Mogli się stęsknić kibice Wisły za wygranymi nad Legią, bo do ostatniego zwycięstwa w lidze doszło w sezonie 13/14, co jak na warunki futbolowe jest wręcz prehistorią. Biała Gwiazda musiała znosić bardzo bolesne porażki, wyrywając ewentualnie jakiś remis. Nie mamy wątpliwości, że zmierzając na stadion, większość osób związanych z Wisłą zadawała sobie pytanie: kiedy, jak nie teraz? Z Legią wciąż słabawą, mającą sporo problemów, dopiero szukającą sposobów na wyjście z dołka? Niestety dla nich, odpowiedź brzmi: “nie dziś”.
Jeśli więc Wiślacy spodziewali się zobaczyć w drugim narożniku przeciwnika marnego, słaniającego się na nogach, to boisko – jak mawiają eksperci – zweryfikowało te plany. Legia była przyzwoita, szczególnie w pierwszej połowie i po prostu miała konkretny pomysł na spotkanie przy Reymonta. Nie oponowała, gdy gospodarze trzymali piłkę, dość dobrze zabezpieczyła tyły i poszukała swojej szansy w kontrataku. Jeden z nich przyniósł bramkę – świetnie akcję rozprowadził Guilherme, następnie Mączyński zagrał do skrzydła, stamtąd dobre podanie puścił Kucharczyk i Niezgoda zmieścił futbolówkę w siatce. Mamy nieodparte wrażenie, że gdyby na szpicy grał na przykład Sadiku, to zabrakłoby mu sekundy czy centymetra. Niezgoda jednak znów pokazał gaz i czutkę, będąc szybciej przy piłce od obrońców.
Goście zadali ten cios i już mieli świadomość, że mecz nabiera dla nich przyjemnych kształtów — mogli czekać na ruchy Wisły, a ta nie była dzisiaj zbyt sprawna. Znów za dużo zależało od Carlitosa, jeśli on oswobodził się od doskakujących rywali, coś się kroiło, jeśli starcia przegrywał, trzeba było poprosić o pomoc chaos. Jasne, z niego potrafi się wiele urodzić i Wisła miała choćby sytuację Boguskiego albo wybicie Astiza z linii, ale w perspektywie drugiej połowy i walki o odrobienie strat, potrzeba było czegoś więcej.
A niestety dla gospodarzy, przerwa nie zmieniła obrazu tego meczu. Wisła waliła głową w mur i karny podyktowany przez Frankowskiego, był dla niej jak manna z nieba, ale jest przecież jeszcze VAR. Tym razem cała procedura trwała naprawdę długo, lecz w końcu ekipa sędziowska poustawiała swoje klocki i wyszło im, że jedenastki jednak nie powinno być. Słusznie. Natomiast przy starciu Gonzaleza z Malarzem mamy już masę wątpliwości, bo bramkarz zdemolował przeciwnika, a gwizdek milczał, gestu telewizora też nie było.
Po odwołanej jedenastce znów w Wiśle nie widzieliśmy przekonania i pomysłu, jak tę Legię ugryźć. Więcej obiecywaliśmy sobie po Wojtkowskim, który parę razy w tym sezonie już błysnął, ale tym razem zawiódł, wpisując się w przeciętność gospodarzy. Jednak ci i tak mogli – powinni! – zrobić tutaj remis, lecz stało się coś, co trudno było zakładać. Zawiódł Carlitos. Dostał patelnię, bo obciął się Pazdan, jednak uderzył przeciętnie i dał Malarzowi szansę na obronę. Bramkarz z niej skorzystał, choć gdyby zrobić stop klatkę przed strzałem, chyba wszyscy widzieliby tutaj pewną bramkę.
Legia wygrywa i choć znów miała trochę szczęścia – jak tydzień temu z Lechią – to jednak po przerwie na kadrę wzięła z puli komplet oczek. Na Wojskowych spadła w swoim czasie zasłużona fala krytyki, ale cóż, taka to liga, że wciąż szukająca formy ekipa Jozaka, jest tylko punkt za liderem.
[event_results 371972]
Fot. 400mm.pl