Już wiele lat temu Europejczycy mawiali, że nie można spuszczać z oczu Afrykanów, bo wkrótce staną się zbyt potężni, by nad nimi panować. Przestrzegali się przed dynamiką, finezją, trudnym do rozgryzienia nieokrzesaniem, tak charakterystycznych dla czarnoskórych futbolistów. Obawiali się, że cywilizacyjny rozwój ukształtuje na Czarnym Lądzie tabuny piłkarzy, którzy będą biegać szybciej, podawać precyzyjniej i strzelać silniej od białych.
Ich niepokój minął, ponieważ znaleźli sposób na wykorzystanie naturalnych predyspozycji czarnoskórych sportowców. I to nie za pomocą brutalnych metod niewolniczych, jak to przez dekady mieli w zwyczaju, lecz na zasadach neokolonializmu: łagodnie, subtelnie, nie naruszając międzynarodowych konwencji, korzystając głównie z mentalnej przewagi Europejczyków nad narodami afrykańskimi. Już zbierają owoce tych działań: somalijski długodystansowiec Mo Farah daje Wielkiej Brytanii dwa złote medale olimpijskie, a Ghańczyk Mario Balotelli dwoma trafieniami wpycha Włochów do finału mistrzostw Europy. Afrykanie coraz częściej muszą żyć z odpadów, bo najlepsze kęsy własnego mięsa przepuszczają przez łapczywe przełyki Europejczyków.
Przez futbol do wolności
Był czas, że piłką na Czarnym Lądzie na poważnie zajmowali się jedynie Arabowie. W okresie międzywojennym, kiedy futbol zaczynał nabierać rozpędu i coraz śmielej przywdziewał międzynarodowe szaty, Afrykę reprezentował Egipt. Raz nawet w poważnym turnieju nie przyniósł kontynentowi ujmy: w 1928 r., w Amsterdamie, zajął czwarte miejsce na igrzyskach; zanim zebrał cięgi od Argentyny i Włoch, zdążył pokonać Turcję i Portugalię. Sześć lat później pojawił się też na mundialu. Cywilizacyjna przewaga ludów z północnej części kontynentu pozwalała wygrywać im z tymi, którzy w sercu Afryki uprawiali futbol bagienny. Nie mając ani korków, ani obsianych trawą boisk – nie wspominając o tożsamości narodowej – trudno liczyć na udział w międzynarodowych zawodach.
Taki stan rzeczy utrzymywał się przygnębiająco długo, albowiem zwrot nastąpił dopiero w latach 50. Za przełomem stał Kwame Nkrumah, działacz ruchu panafrykańskiego, który w znacznym stopniu przyczynił się do uwolnienia kontynentu z kolonizacyjnych więzów. Wyniesioną z amerykańskich i brytyjskich szkół wiedzę przełożył na realia afrykańskie, proklamując zbudowanie tożsamości łączącej wszystkich mieszkańców Czarnego Lądu. Dla pierwszego prezydenta Ghany, który objął rządy chwilę po uzyskaniu przez jego kraj niepodległości, piłka nożna stanowiła jedno z głównych narzędzi ideologicznej walki.
Nkrumah pragnął, by Afrykanie byli dumni ze swojej przynależności etnicznej, a szansę na wzbudzenie pozytywnie odbieranej pychy widział w rywalizacji sportowej. Dlatego jeszcze będąc premierem autonomicznego rządu kolonii i musząc współpracować z Brytyjczykami, rozpoczął inwestować w piłkę – finansowo przyczynił się do zorganizowania Pucharu Narodów Afryki. Potem desygnował Ohene Djana do koordynowania rozwoju sportu w Ghanie. Początkowo przymierający głodem mieszkańcy traktowali działania Nkrumaha jako bezmyślną fanaberię, ale po latach mianowanego przez niego zarządcę zaczęli darzyć uwielbieniem.
Pierwszego prezydenta Ghany zgubiły nepotyzm, dyktatorskie skłonności i brawura, które w dużej mierze zmusiły go do życia na wygnaniu, ale jego wkład w rozwój afrykańskiego futbolu jest nieoceniony: w 1957 r. odbyły się pierwsze mistrzostwa Afryki (wystartowały w nich drużyny Egiptu, Etiopii i Sudanu), od 1968 r. turniej rozgrywany jest cyklicznie, co dwa lata. Nieoceniona jest również moc poglądów Nkrumaha, które wykraczały daleko poza świat sportu. Panafrykańskie hasła nawołujące do zjednoczenia i uwolnienia się od kolonizacyjnych naleciałości wciąż rozbrzmiewają wśród ludzi wierzących w potencjał Czarnego Lądu. Niekiedy pomagają załagodzić rujnujące kontynent wojny.
