Kiedy po raz pierwszy, jeszcze świeżo po nieudanych wojażach zagranicznych, ogłosił, że kończy z piłką, napisaliśmy krótko: – Nie ma opcji! Nie zagra przed dwa lata w żadnym polskim klubie, to my publicznie zjemy własne kapcie… Ale teraz? Cholera, no, dziś już nie bylibyśmy tacy pewni. Jednak 30-letni Matusiak bez formy i bez klubu brzmi poważniej niż Matusiak bez formy i bez klubu, mający lat 26. Jechać na nazwisku można długo. Czasem absurdalnie długo, aż do końca, wyciskając jeden moment swojej sławy, jak cytrynę. Ale widać, wszystko ma swoje granice.
Matusiak wcześnie wyciskać zaczął, to i szybko kończy.
Cztery lata temu można było śmiać się z tych jego deklaracji. No, bo jak? Facet dwadzieścia sześć lat na karku wiesza buty na kołku? No, gdzie? Ojciec Matusiak mówi, że syn nie ma już więcej motywacji, że stracił do piłki cały zapał? Oj, tam. Nie on pierwszy, nie ostatni, a zarabiać trzeba. Ale wtedy to był zupełnie inny RadoMatu, nawet jeśli piłkarsko całkiem podobny do tego dzisiaj. Wtedy, świeżo po zagranicznych eskapadach i słabym sezonie w mistrzowskiej Wiśle, mógł jeszcze na swoje nazwisko swobodnie nabrać pół naszej ligi. Nawet jeśli nabierał mimowolnie, nawet jeśli faktycznie chciał się odbudować. Wiadomo było, że chętnych, którzy zechcą mu w tym pomóc, długo nie zabraknie.
Ale dziś?
Teraz, choćby chciał jeszcze raz powiedzieć, że spróbuje, że klub X czy Y stworzy mu dobre perspektywy na odbicie się od dna, którego sięgnął, teraz już nikt mu nie uwierzy. Czytamy, jak mówi dziennikarzowi sport.pl, że kończy z piłką, bo nikt go nie chce i cóżâ€¦ To jest chyba ten moment, kiedy zaczynamy wierzyć.
Formuła się wyczerpała.
Palermo – rozczarowanie. Heerenveen – katastrofa. Wisła Kraków – słabizna. Widzew Łódź – nieporozumienie. Cracovia – dno. Asteras Tripoli – kontuzje, ogólnie znowu nędza. Widzew Łódź – nadal zero.
To była magia jednego roku. Radosław Matusiak przez całą karierę miał jeden naprawdę bardzo udany rok – 2006, ten, w którym zdobył 16 bramek w ekstraklasie, kiedy trafił do reprezentacji Polski i szybko zaczął trafiać także dla niej. Dalej już tylko jechał, jechał, wiózł się, później wręcz człapał – na nazwisku i dawnej renomie. Nigdy więcej, jakościowo, nie był już choć połową tego Matusiaka z kilkunastoma golami w polskiej lidze.
Oczywiście, przez to dzisiejsze „nikt mnie nie chce” należy rozumieć raczej „nie chce mnie już nikt poważny”, bo gdyby RadoMatu chciał po prostu pokopać kolejne dwa, trzy lata, gdyby nie stawiał żądań, zjechał ze swoimi oczekiwaniami o ligę czy dwie niżej, to i chętni zaraz by się znaleźli. Nie takich jak on już przygarniali.
Ale kopanie po drugich, trzecich ligach? To chyba nie dla niego. Matusiak zawsze lubił udawać kogoś z innej bajki. Ł»e niby ciągle jeszcze jest piłkarzem, ale mentalnie jakby fruwał gdzieś ponad tym. Szkoda tylko, że na boisku z innej bajki był przez tak krótką chwilę.
PAWEŁ MUZYKA