O prostowaniu gęby w ringu, ciągłym jeżdżeniu na dupie, grze w lidze mimo złamanej ręki, pracy w kopalni i nockach w ochronie. O melanżach w Płocku, wyskakiwaniu przez okno pociągu, zeznaniach Dziurowicza i ulicznych nokautach. To i jeszcze więcej w wywiadzie dla Weszło opowiedział Jacek Wiśniewski, wieloletni piłkarz Górnika, a później m.in. Cracovii, który już za tydzień stoczy swoją pierwszą walkę w MMA – w ramach 20. Konfrontacji Sztuk Walki. Jego rywalem w Ergo Arenie w Gdańsku będzie Kamil Waluś.
Dzik, dla którego nie ma różnicy czy to mecz o mistrzostwo świata, czy sparing.
To o panu? Prawda czy przesada?
– Sama prawda. Dla mnie to było wszystko jedno, zawsze na pełnym gazie…
Mówią, że jak przystało na piłkarza, w MMA szykuje pan „dobre jebnięcie z nogi”.
– Pojechałem ostatnio do Warszawy na ważenie, no i tam panowie prowadzący zadali mi pytanie, co były piłkarz może pokazać w ringu. No to odpowiedziałem im po swojemu. Tak, jak zawsze odpowiadam. Chyba nawet nieźle się wstrzeliłem, trochę się wszyscy pośmiali, a teraz jedziemy z treningami – do późna w nocy. Zostało siedem dni. Gala zaczyna się o dwudziestej, moja walka jest druga w kolejności, więc sparować też trzeba mniej więcej o takich porach.
Nie oszczędza pan sparingpartnerów.
– Czasem obijamy się dosyć mocno. Zdarzyło się, że ktoś dostał w nos i poszła krew. To normalna sprawa, jak się uprawia taki sport. Ja też kilka dni temu dostałem z nogi, poleciała krew z prawej dziurki, ale… Spo – koj – nie, tak to ma wyglądać.
Pytałem pana żonę. Nie obawia się o męża. Mówi, że gęby mu nie zbiją.
– A może ktoś mi ją wreszcie wyprostuje i będzie miała fajnego „chopa”? (śmiech)
Od początku treningów MMA planował pan start w KSW?
– W ogóle o tym nie myślałem. Po prostu, zawsze lubiłem się bić, obojętnie gdzie to było. Jako młody chłopak trenowałem boks i teraz do tego wróciłem. Na samym początku była mowa o mistrzostwach świata amatorów w Katowicach, dopiero później dostałem propozycję z Konfrontacji Sztuk Walki. No i dobrze, czemu nie spróbować?
Mówią, że Wiśniewski jest mocny w stójce, gorszy w parterze.
– Eee, parter też trochę poprawiłem. Można powiedzieć, że teraz zamiast parkietu mam kafelki…
Odejdźmy na chwilę od sportów walki. Można być dobrym piłkarzem mając charakter i jeżdżąc na dupie? Tak pan kiedyś o sobie powiedział: „nigdy nie byłem wirtuozem, potrafiłem przeciąć, wyprowadzić piłkę, głównie jeździłem na dupie”.
– I to jest sama prawda. Miałem w swoim życiu kilkunastu różnych trenerów, ale każdemu swoją wartość musiałem udowadniać. Byli tacy, którzy dostawali pewne miejsce, bo z tą piłką potrafili zrobić trochę więcej ode mnie. I na treningach też nie musieli tyle pracować, żeby sobie zasłużyć.
Niektórzy mówią, że „tacy drwale jak Wiśnia to zło futbolu”.
– Bez przesady, aż takim mordercą nigdy nie byłem. Jak popatrzeć na obrońców, którzy grają dziś w ekstraklasie, to ja nawet miałem w porównaniu z nimi bardzo dużo bramek. Prawie dwieście meczów w najwyższej lidze też się zagrało. To chyba niezły wynik.
Jak to jest grać w oficjalnym meczu ze złamaną ręką? Na dodatek bez gipsu.
