– Siadamy z Odetą, liczymy, na czym oszczędzić, co jest zbędne. Wiesz, przestajesz chodzić co tydzień na sushi, kupować w drogich sklepach. Zauważam też, ile kosztuje benzyna. Zaczynasz liczyć, ile warte są twoje samochody – żali się Michał Figurski, „ten drugi” w programie Wojewódzkiego na Esce coś tam. Nigdy nie słuchałem tej audycji, średnio grzał mnie też lincz obu panów po aferze z Ukrainkami. Nie zawiedli mnie, bo nigdy nie oczekiwałem po nich niczego wartościowego, wręcz przeciwnie, obu (jak i cały „celebrycki” świat) uważałem za kompletnie nieśmiesznych błaznów.
Bawić zaczęli mnie dopiero teraz. A właściwie Figurski, bo przecież mój, dwukrotnie starszy, imiennik z TVN-u przez całą „aferę sprzątaczkową” przeszedł suchą stopą. Teraz może nawet liczyć na zwiększoną słuchalność jego najnowszej audycji o prowokacyjnym tytule „Zwolnienie z WF-u”. Figurskiemu się nie poszczęściło, chamstwo i brak poczucia humoru zostały nagrodzone zrujnowaniem największego kapitału celebryty – sympatii publiczności. Zresztą, pani Odeta, jego żona, też łapała u widzów minusy, w efekcie oboje „klepią teraz biedę”.
I tu właśnie startuje prawdziwy kabaret. Michał Figurski zaczął się żalić na mizerną sytuację finansową, na bilansowanie budżetu domowego, na ceny benzyny i wycieczek zagranicznych. Ba, samozwańczy następca klasyków pokroju Huntera S. Thompsona, musi spędzać urlop w zapyziałej dziurze, tj. w naszych górach, a konkretnie w Zakopanem.
Wyśmianie jego płytkiego materializmu to zadanie dla komentujących, którzy zresztą skwapliwie korzystają z każdej okazji dopierdolenia skompromitowanemu konferansjerowi. Komentarze pełne zawiści „skończy się do chuja pana powożenie porszawką” to moim zdaniem wyraz zazdrości i naprawdę nie ma sensu mieć do Figurskiego pretensji za to, że przyzwyczaił się do luksusu. Fakt, jak już wspomniałem jest to dość zabawne, ale to tak jak rozpuszczone dzieciaki, którym nagle ktoś dokręca śrubę. – Jak to nie dostanę czekolady!? – i ten grymas na twarzy, niezadowolenie, narzekanie, ale przede wszystkim potężny szok, że ktoś śmiał ograniczyć w jakikolwiek sposób ich – nieskrępowaną przecież – wolność. To wszystko pestka.
Materiałem do głębszych przemyśleń powinien być szybki powrót do jednego z moich ulubionych piosenkarzy, Kazika Staszewskiego. „Bo artysta syty nie ma nic do powiedzenia / Chce picia i jedzenia, nie chce nic zmieniać”. Nie dotyczy to chyba tylko artystów, ale praktycznie wszystkich dziedzin naszego życia. Skąd Michał Figurski i Jakub Wojewódzki w audycji śniadaniowej mają wiedzieć co boli Jana K., skoro z Janem K. łączy ich już tylko gatunek i płeć? Nawet nie miejsce zamieszkania, bo choć w dowodach wszyscy mają Warszawę, Jan K. kursuje między fabryką, a domem na północnej Pradze, podczas gdy bohaterowie anteny radiowej ze swoich wypasionych wozów wysiadają tylko na Chmielnej i Krakowskim Przedmieściu. Idźmy dalej, skąd dziennikarz polityczny codziennie spijający najprzedniejsze whisky ma wiedzieć o odbiorze premierskiego expose wśród szarej masy czytającej jego artykuły w porannej prasie? Czytającej ze szpetnym przekleństwem na ustach!
Skąd dziennikarz sportowy zamknięty w VIP-boxie z drinkami z palemką albo na prasowej loży ma wiedzieć o czym chce posłuchać kibic w zaciszu własnego pokoju? A może – cytując owego kibica przed TV – jebie go gdzie pojechali kadrowicze i jak przebiega proces aklimatyzacji, może bardziej interesuje go gdzie łoją wódę członkowie pezetpeenowskiej delegacji na tym wyjeździe? A może w ogóle wbija w mecz i zawodników, bo ktoś w międzyczasie okradł go z poczucia identyfikacji z kadrą? Jak nasz bohaterski redaktor miał to dojrzeć zachwycając się zagraniami Obraniaka i Polanskiego?
Ale to tylko artyści i media, a przecież rzeczywistość kreują nam politycy. Odgrodzeni od ludu szczelnym murkiem borowików i innych specjalistów, wychodzący do społeczeństwa miesiąc przed wyborami z bezużytecznymi ulotkami i badziewnymi gadżetami w stylu partyjnych długopisów. Lech Wałęsa, z pozycji wygodnego gabinetu, strajkujących ludzi by zwyczajnie spałował, choć przecież dopiero co sam stał na ich czele. Tusk chciał odrąbywać łapy ludziom zabierającym ulgi i podwyższającym podatki, a teraz jego wyborcy boją się, czy nie skasuje im rabatów na znajomej mecie i nie zainkasuje punktów payback zgromadzonych na karcie któregoś z hipermarketów. Zresztą nie wierzę, by Kaczyński, Palikot, czy którykolwiek z polityków okazał się w tym wypadku słowny. I tak mają w dupie co sądzi o nich wyborca, ważne co sądzi o konkurencji. Więc zamiast budować – kopać po kostkach rywali, bezustannie, w każdej sytuacji.
A tymczasem w jakimś plotkarskim portalu (bodajże w Pudelku) podrzędny celebryta wyjawia, nieco przypadkiem, trochę rykoszetem, receptę na wszystkie bóle, stękania i jęczenia! Stracił płynność finansową, „zaczęło mu się w dupce palić” i nagle zauważył ceny benzyny. Nagle zauważył jak drogie jest życie w Polsce. Nagle w umyśle zakiełkowała, póki co nieśmiało, na kompletnej plaży, jako organizm pionierski, myśl, że może wcale nie jest tak pięknie, jak wklejałem ludziom przez całe swoje życie? Może oni wcale nie są zadowoleni? Może ten „Polaczek” (bo przecież taką linię obrony przyjęli Figurski i Wojewódzki) nie jest takim obciachowym stoperem dla postępu, ale człowiekiem z poważnymi problemami, nie tylko finansowymi?
Daleko mi od socjalistycznego zabierania bogatym i rozdawania biednym, wręcz przeciwnie, kibicuję wszystkim bogaczom, by ich fortuny rosły, najlepiej tworząc nowe miejsca pracy. Ale polityk, artysta, czy dziennikarz nie powinien chyba być biznesmenem. A przynajmniej nie biznesmenem na pełen etat. W swojej pracy musi bowiem schodzić na ulicę. Tego brakuje – naszym muzykom, naszym celebrytom, naszym mediom i politykom.
JAKUB OLKIEWICZ
[email protected]