– Po mistrzostwach Europy we Francji zacząłem pracować nad karnymi. Staram się dłużej wyczekać strzelającego, nie iść w ciemno. Rozmawiałem na ten temat z Gylfi Sigurdssonem, z którym grałem w Swansea. Przyznał, że dla niego najgorszy moment, to gdy jest już przy piłce, a bramkarz się nie rzuca. Wtedy zawodnik zaczyna analizować, kombinować. Jest pod presją, szansa, że się pomyli, jest dużo większa – mówi w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” Łukasz Fabiański. Dziś naprawdę dużo dobrego czytania przed meczem z Armenią, „Przegląd” serwuje nawet specjalną wkładkę-dodatek na temat starcia biało-czerwonych.
FAKT
„Fakt” wyraża nadzieje wszystkich kibiców reprezentacji. Awansujmy już dziś i nie pozwólmy sobie na nerwówkę do samego końca.
Już dziś, po ośmiu latach czekania, biało-czerwoni mogą zakwalifikować się do mistrzostw świata, które w przyszłym roku zostaną rozegrane w Rosji. Aby tak się stało, muszą być spełnione dwa warunki: zwycięstwo w Erywaniu, gdzie biało-czerwonym nigdy nie udało się zdobyć trzech punktów oraz remis w spotkaniu Czarnogóry z Danią.
Jeśli spotkanie w Podgoricy będzie nierozstrzygnięte, Polacy dowiedzą się o awansie… w powietrzu. Po godzinie 23, kiedys skończy się mecz grupowych rywali, będą wracali do kraju z Armenii. Jeśli cho∂ć jeden z tych meczów skończy się innym wynikiem, wszystko rozstrzygnie się w niedzielę, kiedy Polska zagra z Czarnogórą na Narodowym.
Borek i Hajto żegnają się z kadrą.
Hajto słynie z oryginalnego słownictwa. Wiele jego powiedzonek obrosło już legendą.
– Komentuję inaczej niż większość, rzadko mówię, że szóstka podała do dziewiątki. Tłumaczę, co powinien robić zawodnik i idzie to z serca. To się ludziom podoba, do tego doszła zwycięska passa reprezentacji i pamiętne mistrzostwa Europy – podkreśla były piłkarz.
– Masz jedną niepodrabialną cechę, podobną, jaką zaobserwowałem u Bońka – zauważa Borek. – Obaj w pewnym momencie zaczynacie grać z zawodnikami. „No przerzuć! Podejdź! Ugnij nogi!”. Przypominają się wam komunikaty, które w trakcie kariery mózg przekazywał do nóg. I zamiast komentować – gracie w meczu, a przynajmniej chcecie.
GAZETA WYBORCZA
Dlatego w czwartek wszystko będzie zależało od Polaków. To oni mają decydować o tym, jak przebiega mecz, przetrwać natarcie, jak najszybciej wybić z głów gospodarzy marzenia o sprawieniu niespodzianki. O przejęcie kontroli powinno być łatwiej niż ostatnio, bo do pierwszej jedenastki wraca Grzegorz Krychowiak. 27-letni pomocnik odżył w West Bromwich Albion, Nawałka od zawsze uważał go za piłkarza, którego zastąpić się nie da. Słabości wciąż jednak w reprezentacji nie brakuje. Selekcjoner do ostatniej chwili będzie się zastanawiał, czy oddać lewą obronę wracającemu po kontuzji Maciejowi Rybusowi, czy występującemu zazwyczaj na drugiej flance Bartoszowi Bereszyńskiemu. Druga wątpliwość dotyczy środka pola. Tam Krzysztof Mączyński (opuścił niedzielny mecz z Lechem przez uraz kolana) rywalizuje z Karolem Linettym, który we wrześniu zagrał w Sampdorii tylko jeden pełny mecz.
Każde inne rozstrzygnięcie poza łatwym zwycięstwem Polaków będzie niespodzianką. Ćwierćfinalista Euro, od miesięcy kontrolujący sytuację w eliminacjach mundialu, na wpadkę z Armenią pozwolić sobie po prostu nie może.