– Byłem wtedy w Jastrzębiu. Graliśmy na Odrze Opole. Szedłem do piłki, wywróciłem się, gościu mnie przygniótł całym sobą i kość pękła w nadgarstku, aż ją było trochę widać. Zaraz przyleciał maser, pokazuje, żeby robić zmianę, a ja mu mówię – nie, nie, żadna zmiana. Trochę mi tę rękę naprostował, można powiedzieć, że wsunął kość do środka, owinął całość bandażem i jakoś dograłem do końca.
Mówią o panu: chłopak z Sośnicy. Wychowany z kibolami.
– Zawsze byłem za Górnikiem, od dzieciństwa. Znałem kibiców, różnych kiboli czy chłopaków z ultrasów, ale żeby jeździć na ustawki, żeby lać się gdzieś tam w pierwszej linii, to takie rzeczy się u mnie nie zdarzały. Nie byłem żadnym kibolem, chociaż były czasy, że trochę się poszalało.
Nawet z pociągu kiedyś pan przez okno wyskoczyłâ€¦
– Graliśmy na Pogoni Szczecin, ja wtedy jeszcze w Szczakowiance. Wsiedliśmy już do pociągu i nagle Bledza (Andrzej Bledzewski – przyp. red.) do mnie woła: „Wiśnia, ci kibice… Trzech tam stoi z Pogoni na peronie, coś tam do ciebie pokazują”. No to ja już – wyskakuję do nich. Na początku sami też coś podskakali, ale jak już do nich podbiegłem to… spytali się o autograf.
Jest w ekstraklasie piłkarz, któremu „Wiśnia” chętnie by przyłożył?
– Takich gagatków byłoby nawet paru. To są takie boiskowe pizdeczki, jak ja to mówię, których nienawidzę. Ale nie – lepiej siedzieć cicho. Takich rzeczy na forum publicznym się nie mówi, bo gościu dostanie za dwa dni w nos pod dyskoteką i powiedzą, że to „Wiśnia” mu natrzaskał.
To może jest ktoś, kto nadawałby się do klatki albo do ringu?
– Jasne, takich też jest paru. „Skorup” (Łukasz Skorupski – przyp. red.) z Górnika, na przykład. On ma do tego łeb zryty idealnie. Tylko, że ja ważę teraz 106 kilo. Musiałem pójść trochę w mięśnie i chyba nie łapie się w mojej kategorii (śmiech).
Powiedział pan kiedyś: „Był taki czas, kiedy trzeba było kogoś strzelić w pysk, bo nikomu na piłce nie zależało”. Rozwińmy ten temat.
– Taka jest prawda. My, wychowankowie Górnika, miejscowi, my w tym środowisku zostajemy, tutaj mamy rodziny, tu mieszkamy i się z tym klubem identyfikujemy. Ale byli zawodnicy, którzy przyjeżdżali z daleka i im zależało tylko na kasie. Górnik się dla nich nie liczył. Oczywiście, mówię nie wszyscy! Nie ma sensu wymieniać nazwisk. Ale byli tacy i czasem trzeba było wstrząsnąć gościem, żeby się wreszcie obudził.
Ludzie, którzy byli z kolei trochę bliżej Wisły Płock w pana czasach twierdzą, że tam też zebrała się niezła grupa melanżowa. Vahan Geworgian, nawet Adrian Mierzejewski…
– Właśnie z tego powodu zrodził się wtedy w Płocku wielki konflikt i nawet dlatego się z nim pożegnałem – ja, Jarek Krzyżanowski, kilku starszych. Ci zawodnicy, których pan wymienił, to były w tamtym czasie nazwiska niegodne grania w piłkę. Tam się działo, kuźwa, wszystko. Hazard, imprezy… Nie mogłem na to patrzeć.
To prawda, że gdyby nie trener Bochynek to albo by pan nie żył, albo by pan siedział?
– Pewnie by tak było. Kiedy skończyłem osiemnastkę, miałem trzy latka takiego mocnego szaleństwa. Wszedłem w konflikt z prawem, odrobinę z alkoholem. Dużo rzeczy się działo. Cały czas trenowałem, ale różne bójki też odchodziły. Ogólnie, trochę głupiałem, byłem takim małym bandziorkiem. Dopiero trener Bohynek wziął się za mnie, trzasnął ręką, zaczął po mnie przyjeżdżać przed każdym treningiem, później odstawiał do domu i jakoś mnie w miarę wyprowadził na ludzi.
