Reklama

Doszedłem do ściany i nie było już sensu walić w nią głową

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

09 października 2017, 13:41 • 14 min czytania 3 komentarze

Historie jego kontuzji byłyby dobrym materiałem dla studentów medycyny. Operacje kręgosłupa, naderwane mięśnie, problemy z barkiem, mikrourazy… – lata gry na najwyższym poziomie dały mu m.in. mistrzostwo świata i wygraną w Lidze Mistrzów, ale też zdewastowały jego ciało, przez co w kwietniu, ledwie wieku 33 lat musiał skończyć z graniem. Ale rozmowa z Michałem Winiarskim, czyli jednym z największych zgrywusów w polskiej siatkówce, nie mogła być wyłącznie gorzka. Jaka rzecz sprawiła mu największą frajdę bo zakończeniu kariery? Kto pierwszy wkręcił go w wywiad z „dziennikarzem” i czy to prawda, że kiedyś zgubił własne… dziecko? Zapraszamy na spotkanie z „Winiarem”.          

Doszedłem do ściany i nie było już sensu walić w nią głową

 ***

Po zakończeniu kariery żartowałeś, że zamierzasz przez pewien czas żyć jak kobieta w ciąży. I jak?

I można powiedzieć, że tak właśnie było. Skończyło się tym, że przez wakacje przytyłem… dziesięć kilo.

Niezły wynik.

Reklama

Przez trzy miesiące nie robiłem praktycznie nic, chociaż było to spowodowane po części operacją przepukliny szyjnej, którą przeszedłem po zakończeniu sezonu. Ale odkąd zaczęliśmy przygotowania do tego sezonu, czyli praktycznie od sierpnia, znów się ruszam, ćwiczę, zrzuciłem około pięciu kilo i powoli już oscyluję wokół swojej normalnej wagi. Ale prawdą jest też, że przez te trzy miesiące trochę sobie pofolgowałem…

Co sprawiło ci największą przyjemność po zakończeniu kariery? Chodzi mi o małe rzeczy, których kiedyś być może musiałeś sobie odmawiać.

Grill. Bardzo lubię grillować, ale w czasie kariery mogłem sobie na to pozwolić tylko raz na jakiś czas. Wiadomo: albo sezon, albo byłem kadrze, pewne ćwiczenia trzeba było wykonywać również nawet będąc na wolnym. A teraz – przyznaję – zdarzyło się, że jadłem grilla nawet cztery razy w tygodniu. Tamta „dyszka” sama z niczego przecież się nie wzięła (śmiech).

Zostałeś w Skrze Bełchatów, gdzie jesteś asystentem trenera Roberto Piazzy. I jak czujesz się po drugiej stronie mocy?

Siatkówkę znałem niby od podszewki, zawsze wiedziałem, że trenerzy muszą wykonać ciężką pracę, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele jest aspektów o których wcześniej nie miałem pojęcia. Przede wszystkim muszę skupiać się teraz nie tylko na jednej pozycji, ale na każdym zawodniku. Wcześniej interesowały mnie tylko zadania przyjmującego, teraz muszę pracować ze wszystkimi. Treningi są niekiedy podzielone na grupy i każdy zawodnik musi wykonać swoją robotę. Uczę się więc szerszego spojrzenia na siatkówkę, chociaż kiedyś myślałem, że wiem już wszystko.

21366870_1609227125796294_3074985747392245323_o

Reklama

Jak to jest być trenerem dla kumpli z boiska?

Tak naprawdę ja przechodziłem przez to samo. Miałem styczność z Miguelem Falascą, który był przecież moim bliskim kolegą zanim objął Skrę, tak samo było też ze Stephanem Antigą w reprezentacji. Ja osobiście nigdy nie miałem żadnego problemu, żeby przejść w tych relacjach ze stopy koleżeńskiej na bardziej profesjonalną. Wydaje mi się, że to, co dzieje się na sali, zostaje na sali. Dziwne byłoby, żeby nasze relacje poza boiskiem zmieniły się o 180 stopni, dlatego z większością chłopaków wciąż mogę sobie luźno pogadać. Ale każdy zdaje sobie sprawę, że jak przychodzi trening, to pracujemy.