Kto może sprawić Polakom najwięcej problemów? Oczywiście Henrikh Mychitarian.
W kolejnych klubach też zawsze był najlepszym uczniem. Do Metalurga Donieck wyjeżdżał – jak to on – „na chwilę”, a po roku przeprowadził się już do bogatszego i lepszego Szachtara. Choć klub proponował mu wynajęcie apartamentu, mieszkał w hotelu przylegającym do centrum treningowego. Koledzy nazywali go wówczas „prezydentem” ośrodka, a on tłumaczył, że chce koncentrować się wyłącznie na futbolu.
Efekt był taki, że wyrósł na kluczowego piłkarza rozrabiającego w Lidze Mistrzów Szachtara. Ekipie z Doniecka zdarzało się remisować z Juventusem, wygrywać z Arsenalem, eliminować w 1/8 finału Romę. W ostatnim sezonie przed opuszczeniem Doniecka Mychitarian strzelił 29 goli w 42 meczach. W Dortmundzie szybko poczuł się jak u siebie, wspomina, że mnóstwo zyskał na współpracy z Jürgenem Kloppem. – Wytłumaczył mi, że nie można bez przerwy rozmyślać o futbolu, zadręczać się porażkami i nieudanymi zagraniami. Trzeba umieć zapominać – tłumaczy Mychitarian. To doświadczenie przydało mu się na początku w Manchesterze. Na Old Trafford nic nie ułożyło się tak, jak powinno. Rozgrywający najpierw leczył kontuzję, potem nie mógł do siebie przekonać trenera José Mourinho. Dziś obaj przyznają, że znalezienie wspólnego języka zajęło im kilka miesięcy.
SUPER EXPRESS
Kamil Grosicki twierdzi, że – pomawiając go o wizytę w kasynie – ktoś chce mu zaszkodzić.
– Kamil Grosicki został w hotelu, gdzie miał indywidualny trening, podobnie jak Robert Lewandowski i Michał Pazdan – wyjaśnił Jakub Kwiatkowski, rzecznik prasowy PZPN. Nieprawdziwe są również plotki, jakoby Grosicki grał w kasynie w trakcie zgrupowania. Nic takiego nie miało miejsca. Bzdurą jest również kolportowany przez fantastów fałszywy news, że miał przegrać aż dwa miliony złotych. Od początku zgrupowania reprezentacji skrzydłowy Hull jest w pełni skupiony na dzisiejszym meczu, a zdjęcie, które zaczęło krążyć w internecie, a które ma przedstawiać jego i Tomasza Hajtę w kasynie, jest stare, pochodzi z grudnia 2015 roku!
– Ktoś chce mi zaszkodzić – tak skomentował sytuację Kamil, gdy zapytaliśmy go, co sądzi o internetowych plotkach. W tej chwili “Grosik” ma w głowie tylko dzisiejszy mecz.
W rozmowie z „SE” Bartek Kapustka mówi, dlaczego latem wybrał akurat Freiburg.
Trener U-21 Czesław Michniewicz twierdzi, że z każdym kolejnym tygodniem prezentujesz się coraz lepiej.
Cieszę się. Przed transferem do Freiburga rozmawiałem z trenerem Streichem, który uprzedzał mnie, że muszę być cierpliwy, bo jestem po kontuzji i sezonie, w którym byłem głównie obserwatorem. Mówił, że będę powoli wprowadzany do drużyny. Dobrze, że w końcu zagrałem. Mam wielki głód piłki i chcę grać jak najwięcej, jak najczęściej i jak najdłużej.
Dlaczego wybrałeś akurat Freiburg? Nie było ofert z mocniejszych klubów?