Nie minęły dwa lata i był pan w Górniku.
– To była poezja. Ja, bidny chłopak z Sośnicy, ganiający się gdzieś po ulicach, nagle idę do największego klubu na całym Śląsku. Pojechałem na sparing, mieliśmy grać z Ruchem…
I Śrutwa podobno nie kopnął piłki.
– Bo ja wiem. Coś tam kopnął, ale to faktycznie nie był jego dzień. Albo ja byłem wtedy taki dobry, albo on podszedł do tego meczu całkiem na luzie. Kto wie, czy to nie dzięki temu poszedłem do Górnika.
To prawda, że przez osiem lat grał pan w Zabrzu za trzy tysiące złotych?
Nie. Mówię szczerze, że… ostatnie dwa lata podnieśli mi na pięć (śmiech).
Jak to na Śląsku, zaliczył pan też kopalnię. Razem z… Jurkiem Dudkiem nawet.
– Nie do końca razem, bo ja pracowałem w Sośnicy, a on na Szczygłowicach albo na Knurowie. Stare czasy. Ale jaki to problem? Nie ma się przecież czego wstydzić. Powiem panu szczerze, że trening w MMA jest chyba gorszy niż ta robota na kopalni. Tam przynajmniej możesz liczyć na kolegów, a w ringu jesteś sam jeden. Mariusz Pudzianowski powiedział mi ostatnio: „Jacek, zobaczysz, przed walką będziesz miał taki stres, że to będzie remiza…”.
Podobno po zakończeniu kariery łapał się pan różnych drobnych prac.
– A dlaczego nie? Była na przykład taka sytuacja, kiedy grałem w Gwarku Ornontowice. Z kopalni do nas zadzwonili, że trzeba chronić taki jeden obiekt. Chodziliśmy z kolegą na nocki. A że za jedną płacili 600 złotych, to nie szliśmy do żadnego biura ochrony, tylko podjeżdżaliśmy autkiem i sami braliśmy to na klatę. Ja sobie jeszcze psa do tego wziąłem i był święty spokój. Trzeba było przesiedzieć kilka nocy, ale fajne pieniążki można było zawinąć. I co, jakiś wstyd to był? Nie sądzę.
Dobrych kilka lat pokopał pan też w niższych ligach.
– Bo jak się coś kocha, a nie liczy tylko na tę zasraną kasę, to idzie się też do niższej ligi. Ciekaw jestem, co by zrobił taki pierwszoligowy zawodnik, przyzwyczajony do dużej kasy, mający żonę, dwójkę dzieci, gdyby nagle gdzieś te pieniądze źle zainwestował. Daję taki przykład. Nie miałby miejsca w pierwszej, drugiej lidze, to panu gwarantuję, że za 2400 grałby w jakimś klubie, a oprócz tego jeszcze próbował dorobić, żeby wyjść na prostą. Normalne życie.
Ok, a jak to było z wyrzuceniem z Radzionkowa, za występ w futsalu?
– Troszkę dziwnie nas w klubie potraktowali. Mieliśmy zapewnienie od prezesa i pana Herczyka z Mitsubishi, u którego graliśmy równocześnie na hali – ja i Piotrek Rocki, że nie ma najmniejszego problemu. Później nagle się okazało, że dostaliśmy za to kary. Piotruś ostatecznie został w klubie, a mnie wywalili. Moja głupota, że wtedy nie sprawdziłem, jak to było z tym pozwoleniem, ale któryś musiał kłamać – albo pan Herczyk, albo pan prezes Baran.
A co pan ma do Artura Skowronka? Nie był to pana ulubiony trener.
– (długie zastanowienie) Pan Skowronek był nawet przeciwko mnie na rozprawie… Zeznawał, kiedy chodziło o wypłatę zaległości. Nie rozumiem, jak mógł się dać namówić nawet na coś takiego. Zawsze mówiłem, że głowę do szkolenia to on ma dobrą, ale pewnych rzeczy nie zmieni. Przekonają się chłopaki z Pogoni, że jak nie będzie wyniku, to w pewnym momencie zacznie się tam dziać coś niedobrego.