Teraz pewnie nieco zmieniło się twoje podejście do drużyny, ale kiedy jeszcze grałeś, byłeś jednym z największych jajcarzy w szatni. Od małego zawsze byłeś duszą towarzystwa?

Tak mnie wychowano. Zawsze byłem bardzo pozytywnym człowiekiem i odganiałem wszystkie złe rzeczy. Kurczę, wydaje mi się, że miałem tyle szczęścia w życiu, że głupio byłoby nie dzielić się z innymi takim nastawieniem.

Twój popisowy numer z podszywaniem się pod dziennikarzy obrósł już legendą. Jak wyczytałem, do tego stopnia, że Srećko Lisinac po kilku miesiącach pobytu w Skrze bał się ponoć rozmawiać przez telefon z mediami, bo myślał, że to „Winiar” dzwoni.

Kiedyś już to do mnie dotarło, ale naprawdę nie wiedziałem, że aż tak bardzo mogłem zestresować Srećkę… Ale co by nie mówić, faktycznie było kilka takich momentów i telefonów, kiedy dzwoniłem do kolegów podając się za dziennikarza. Wyszło to jednak z tego, że wcześniej sam też udzieliłem wywiadu swojemu koledze. I bardzo mi się to spodobało.

Kto był wtedy „dziennikarzem”?

Krzysiek Ignaczak do mnie zadzwonił.

I był aż tak przekonywujący, że się nie połapałeś?

Bardzo! Jeszcze złapał mnie w momencie, kiedy byłem pierwszy rok w Częstochowie, czyli dopiero wchodziłem do seniorskiej siatkówki. Super nam się układało, wygrywaliśmy spotkanie za spotkaniem. Byliśmy w topowej formie, ale wtedy jeszcze nie było Polsatu, tak wielkiego boomu na siatkówkę, a więc i dziennikarze rzadko dzwonili. I nawet przez myśl mi nie przeszło, że to może być kumpel z drużyny.

Jak sprawa się wysypała? Koledzy śmiali się w szatni?

Nie, jak już udzieliłem całego wywiadu, „Igła” po prostu zaczął się ze mnie śmiać. Nie musiałem więc długo żyć w nieświadomości.

Słynny krzyż z plastrów to też twój numer?

Mój, bardzo spontaniczny. Kiedyś byliśmy na lotnisku i bandażowaliśmy plastrami zamki od toreb, żeby podczas lotu nie pogubić rzeczy. I kiedy miałem akurat te plastry w rękach, stał przede mną kolega w wielkiej granatowej kurtce, no to nakleiłem. I potem poszła już cała fala, dosłownie wszyscy nawzajem sobie naklejali. Był więc moment, że bardzo często można było spotkać na lotnisku ludzi z krzyżem na plecach.

Słynąłeś też z zapominalstwa. Czytałeś książkę Łukasza Kadziewicza?

Jeszcze nie.

Jeden kawałek koniecznie muszę zacytować i zweryfikować u źródła: „Doskonale znaliśmy jego standardowe numery. Zgubić torbę, buty, paszport, bilet, dokumenty, zapomnieć wyjść na mecz – cały Misiek. Plotka, wręcz nieprawdopodobna głosi, że kiedyś zapomniał dziecka”. Powaga?

Nooo, dobrze, że napisał „plotka”, bo czegoś takiego chyba nie zrobiłem… A wręcz jestem przekonany, że tego nie zrobiłem (śmiech). Ale do biletów się przyznaję.

Teraz jesteś jednak Panem Trenerem, a to zobowiązuje. Widziałem, że ostatnie rzędy w autokarze trzeba było zamienić na pierwszy.

A to prawda, siedzi się z przodu z trenerem. Niby wiadomo, że na końcu autobusu zawsze jest najweselej, ale ja z przodu nie czuję żadnego znużenia, bo jednak cały czas rozmawiamy o siatkówce. Trener naprawdę dużo ze mną rozmawia, tłumaczy mi wiele spraw. W drodze powrotnej czasami włączam też mecz, który akurat graliśmy i patrzę na to wszystko jeszcze raz, żeby wyłapać pewne rzeczy. Tak więc wracając z wyjazdów naprawdę się nie nudzę.