Eksplozja niekontrolowana
Rewolucja musiała zebrać swoje żniwa, przez co w początkowych latach drużyny narodowe nie stanowiły niewzruszalnych opok. Wepchnięte pomiędzy sztuczne granice plemiona nie mogły dojść do porozumienia, spory pomiędzy zawodnikami uniemożliwiały trenerom wdrażanie taktycznych prawideł, wskutek czego jeszcze na przełomie lat 50. i 60. większość państw afrykańskich nadal uskuteczniała bezładną kopaninę. Ale już w 1962 r. nastąpiła znacząca zmiana – Egipt, który przez lata dyrygował afrykańskim futbolem, nie sprostał Etiopii w finale Pucharu Narodów Afryki. Potem dwukrotnie najlepsza była Ghana, a rywalizacją zainteresowały się również Wybrzeże Kości Słoniowej czy Senegal.
Wkrótce o afrykańskim postępie dowiedział się również świat. W 1970 r. na mundialu w Meksyku pojawiło się Maroko. Swój występ uhonorowało historycznym punktem, zdobytym w meczu z Bułgarią. Cztery lata później w Zachodnich Niemczech zameldował się Zair, trzykrotnie zbierając solidne razy, lecz już w 1978 r. afrykańskie zespoły zaczęły się liczyć – Tunezja pokonała słabiutki Meksyk i zremisowała bezbramkowo z broniącymi tytułu piłkarzami RFN. Rewelacyjna postawa Tunezyjczyków poskutkowała tym, że już cztery lata później na mistrzostwach pojawiły się dwie afrykańskie drużyny – Algieria i Kamerun – i obie nastraszyły stałych bywalców mistrzostw. Z grup wprawdzie nie wyszły, lecz w sześciu pojedynkach zanotowały dwa zwycięstwa, trzy remisy i tylko jedną porażkę.
To, co afrykańskim zespołom nie udało się w Hiszpanii, powiodło im się na następnym turnieju w Meksyku. Maroko wygrało grupę, wyprzedzając zespoły Polski, Anglii i Portugalii, a potem poległo w 1/8 finału z RFN, cierpiąc po strzelonej w ostatniej chwili bramce przez Lothara Matthäusa.
Narodziny gwiazd
W 1990 r. po raz pierwszy w kolektywnych popisach drużyn z Czarnego Lądu dostrzeżono niepokojąco utalentowane indywiduum. Na Półwyspie Apenińskim zachwycał 38-letni Kameruńczyk, który rozbrajał defensywy z dziecinną łatwością, a po każdej strzelonej bramce pędził w okolice narożnika, gdzie odprawiał radosny taniec nad chorągiewką. Popisy Rogera Milli uczyniły go jedną z największych gwiazd mundialu. Dwoma bramkami upokorzył Rumunię, identycznie zabawił się z René Higuitą z Kolumbii, a następnie nie mniej efektownie pogrywał sobie z Anglikami. Pierwszy raz w dziejach futbolu do gracza z Czarnego Lądu przylgnęła łatka gwiazdy. Było to tym dziwniejsze, że Milla przez ponad dziesięć lat występował we Francji, gdzie nigdy nie wzbił się ponad przeciętność. Dopiero gdy wkraczał w piłkarski wiek starczy, zaczął uwodzić światową publikę.
Kamerun w ćwierćfinale mistrzostw świata Anglii nie pokonał, ale dla wszystkich stało się oczywiste, że Afryka przestała raczkować i wkrótce przypuści ekspansję. Potwierdzenie powszechnie głoszonych poglądów nadeszło błyskawicznie, albowiem już w 1992 r., w Barcelonie, Ghana sięgnęła po pierwszy olimpijski medal dla zespołu z Czarnego Lądu. Brąz drużynie „Czarnych Gwiazd” dał Kwame Ayew, wicekról strzelców. Potem ziemia zadrżała jeszcze dosadniej, albowiem Starym Kontynentem zatrząsł Liberyjczyk George Weah, pierwszy afrykański laureat Złotej Piłki, a w Stanach Zjednoczonych swoją obecność odnotowała zgraja niezwykle atletycznych Nigeryjczyków. Dwa lata później drużyna postrzegana jako nieokrzesana horda z Afryki Zachodniej sięgnęła po złoto Igrzysk Olimpijskich w Atlancie. Taribo West, Jay-Jay Okocha, Nwankwo Kanu, Tijani Babangida czy Sunday Oliseh wnieśli do światowej piłki nie tylko figlarne fryzury, ale i finezję oraz polot, jakich nawet argentyńscy czy brazylijscy piłkarze nie byli w stanie z siebie wydobyć.
Zespół „Super Orłów” miał już dwa lata później, we Francji, przecisnąć afrykańską drużynę do czołowej czwórki mistrzostw globu. Młodych Nigeryjczyków to zadanie jednak przerosło. Potrafili wprawdzie wypchnąć z turnieju Hiszpanów, lecz Duńczycy, ofensywnie sterowani przez braci Laudrupów i chronieni w tyłach osobą Petera Schmeichela, okazali się zdecydowanie za silni i o dwie klasy dojrzalsi.
Niepowodzenie mundialowe Nigerii nie zatrzymało ekspresowego rozwoju afrykańskiej piłki. Już dwa lata później złoto z igrzysk w Sydney wywieźli Kameruńczycy, pośród których swawolił 19-letni Samuel Eto’o. Potem piłkarskie szczyty zaczęły roić się od Afrykanów: losy najważniejszych klubowych trofeów na Starym Kontynencie zaczęły zależeć od dyspozycji Didiera Drogby, Michaela Essiena, braci Toure i wielu, wielu innych. Europejskie włości przestały być dla nich nieprzyjazne.
Biały mundial
Afrykańskiego opus magnum spodziewano się w 2010 r. W RPA, podczas pierwszego mundialu rozgrywanego na Czarnym Lądzie, europejskim i południowoamerykańskim mocarstwom miały przeciwstawić się drużyny miejscowe, do których, wedle panafrykańskiej koncepcji, zaliczały się wszystkie nacje mieszczące się pomiędzy Przylądkami Białym i Igielnym. Od 2002 r. Afrykę na mistrzostwach reprezentowało pięć państw, ale przed dwoma laty honoru najbiedniejszego kontynentu globu bronić mogło aż sześć reprezentacji: Nigeria, Algieria, Ghana, Kamerun, WKS i drużyna gospodarzy.
Promocja imprezy stała pod hasłem globalnej integracji. Słynące z apartheidu i przestępczości miejsce rywalizacji jawiło się w kampaniach reklamowych jako miejsce przyjazne, epatujące atrakcjami kojarzącymi się raczej z Afryką Środkową, gotowe godnie ugościć wszystkie rywalizujące nacje. FIFA, która od lat rozszerza swoje strefy wpływów, tworząc pozory decentralizacji, zdołała zbudować pozytywny wizerunek dzikiej Afryki, która na potrzeby wyższe – futbolowe – przybrała postać integralnej wioski.
Przesadnie wysłodzona otoczka rywalizacji nie wpłynęła korzystnie na afrykańskie drużyny. Reprezentacje Czarnego Lądu padały jak muchy w cieniu nieustających narzekań na organizację imprezy: kiedy nasilały się utyskiwania na hałaśliwe wuwuzele, Nigeria, Algieria i Kamerun spadały na dno swoich grup; gdy przestępcy dawali się we znaki kibicom i dziennikarzom, WKS tracił szanse na przeskoczenie Portugalii i Brazylii; jak piłki Jabulani wariowały na południowoafrykańskich wysokościach, gospodarze żegnali się z mundialem połowicznym zwycięstwem z Francją. Jedynie Ghana sprostała wyzwaniu. Kraj, w którym idea zjednoczonej Afryki tętniła najmocniej.
Ghańczycy dotarli do ćwierćfinału, prezentując po drodze wolę walki, jakiej oczekiwać należało od wszystkich zespołów z Czarnego Lądu. Asamoah Gyan karnymi pomógł im przetrwać rywalizację grupową, w której gorsi okazali się tylko od Niemców, a potem trafieniem w dogrywce wyeliminował drużynę USA. Ghańczycy byli też o krok od historycznego awansu do półfinału, ale ich nadzieje zniweczył Luis Suarez, który ręką wygarnął niechybnie zmierzającą do siatki piłkę. Trzeciego karnego w turnieju Gyan już nie strzelił, a potem w jego ślady poszli jeszcze John Mensah i Dominic Adiyah, którzy zawiedli w serii jedenastek.
Gdy Afryka płakała, dokazywali biali. Najpierw Hiszpanie i Holendrzy poradzili sobie odpowiednio z Niemcami i Urugwajczykami, a następnie rozegrali między sobą ostateczną bitwę.
Afrykanin w każdym kraju
Już parę dekad temu europejska piłka klubowa zaczęła czerpać z afrykańskiego potencjału. W latach 80. najważniejszym przystankiem dla utalentowanych zawodników stała się Francja, która wielu młodych Murzynów nie odpychała barierą językową i dysproporcjami rasowymi, lecz zachęcała pieniędzmi i perspektywą zdobycia rozgłosu. Z czasem Afrykanie rozprzestrzenili się po całej Europie. Rola piłkarzy z Czarnego Lądu urosła do takich rozmiarów, że gdy zbliża się Puchar Narodów Afryki, dyrektorzy sportowi najpotężniejszych klubów Starego Kontynentu pracują jak w ukropie, starając się wypełnić lukę po futbolistach opuszczających zespół na kilka tygodni.
Zaawansowany drenaż siły roboczej przez wiele dekad ograniczał rozwój Czarnego Lądu, lecz w dobie neokolonializmu nieco stracił na znaczeniu. Humanitarne wartości mitygują ekspansywne zapędy białych, którzy przestali pozyskiwać Afrykanów za psie pieniądze, by następie sprzedawać ich zamożniejszym klubom po zadowalających cenach. Ci zaś nie mogą czuć się pokrzywdzeni, ponieważ pod względem zarobków często prześcigają białych, czego najlepszym dowodem jest wspomniany Eto’o, który w dagestańskiej Anży wyciąga 20 milionów euro rocznie. Mieszkańcy Czarnego Lądu wykorzystywani już nie są, ale ich potencjał – owszem.
Najbardziej uzdolnieni futboliści z Afryki coraz rzadziej reprezentują macierzyste państwa, chętnie decydując się na grę dla europejskich reprezentacji. Ghana mogłaby być futbolową potęgą, lecz jej możliwości personalne zostały dobitnie uszczuplone: Mario Balotelli ugania się za piłką dla Włoch, Danny Welbeck strzela dla Anglii, Jerome Boateng chroni tyłów reprezentacji Niemiec. Wkrótce angielska federacja pewnie nakłoni urodzonego w Akrze Daniela Pappoe, 18-letniego obrońcę Chelsea Londyn, żeby grał ku chwale królowej Elżbiety II. Luksusy Europy Zachodniej kuszą ich znacznie bardziej niż gra dla kraju swoich przodków.
W czasach, w których wystarczy odrobina samozaparcia, żeby dostać się na drugi kraniec świata, a zaawansowany skauting pozwala wyławiać piłkarskie talenty z najgęstszych dżungli, Afrykanie coraz ochoczej rozprzestrzeniają się po globie i z niezachwianym entuzjazmem zasilają obce kraje, nie tylko zresztą w futbolu (wystarczy zerknąć na lekkoatletyczne bieżnie, które nawet w trakcie mistrzostw Europy roją się od przybyszów zza Morza Śródziemnego). A to nakazuje sądzić, że głoszony od dawna rozwój afrykańskiej piłki może nie mieć żadnego odniesienia w rywalizacji reprezentacyjnej; najwięksi gwiazdorzy z Czarnego Lądu zbliżają się do emerytury, młodzi chętniej wybierają grę dla europejskich reprezentacji.
O afrykańskim regresie trudno mówić, lecz skutki zmieniającego się świata odcisnęły się na futbolu już podczas niedawno zakończonych Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Pierwszy raz w historii dwie afrykańskie drużyny miały znaleźć się w najlepszej czwórce turnieju olimpijskiego, ale zamiast tego do półfinału zawodów nie dobrnął żaden: Senegal wytrzymał z Meksykiem 90 minut, ale w dogrywce górą byli Latynosi, a Egipt zebrał razy od Japonii. W efekcie od Afrykanów lepsi okazali się i Azjaci (Japończycy, Południowi Koreańczycy), i futboliści z Ameryki Południowej (Meksykanie, Brazylijczycy). Gorzej wypadli jedynie młodzi Europejczycy. Stary Kontynent o przyszłość nie musi się jednak martwić; jeśli na mistrzostwach nie będą brylować rdzenni Anglicy, Francuzi czy Portugalczycy, wyręczą ich czeski Etiopczyk Theodor Gebre Selassie, niemiecki Tunezyjczyk Sami Khedira albo włoski Ghańczyk Mario Balotelli, gwiazdy nie tak dawno zakończonego polsko-ukraińskiego turnieju. Jeszcze trochę, a będzie można powiedzieć, że Europa Afryką stoi.
KRZYSZTOF DOMARADZKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]