Decydującym czynnikiem była osoba trenera Christiana Streicha. W Niemczech każdy ma o nim bardzo dobre zdanie. Bardzo dużo rozmawia ze mną, podpowiada mi, poprawia ustawienie, widać, że mu na mnie zależy. On umie tak motywować, że każdy piłkarz daje z siebie maksa i idzie do przodu.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Awans dziś lub w niedzielę. „Przegląd Sportowy” w głównym przedmeczowym tekście innej opcji po prostu nie dopuszcza, tak też twierdzi w krótkim felietonie Przemysław Rudzki pisząc, że tego nie da się zepsuć.
Próbowałem zarazić optymizmem przed wyjazdem do Kopenhagi, a skończyło się łomotem i to jedyny moment tych eliminacji, gdy reprezentacja nas zawiodła. Ale dobrze, że to się stało akurat wtedy. Dziś jesteśmy bardziej świadomi swoich ułomności. I bardzo dobrze. Straciliśmy Arka Milika, ale zyskaliśmy na nowo Grzegorza Krychowiaka, który na takie dwie krwawe bitwy może być nam dużo bardziej potrzebny niż napastnik Napoli. Ormianie pójdą z nami na wojnę, potrzebny jest więc ktoś, kto rozda ciosy i „Krycha” jest do tego stworzony.
Dwa kroki, dwa schody i mamy mundial, po dwunastu latach tęsknoty. Jesteśmy dziś zbyt poważną drużyną, by nas tam zabrakło. Trzeba w to po prostu uwierzyć i zaakceptować jako oczywistość. Tego nie da się zepsuć.
W Podgoricy rozegra się bitwa o życie Czarnogóry z Danią. O to, kto (i czy ktoś?) jeszcze będzie mógł nam napsuć krwi w ostatniej kolejce.
[Czarnogórcy] po ostatnich trzech zwycięstwach wszystko mają w swoich rękach. Jeśli dziś wygrają, a potem pokonają nasz zespół, zapewnią sobie bezpośredni awans. Zwycięstwo przy remisie w Warszawie da im prawdopodobnie baraże, ale w przypadku porażki z naszym zespołem to nawet wygrana z Danią nic im nie pomoże. Remis w dzisiejszym starciu niezwykle utrudni im wejście choćby do play-offów, a przegrana raczej je przekreśli.
Duńczykom nawet niska przegrana może nie zamknąć drogi do barażów. Wystarczy, że w niezielę, najlepiej różnicą co najmniej dwóch goli pokonają u siebie Rumunię, która straciła już nawet teoretyczne szanse, a Czarnogóra przegra z Polską. Remis zwiększa szanse na play-off. Gorzej z bezpośrednim wejściem na mundial. Do tego potrzebują nie tylko dwóch zwycięstw, ale i straty przez nasz zespół aż trzech punktów.
Robot Lewandowski. Wielofunkcyjna maszyna siejąca popłoch w szeregach rywali.
Sześć bramek zdobytych z rzutów karnych, trzy z akcji – lewą i prawą nogą, dwa głową i jeden z rzutu wolnego. Robot wielofunkcyjny. Robert Lewandowski strzela w el. MŚ jak chce i czym chce. Dzięki temu jest o dwa kroki od jednego z najważniejszych indywidualnych wyróżnień w karierze. Tytułu najlepszego strzelca w historii reprezentacji Polski. A przy okazji może pobić inne rekordy.
Lewandowski powtarza, że nie przywiązuje wielkiej wagi do indywidualnych osiągnięć, choć to nie do końca prawda, co pokazało jego zdenerwowanie utratą korony króla strzelców Bundesligi na rzecz Pierre-Emericka Aubameyanga. Wiadomo, cel nadrzędny to sukces drużyny. Jednak pokonywanie limitów, wyznaczanie nowych granic pozwala na realną ocenę rozwoju, a przy okazji łechta ego wielkiego sportowca. Wysyła wiadomość do głowy i organizmu: „Nie zatrzymuję się, ciągle się rozwijam, mogę więcej”. Adam Nawałka powiedziałby, że wciąż są rezerwy, choć to dodatkowy zbiornik wbudowany tylko do najlepszych maszyn.