Gdansk ERGO ARENA 11.02.2017 PLUS LIGA PLPS SIATKOWKA LIGA MECZ Lotos Trefl Gdansk - PGE Skra Belchatow POLISH VOLLEYBALL LEAGUE GAME Lotos Trefl Gdansk - PGE Skra Belchatow NZ sylwetka silhouette , Winiarski Michal FOT. WOJCIECH FIGURSKI / 400mm.pl

Jak długo zastanawiałeś się nad zakończeniem kariery? Pamiętam, że jeszcze na początku grudnia ubiegłego roku była mowa, że z plecami jest w miarę OK. 

Od okresu przygotowawczego do grudnia, po operacji było naprawdę dobrze. Wtedy jeszcze miałem zamiar pograć dwa-trzy lata i tak do tego podchodziłem. Ale później tego grania znowu było dużo, obciążenia znowu były nieziemskie i plecy jednak ponownie nie wytrzymały. Potem doszła jeszcze ta przepuklina szyjna i chyba to utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma sensu grać na siłę ryzykując zdrowie. Miałem przecież już dwie operacje na kręgosłupie. Myślę, że doszedłem do ściany i nie było już sensu walić w nią głową. Teraz cieszę się w ogóle, że nic mnie nie boli i mimo tak poważnych zabiegów mogę normalnie funkcjonować.

Żona też cisnęła, że dalsza gra i masakrowanie zdrowia nie ma już sensu?

Moja rodzina zawsze wiedziała, że jestem uparty, dlatego akceptowała moje decyzje, wspierała mnie. Chociaż dziś wiem, że często przekraczałem granice, których przekraczać nie powinienem, co kończyło się tamtymi operacjami. W pewnym momencie sam doszedłem do wniosku, że taka decyzja będzie właściwa. Życie nie kończy się na sporcie. Dla mnie prawdziwe życie zaczyna się dopiero teraz.

Czasami zastanawiasz się nad tym, ile krzywdy wyrządziłeś sobie częstą grą na blokadzie?

Nie można powiedzieć, że robiłem to permanentnie, ale rzeczywiście były przynajmniej dwie bardzo poważne blokady. Ta najniebezpieczniejsza, po meczu z Iranem na mistrzostwach świata. Ale musiałem to zrobić, bo grałem całe mistrzostwa i miałem nie zagrać w półfinale i finale? Wiedziałem, że muszę wziąć blokadę i po prostu spełnić swoje marzenie. To naturalne. Oczywiście ryzyko było, bo wcale nie musieliśmy zostać mistrzami świata, ale później okazało się, że wszystko to było opłacalne. Jasne, przypłaciłem to zdrowiem, ale tamtej decyzji nie żałuję. Wcześniej pewnie były chwile, kiedy mogłem dużo bardziej o siebie zadbać i nie musiałem tak balansować na krawędzi, ale na pewno takim momentem nie były mistrzostwa świata w Polsce. Musiałem grać do końca.

To musiała być twoja decyzja, bo nie wierzę, że lekarze to popierali.

Toczyliśmy długie rozmowy, bo tak naprawdę tamta kontuzja wykluczała mnie z gry na najbliższe dwa-trzy tygodnie. Mimo to postawiłem się na nogi w dwa dni. Ta decyzja była w dużej mierze podjęta przeze mnie, chociaż oczywiście konsultowałem to z lekarzami. Potem jednak, niestety, grałem jeszcze cztery miesiące w klubie i dziś wiem, że trzeba było bardziej o siebie zadbać po mistrzostwach. Ale w zawodowym sporcie nie zawsze jest na to czas i skończyło się jak się skończyło.

Czym wtedy faszerowali cię lekarze?

To były zastrzyki podawane pod aparaturą, uderzające dokładnie w miejsce bólu, stanu zapalnego, który się wytworzył. Zastrzyk musiał zostać podany bardzo dokładnie, żeby mógł naprawdę pomóc. No i pomógł.

Czyli sport to zdrowie. Jak nic.

Myślę, że Ameryki nie odkryję jak powiem, że sport profesjonalny w żadnym stopniu nie jest zdrowiem. Często prowadzi nawet do kalectwa na całe życie. Organizm w pewnym stopniu już zawsze będzie upośledzony. Oczywiście nie u wszystkich, ale sam znam wiele takich osób, które skończyły grać profesjonalnie i jeden nie może zginać kolana, drugi wyprostować łokcia itd.

W pewnym momencie jeździłeś na konsultacje nawet do słynnego lekarza Bayernu Monachium, Hansa-Wilhelma Müllera-Wohlfahrta.

Postawił mnie na nogi w pięć dni, dzięki czemu mogłem jakoś dokończyć sezon. Wtedy jednak akurat miałem problemy mięśniowe. Po przerwie często nadrywałem łydkę i miałem ten uraz trzy razy w ciągu dwóch miesięcy. Już chyba wtedy zaczynały się moje problemy z plecami. Naderwane mięśnie były tego konsekwencją, bo wszystko zaczyna się od kręgosłupa.

Praktycznie nigdy nie odmawiałeś reprezentacji, chociaż byli tacy, którzy nie mieli oporów i być może dzięki temu wciąż jeszcze grają. Były momenty, że też chciałeś powiedzieć kadrze „nie”?

Takie decyzje są indywidualną sprawą każdego z nas i ja nie mam zamiaru oceniać, co kto robi ze swoim życiem. Ale pewnie, sam też się nad tym zastanawiałem. Zawsze miałem jednak cele, ambicje i jedyną rzeczą, której po tylu latach żałuję jest to, że byłem na dwóch olimpiadach i z żadnej nie przywiozłem medalu. To największy niedosyt.

Która ekipa miała większą szansę na medal? Ta z Pekinu czy Londynu?

To były dwie różne drużyny, ale obie z ogromnym potencjałem. Bliżej medalu na pewno byliśmy jednak w Pekinie. Przegraliśmy ćwierćfinał z Włochami 2:3, w tie-breaku było 15:17, czyli zaważyły tak naprawdę pojedyncze piłki. Pojedyncze zagrania i być może bylibyśmy w czwórce, gdzie mogło zdarzyć się już wszystko. Tego Pekinu żałuję najbardziej, bo wtedy naprawdę czuliśmy, że możemy zrobić coś dużego.

Po zakończeniu kariery reprezentacyjnej w 2014 roku byłeś jeszcze namawiany na powrót do kadry?

Nie. Stephane (Antiga – red.) znał mnie bardzo dobrze, graliśmy razem przez kilka lat i zdawał sobie sprawę, że jak już z czegoś zrezygnowałem, to musiało stać się coś poważnego. Pewnie nie podjąłbym tej decyzji, gdybym z moim zdrowiem było lepiej, ale ewidentnie przyszedł czas, kiedy musiałem się wycofać. Potwierdzeniem tego były późniejsze problemy w klubie.

Kiedy w kwietniu żegnałeś się z kibicami w Atlas Arenie, wyglądało jakbyś walczył, żeby się nie rozbeczeć. Tak było?

Faktycznie były takie dwa momenty, w których musiałem być bardzo odporny, żeby się nie rozkleić. Powiedziałem sobie jednak, że jak już nie będę mógł się powstrzymać, to po prostu zacznę beczeć. Ale udało mi się nie pęknąć. Kibice nie zdają sobie sprawy, jak ciężkie są to decyzje. Że człowiek gra pół życia i przychodzi taki czas, kiedy to życie musi zmienić. Z drugiej jednak strony ten moment, kiedy kończyłem, nie był jednak dla mnie aż tak bardzo smutny, bo czułem się spełniony. Te wspomnienia, które we mnie wtedy buzowały, bardziej przypominały mi te dobre momenty z kariery.

Jak na ironię, karierę kończyłeś w hali, która w przeszłości bywała dla ciebie mocno pechowa. W Atlas Arenie przegrałeś ze Skrą finał Ligi Mistrzów z Zenitem Kazań, potem był ten wspomniany feralny mecz z Iranem podczas MŚ, kiedy znoszono cię z boiska.

No tak, ale były też fajne momenty. Wygrywaliśmy tam niejeden ciężki mecz z topowymi zespołami, zdarzało mi się tam zagrać super spotkania. To tak jak z życiem sportowca. Nie ma takiego, u którego przez całą karierę wszystko układa się ekstra. To ciągła walka o przetrwanie, w której momenty radości mieszają się z momentami smutku.