A co ma pan do powiedzenia ws. zarzutów korupcji? Wielu po Wiśni się tego nie spodziewało.
– Opowiem panu najpierw jedną historię. Kiedy grałem jeszcze w Rozwoju Katowice, pojawiła się informacja, że policja zawinęła z klubu 37-letniego zawodnika. Od razu w gazetach napisali, że chodzi o Jacka Wiśniewskiego, bo tak im wszystko pasowało. Nawet w „trójce”, w telewizji, powiedzieli, że to Wiśniewski, były zawodnik Górnika Zabrze. Dopiero potem się okazało, że to ktoś zupełnie inny, w jakiejś w ogóle innej sprawie. Do dzisiaj nikt mnie za to nie przeprosił.
Ale pojawiły się jeszcze obciążające zarzuty Piotra Dziurowicza.
– Dzwoni do mnie jakaś „Piłkarska Mafia”… Ale wie pan co? Mnie śmieszą takie rzeczy. Myślę sobie, że to było uderzenie w Michała Probierza, a kilka innych osób dostało tylko rykoszetem.
To naciągana teoria. Czyli co, pan do niczego się nie przyznaje?
– No jasne. Nagle pan Dziurowicz opowiada dziwne historie, że kierownik coś zaniósł Adamowi (Kompale – przyp. red). Adam przekazał Probierzowi, ten poinformował wszystkich. Kierownik nie wiedział, co to jest, tylko wiedział o tym Dziurowicz… No, po prostu jestem w szoku. To jest dla mnie, kurwa, komiks. Ja powiem to otwarcie – jak gdzieś idę grać w piłkę i zarabiam na tym pieniądze, to ja tam oddaję serducho, a nie kombinuję na boku.
„Gdybym się dowiedział, że któryś z chłopaków coś przekręcił, to bym mu łeb urwał”.
– Tak powiedziałem, no i co? Ja bym dawał taki wywiad, wiedząc, że sam mam coś na sumieniu? Za parę miesięcy by wyszło na jaw i co dalej? Kibica można spotkać wszędzie. I później by mi cisnął jeden z drugim. To bez sensu, niech się każdy zastanowi. I koniec tematu.
Kiedy był w takim razie ten graniczny moment, w którym dał pan sobie spokój z piłką?
– Kiedy zacząłem na poważnie ćwiczyć sporty walki, to już nie było wyjścia. Jeszcze w Rozwoju Katowice czułem się bardzo dobrze przygotowany, ale później odszedłem do Ornontowic, wieczorami zaczęły się treningi MMA i nie było jak tego wszystkiego pogodzić. Rano piłka, wieczorem boks, w sobotę mecz. Tego organizm by już nie wytrzymał.
Ostatnio ćwiczył pan indywidualnie z Pawłem Strąkiem. Jak on to przeżył?
– No, spotykaliśmy się rano i jechaliśmy z koksem. Ale nie było totak, jak niektórzy mówią, że Wiśniewski zajeżdżał Strąka i robił mu jakiś obóz przetrwania. To są bzdury.
Ale trochę pewnie pobiegaliśmy.
– Wiadomo, że tak. Paweł do Zawiszy na pewno źle przygotowany fizycznie nie poszedł, bo jechaliśmy interwał za interwałem. Było tego trochę, ale nie żeby jakieś znęcanie, jak twierdzą niektórzy. Mam nadzieję, że mu trochę pomogłem. Teraz pojawił się jeszcze temat, żeby popracować w Górniku jako skaut, żeby obserwować chłopaków na wypożyczeniach, może wypatrzeć kogoś nowego, ale na razie trzeba się skupić na walce, bo za tydzień będzie pewnie niezła młócka…
Powiedział pan w Orange Sport, że Robert Burneika „Wiśni” byłby niestraszny.
– Powiedziałem tylko, że gdyby doszło do takiej walki, to wszedłbym do ringu bez problemu i pokazał, że ja, mimo że ten chłop to góra mięśni, też mogę trochę mu zaszkodzić. Bardziej niż ten ostatni…
A jak pan walczył na ulicy, to same KO odchodziły czy zdarzało się przegrywać?
– Szczerze? Nie przegrywałem. Nigdy.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA