ze szczypiorkami – szczególnie mam tu na myśli młodych piłkarzy, którzy już w pierwszych wywiadach z mocniejszych lig przekonują, że tak ciężko, to jeszcze nie trenowali nigdy, a piłka jest bardzo siłowa. To swoją drogą pewien paradoks – narzekamy od lat, że polscy juniorzy są zbyt mocno obciążani, że gdy nawiązują walkę z rywalami z zagranicy, to tylko dlatego, że są silniejsi i mocniejsi fizycznie. I taki junior jest sobie mocniejszy i silniejszy do ukończenia siedemnastego roku życia, a potem pyk. I nagle wyjeżdżając do lepszych lig “trenuje ciężko jak nigdy”.
Przebijają się ci, którzy już w Polsce robili sporo dla siebie – Linettego z treningów trzeba było ponoć wyciągać dźwigiem, parę razy zresztą miał przesadzić z obciążeniami. W wywiadzie dla “Łączy nas piłka” mówi tak:
Na razie mam sezon bez kontuzji. Pomaga mi w tym dieta, szybciej się regeneruję, stawy są bardziej wytrzymałe. Od początku trenuję z taką samą intensywnością, jak reszta piłkarzy. Jedzenie jest zdrowsze we Włoszech. Przed każdym treningiem idę na siłownię i wykonuję serię ćwiczeń, by kostki i kolana były bardziej stabilne. Robię to od trzech lat, dodatkowo każdego wieczoru przed snem rozciągam się przez godzinę.
Linetty już jako dzieciak zresztą poza treningami w klubie starał sobie dorzucać obciążenia – choćby przez obozy Polish Soccer Skills, zazwyczaj odbywające się w przerwie między sezonami. Kownacki takim tytanem pracy nie był, ale myślę że czas przeszły jest tu bardzo ważny. Zaczynając w lidze jako 16-latek, miał czas na popełnienie błędów i naprawienie ich bez szkody dla swojej kariery. Podobnie postrzegam zresztą Krystiana Bielika, który z seniorów został “cofnięty” z powrotem do piłki młodzieżowej, raczej z korzyścią dla siebie.
Zastanawiające w sumie, że łączy ich wszystkich obecność w Lechu Poznań – bo przecież tu trzeba wymienić także Bereszyńskiego, Kędziorę, może nawet Marcina Kamińskiego. Zobaczymy, jak potoczą się dalej losy Bednarka. Można się tu dopatrywać albo przypadku, albo szczęścia lechitów do świadomych zawodników, albo wreszcie roli klubu w kształtowaniu nie tylko nóg, ale też głowy swoich wychowanków. I pisząc “głowy”, mam na myśli przede wszystkim wprowadzanie nawyku pracy po godzinach, doskonalenia się nie przez 120 minut treningu, ale też dwadzieścia dwie godziny poza klubem. Na razie nie ma sensu wyrokować – bo może się okazać, że za dwa lata Kownacki wróci z podkulonym ogonem do Lechii Gdańsk, a karierę zrobi Stępiński, też już trafiający dla Werony. Alarmująca powinna być już sama sytuacja Kownackiego przed i po przyjściu Bjelicy.
Ale faktem pozostaje, że Lech może się chwalić przy kolejnych transferach swoich młodych piłkarzy sukcesami przynajmniej czterech-pięciu zawodników z Linettym, Kownackim i Kędziorą na czele. I faktem jest też, że o tych, którzy wyjechali z Legii – Wolskim czy Furmanie, mówiono w zupełnie inny sposób, akcentując, że odstawali wcale nie pod względem umiejętności czysto piłkarskich.
*
W niedzielę na Weszło mogliście przeczytać bardzo ciekawy tekst Mateusza Rokuszewskiego o młodych piłkarzach z prowincjonalnej Sparty Sycewice, którzy mogli pojechać na testy do samej Barcelony. Całość W TYM MIEJSCU. Moją uwagę przykuł fragment:
Gdybyście odpalili Google i poszukali informacji na temat dzieciaków z Polski testowanych przez wielkie kluby, moglibyście powiedzieć, że młodzi sycewiczanie to tylko jedni z wielu. Sęk w tym, że w tamtych przypadkach mówimy o wybitnie uzdolnionych jednostkach, w których ktoś w młodym wieku dostrzegł potencjał. W Sycewicach bardziej widać efekt pracy trenera Ryszarda Hendryka. Bo o jego młodej Sparcie głośno bywało dość często. Piłkarze z popegeerowskiej wsi, w której mieszka jakieś tysiąc osób:
a) wygrali turniej z „Podwórka na stadion” o Puchar Tymbarku, czyli zostali mistrzami Polski w kategorii U-10,
b) triumfowali w jeszcze kilku silnie obsadzonych zawodach,
c) w meczu sparingowym pokonali rówieśników z wielkiego Milanu na ich terenie,
d) pojechali, już w znacznie węższym gronie, na wspomniane testy do Barcelony.
Można powiedzieć, że to przypadek. Można, ale trzeba liczyć się z wyśmianiem.
I teraz, ten właśnie Ryszard Hendryk, który regularnie wypuszcza od siebie ciekawych zawodników…
Ryszard Hendryk otwarcie przyznawał, że nie ma warunków, by kontynuować z nimi pracę. Sam też planował zakończyć swoją misję, jednak ciągle wychowuje młodych Spartan. – W tym roku obchodziłem trzydziestolecie pracy trenerskiej, rodzice przygotowali mi niespodziankę, co było bardzo miłe, bo generalnie nie docenia się tej roboty. Czasami mam dość tej harówki, ale kocham to, więc co zrobię? Teraz znów trafił mi się bardzo obiecujący rocznik, który przypomina mi chłopaków, więc jeździmy na turnieje i pracujemy.
Mam nadzieję, że to tylko lokalny patriotyzm pana Hendryka sprawia, że wciąż kształci młodych w Sycewicach, a nie którejś z największych akademii. Mam nadzieję, że skauting trenerów młodzieżowych w profesjonalnych klubach naszej Ekstraklasy ma pana Hendryka rozpracowanego w najdrobniejszych szczegółach, a pan Hendryk przebiera w ofertach najmocniejszych ośrodków szkolenia, odrzucając je tylko z uwagi na przywiązanie do Sycewic. Mam nadzieję, że podobnych pasjonatów, którzy mają udokumentowane sukcesy, od razu biorą pod lupę w Lechu, Legii, Zagłębie, Lechii czy Pogoni.
Ale coś mi podpowiada, że jednak nie.