Ten największy moment radości to na pewno mistrzostwo świata. A wiesz, że wtedy w katowickim Spodku wznosiłeś do góry kopię pucharu za mistrzostwo?

Tak?

Krótko przed turniejem prawdziwy puchar został skradziony w Brazylii.

Czyli niech będzie, że to była kopa oryginalna (śmiech).

A to prawda, że złoty medal leży na półce u syna w pokoju?

Tak, prawda. Może zabrzmi to nieskromnie, ale nigdy nie przywiązywałem większej wagi do samych trofeów. W momencie, kiedy jest się sportowcem, trzeba jak najszybciej zapominać o tym co było i myśleć tylko o tym, co przed nami. Sportowiec, który żyje przeszłością, później często już nie może wznieść się na wyżyny własnych możliwości.

Kiedy ustawialiśmy się na rozmowę powiedziałeś, że wieczór odpada, bo to czas dla dzieci. Po tylu latach jesteś już ojcem na pełen etat?

Staram się. Rano mam jeszcze czas zawieść jednego syna do przedszkola, drugiego do szkoły, ale później odbiera ich już żona. W domu jestem bardzo krótko i dopiero wieczór jest momentem, kiedy jesteśmy wszyscy razem. Staram się wtedy robić wszystko, żeby się wyłączyć. Większość moich znajomych wie, że wtedy już raczej się do mnie nie dodzwonią, bo telefon leży wyciszony.

Kiedy rodził się ci pierwszy syn, grałeś akurat pamiętny mecz Rosją na mistrzostwach świata w 2006 r. Niezła kumulacja.

Ciężko było się od tego całkowicie odciąć na boisku. Olivier urodził się dosłownie godzinę po meczu. Z tego co pamiętam, kiedy dotarła do mnie ta wiadomość, wyszedłem na korytarz i krzyczałem z radości. Koledzy mi gratulowali. To był świetny, szczęśliwy dzień.

Pępkowe było na miejscu?

Nie, nie. Zrobiliśmy wtedy historyczny wynik, awansowaliśmy do czwórki i mieliśmy w głowie wyłącznie półfinał z Bułgarami. Na pępkowe był czas dopiero po turnieju.

Przy drugim porodzie też ciebie nie było. Co robi facet, kiedy w takim momencie siedzi gdzieś na Syberii?

Siedzi na telefonie i czeka na SMS-y od przyjaciółki żony, która siedzi obok niej w szpitalu. Pamiętam, że kiedy przesłała mi pierwsze zdjęcie syna, to łzy poleciały. Pięć dni później miałem trochę wolnego od trenera, dlatego jak tylko wróciliśmy do Moskwy, od razu wziąłem samolot do Warszawy. Można powiedzieć, że swojego syna zobaczyłem więc dopiero po tygodniu.

Sezon spędzony w Fakieł Nowy Urengoj to w ogóle była szkoła życia?

Na pewno. Przede wszystkim z tego względu, że na mecze rozgrywane u siebie musiałem lecieć z Moskwy pięć godzin, później zmieniać czas o trzy godziny, a jakby tego było mało, za oknem średnia temperatura była minus 36 stopni. To było dla mnie zderzenie z naprawdę nieprzeciętnymi warunkami, dlatego była to próba charakteru. Miałem jednak to szczęście, że grałem i we Włoszech, i w Rosji, mogłem poznałem kulturę innych krajów. Przez te wszystkie lata ciągłych wyjazdów i grania zmienił mi się pogląd na życie, na świat.

Prawdą jest, że grając w Rosji – o dziwo – dobrze trzymałeś się ze słynącym z „miłości” do Polaków Aleksiejem Spiridonowem? 

Jako kolega z zespołu był naprawdę bardzo w porządku, ja nie miałem z nim nigdy żadnych problemów. Wręcz przeciwnie. Może trudno w to uwierzyć, ale on często powtarzał, że właśnie bardzo lubi grać w Polsce. Od zawsze był natomiast też showmanem i często robił wszystko tylko po to, żeby było o nim głośno. Robił rzeczy, których tak naprawdę nie przemyślał, a wiadomo, że media to podłapywały, bo kontrowersyjność sprzedaje się najlepiej. To prawda, „Spirik” był mocno kontrowersyjny, ale nie mogę o nim powiedzieć, że był złym kolegą.