„PS” w dniu meczu serwuje nam wywiad Izy Koprowiak z Łukaszem Fabiańskim. „Fabian” wspomina karne z Portugalią i mówi, co od tamtego czasu zmienił w sposobie ich bronienia.
Mówiąc o sobie, myśli pan o rzutach karnych, których nie zdołał obronić?
Gdy patrzę na swoje CV, zatrzymuję się przy meczu z Portugalią i stwierdzam: mogło być lepiej. To dla mnie mała skaza w sportowym życiu. Rozumiem, że w jednej serii rzutów karnych można nic nie obronić. Ale by na dwie serie tylko raz rzucić się w dobrym kierunku? Coś jednak było nie tak.
Co?
Analiza tego, jak przeciwnicy wykonują jedenastki była dobrze zrobiona, ale moje reakcje mogły być inne. Powinienem zachować większy spokój, sprawdzić sędziego, jak będzie reagował, gdy wyjdę kawałek przed linię. Mogłem troszkę odczekać. Byłem zbyt poprawny.
Czyli karne to nie jest loteria?
Ja uważam, że bramkarz może drużynie pomóc. Wiem, że są różne szkoły, opinie, ale moim zdaniem można pokombinować. Po mistrzostwach Europy we Francji zacząłem nad tym pracować. Staram się dłużej wyczekać strzelającego, nie iść w ciemno. W poprzednim sezonie miałem sporo rzutów karnych do obronienia. Jakieś 3/4 zawodników uderzało w środek bramki, jakby wiedzieli, że zawsze się rzucam. Raz odczekałem. Zawodnik strzelał w środek, prawie złapałem. Patrzę na innych bramkarzy, widzę, że kto dłużej wytrzyma, oszuka sędziego, ten wygrywa. To próba sił, gra psychologiczna. Rozmawiałem na ten temat z Gylfi Sigurdssonem, z którym grałem w Swansea. Przyznał, że dla niego najgorszy moment, to gdy jest już przy piłce, a bramkarz się nie rzuca. Wtedy zawodnik zaczyna analizować, kombinować. Jest pod presją, szansa, że się pomyli, jest dużo większa.
Borek i Hajto w wywiadzie z Olkowiczem i Wołosikiem. O show, jakie zrobili z meczów reprezentacji, ale i o błędach językowych Gianniego.
BOREK: Staram się, by z każdą transmisją Tomek eliminował błędy językowe. 10-12 minut przed rozpoczęciem meczu przychodzimy na stanowisko i…
Dlaczego nie wcześniej?
BOREK: Nie chcemy zabierać sobie entuzjazmu, żeby siedzieć i gapić się w monitor. Są dziwni goście, którzy godzinę przed meczem siedzą już na stanowisku w tych wielkich słuchawkach i zaraz są zmęczeni atmosferą. My wtedy z Tomkiem pijemy kawę. Przeglądamy też składy, żeby była właściwa wymowa, by nie grało 22 innych u mnie i 22 innych u niego. Chwile przed wejściem staram się Tomkowi powtórzyć kilka spraw językowych.
Co na przykład?
BOREK: Przed jakimś meczem przygotowałem kartkę, na której wypisałem mazakiem sześć-siedem słów. „Meczów”, a nie „meczy”, „włączać”, a nie „włanczać” i tak dalej. Mówię: – Gianni, trzymaj kartkę przed sobą. – Mati, wszystko wiem, jest ok – pokiwał głową. Zaczyna się mecz, jest trzecia minuta i znowu jest włanczać, meczy (śmiech). Włączają się emocje i Tomek zapomina o wszystkim. Ma to swój urok.
HAJTO: W ferworze komentowania, gdy słyszę hymn, a wcześniej brałem w tym udział jako piłkarz, czasem się zapominam. Wiadomo, że hejterzy to wyciągają. W szczytowym momencie mecz z Niemcami oglądało 12 milionów widzów, każdemu nie dogodzisz.
Przeklęty Erywań – tylko raz polski zespół (klubowy, reprezentacja, bez znaczenia) potrafił wygrać w stolicy Armenii. Było to Zagłębie Lubin.
Był upalny sierpień 1995 roku i pierwsze dwa mecze polskich zespołów z ormiańskimi rywalami, oba w Erywaniu na stadionie „Hrazdan”, największym obiekcie w kraju. Zaledwie dwa dni przed GKS zagrało tam Zagłębie Lubin i dokonało rzeczy, której do tej pory nie potrafi zrobić żaden polski zespół – wygrało w Armenii. Rywalem Miedziowych w kwalifikacjach do Pucharu UEFA był mistrz kraju Szirak Giumri. Nie miał odpowiedniego stadionu, więc przyjął Polaków w stolicy. Po bezbramkowym remisie w Lubinie Ormianie uważali, że awans mieli na wyciągnięcie ręki. – To była droga przez mękę. Lecieliśmy tam samolotem JAK-40 kilkanaście godzin. Były międzylądowania w Odessie i Soczi, ale w czasie postojów nie pozwalano nam opuścić pokładu. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, czuliśmy zmęczenie, jakby już było po meczu – opowiada najlepszy piłkarz tamtej drużyny Sławomir Majak.
Ale to był dopiero początek wątpliwych atrakcji. W szatni przed spotkaniem paru chłopaków chciało skorzystać z toalety i było to nie lada wyzwanie, bo po muszlach klozetowych łaziły… skorpiony! Później trzeba było ostrożnie przetrzepać swoje rzeczy, żeby nie zabrać takiego gościa do Polski – tłumaczy lubiński napastnik. Najważniejsze, że zespół Wiesława Wojny po golu Stefana Machaja wygrał. – Nic innego nie miało znaczenia. Górujący nad miastem Ararat imponował, ale miasto było przygnębiająco zaniedbane i szare, wtedy czuć było jeszcze głęboką komunę. Ale długo o tym nie gadaliśmy, przecież wylosowaliśmy parę dni później AC Milan, no a z wycieczki do Mediolanu mieliśmy już zupełnie inne wrażenia – zaznacza Majak.
O Ormianinie z polskim sercem, Aghwanie Papikjanie, pisze Marcin Dobosz.
Łódź jest jednym z największych skupisk ormiańskiej społeczności w Polsce. Mieszka ich tu ponad 600. Aghwan zarzeka się, że to naładniejsze miasto, w jakim żył, choć trochę świata zdążył zwiedzić. Pół roku spędził w Spartaku Moskwa, dwa lata w klubach z Erywania, skąd pochodzi jego rodzina. Z bratem wychowali się na osiedlu zdominowanym przez kibiców Widzewa, ale oni zostali fanami ŁKS. W barwach tego klubu Aghwan jako 17-latek debiutował w ekstraklasie. – Czasami wołali do nas „ruscy”, ale naprawdę rzadko. Nigdy nie musieliśmy bić się o Armenię, bardziej o ŁKS. Kiedyś na osiedlu graliśmy w piłkę, mieliśmy po 12-13 lat, podszedł do nas chłopak, kibic Widzewa. Chciał nam zabrać piłkę, nie oddaliśmy mu jej. On na to, że idzie po kolegów. Po kwadransie skończyliśmy mecz i poszliśmy do domu. Patrzymy z okna, a tam idzie do nas 15 takich byczków, zaczęli dzwonić domofonem. Udawaliśmy, że nas nie ma – wspomina Papikjan, śmiejąc się. Uśmiech rzadko schodzi z jego twarzy, potrafi żartować nawet z tego, jak zerwał więzadła w kolanie w czasach gry w GKS Bełchatów. – Doznałem kontuzji w meczu z Rakowem, kiedy prowadziliśmy 1:0 w Bełchatowie. A wróciłem na boisko w spotkaniu z Rakowem, kiedy w Częstochowie było 1:0 dla nas. Śmiałem się, że czas się zatrzymał, tylko stadiony się zmieniły. Tak się złożyło, że trafiłem potem do Rakowa – mówi.
fot. FotoPyK