Mówi się, że uchodziłeś za niekonfliktowego gościa. Naprawdę, nigdy nie miałeś z nikim w szatni pod górkę?

Takie sytuacje są częścią szatni. Nie wszyscy się kochamy, ale pewne rzeczy nie mają prawa ujrzeć światła dziennego. Może i uchodzę za niekonfliktowego, ale tylko i wyłącznie dlatego, że nienawidzę zamiatać pewnych rzeczy pod dywan. Zawsze byłem człowiekiem, kto mówił o wszystkim otwarcie prosto z mostu i być może dlatego nie popadałem w jakieś większe konflikty.

Wracając do życia na obczyźnie: nigdy nie było myśli, żeby zostać we Włoszech? Z całym szacunkiem, ale Bełchatów to jednak nie Trydent.

Jasne, to jedno z najpiękniejszych miejsc w Europie. Góry, piękne jezioro, wspaniałe krajobrazy, sprzyjający klimat, ale ja jednak zawsze czułem się Polakiem i nie wyobrażałem sobie mieszkania gdzie indziej. I muszę powiedzieć, że ze wszystkich polskich miast w których mieszkałem, Bełchatów naprawdę podoba mi się najbardziej. Nie lubię dużych miast, wolę mniejsze, gdzie życie toczy się trochę spokojniej. Mam tam swoje miejsca, te same sklepy do których zawsze chodzę. W Bełchatowie spędziłem już kupę czasu ze względu na Skrę, tutaj mam przyjaciół, moje dzieci czują się tu dobrze, dlatego wiedziałem, że po zakończeniu grania na stałe zwiążę się z Bełchatowem.

Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz, ale jeśli nie będziesz chciał odpowiadać, niech będzie „pomidor”. Czy siatkarz, który wygrał Ligę Mistrzów, mistrzostwo świata i grał w najlepszych ligach, zarobił na siatkówce wystarczająco, żeby żyć już na luzie?

Nie wiesz, że dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach? A już na poważnie, każdy z nas jest innym człowiekiem, każdy układa swoje życie inaczej. Ja czuję się szczęśliwy ze swojej kariery, a na resztę mogę odpowiedzieć „pomidor” (śmiech).

OK. Niedawno obchodziłeś 34. urodziny. Czego życzyć?

Przede wszystkim zdrowia. Żeby problemy, które miałem jako sportowiec, już nie pojawiały się w moim życiu emeryta.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. 400mm.pl/skra.pl

Najnowsze

Francja

Luis Enrique wstrzymał się od krytyki sędziów po meczu z AS Monaco. “Trudno prowadzić taki mecz”

Arek Dobruchowski
1
Luis Enrique wstrzymał się od krytyki sędziów po meczu z AS Monaco. “Trudno prowadzić taki mecz”
Ekstraklasa

Ponad Śląskiem 715 klubów w Europie, czyli WKS najgorszy na kontynencie

AbsurDB
4
Ponad Śląskiem 715 klubów w Europie, czyli WKS najgorszy na kontynencie
Ekstraklasa

Trafił do szpitala, dostał drugie życie. Dziś Churlinov to bohater Jagiellonii z Kopenhagi

Jakub Radomski
1
Trafił do szpitala, dostał drugie życie. Dziś Churlinov to bohater Jagiellonii z Kopenhagi

Inne sporty

Polecane

Czarni Radom znów mogą upaść? W tle polityka, człowiek od olejów do aut i naganne noclegi

Jakub Radomski
10
Czarni Radom znów mogą upaść? W tle polityka, człowiek od olejów do aut i naganne noclegi
Polecane

Pozytywny sygnał od Polaków, ale w Wiśle rządził dziś Pius Paschke

Kacper Marciniak
0
Pozytywny sygnał od Polaków, ale w Wiśle rządził dziś Pius Paschke
Polecane

Aaron Russell: Polacy są odporni na cierpienie. Widać to, gdy gra się z waszą kadrą [WYWIAD]

Jakub Radomski
3
Aaron Russell: Polacy są odporni na cierpienie. Widać to, gdy gra się z waszą kadrą [WYWIAD]

Komentarze

3 komentarze

Loading...