Jak co kolejkę w 1. lidze – okres meczu w którym można umrzeć z nudów, nagłe zwroty akcji, sporo bramek, niecelne strzały do pustej bramki i nietuzinkowe zwody. Juan Ramon Rocha już wie, w jakiej lidze będzie prowadził drużynę i nad czym musi koniecznie popracować, a trochę tego jest. Choć mimo nieciekawej końcówki wreszcie widać światełko w tunelu.
Oczywiście przewidywaliśmy, że na pierwszą połowę trzeba zaparzyć trzy kawy, aby nie usnąć, ale trochę nas jednak piłkarze zaskoczyli. Wszystkie trzy kawy poszły już w pierwszym kwadransie, bo działo się naprawdę niewiele. Choć skrupulatnie musimy odnotować rzut wolny w wykonaniu Piotra Ćwielonga, rzadko ogląda się takie cudo: piłka nim dotarła w pole karne, to wyleciała z boiska. Poza tym, przed pierwszym gwizdkiem sędziego, wymieniano dziurawą siatkę i to również było dużo ciekawsze niż sam początek meczu. Można więc powiedzieć, że zaczęło się całkiem standardowo, bo właśnie z tym kojarzą się nam poczynania pierwszoligowców. No, ale mimo wszystko brakowało tej truskawki na torcie. Właśnie wtedy z odsieczą przybył Posinković, który znalazł się w sytuacji sam na sam z pustą bramką. Efekt? Strzał obok niej.
Zaraz potem nastąpił jednak nagły zwrot akcji i Ruch zaczął grać całkiem przyzwoicie. Duża w tym zasługa Macieja Urbańczyka, który próbował uderzeń z dystansu. Co prawda jego pierwszy strzał został zablokowany, ale drugi przyniósł już bramkę. Cała akcja zaczęła się od Posinkovicia, który pognał z futbolówką na skrzydle, a potem odegrał do Urbańczyka. Natomiast ten bez większego zastanowienia uderzył mocno obok słupka i wpadło. Niedługo potem mogło być jeszcze wyższe prowadzenie, ponieważ Kaczmarczyk prawie się zabił gdy biegł do piłki, którą ostatecznie przejął Michał Walski. Jednak strzał, który później Walski oddał, to już lepiej przemilczeć. W ostatnich sekundach pierwszej części do głosu wreszcie doszedł GKS Tychy, ale uderzenie Piotra Ćwielonga minimalnie minęło słupek.
Po przerwie wielokrotnie przed szansą na strzelenie bramki stawał Artur Balicki, ale trudno myśleć o zdobyciu gola, jeśli w sytuacji sam na sam strzela się wprost w bramkarza. I to dwukrotnie! No, a jak nie chciało samo wpaść, to pomógł Michał Fidziukiewicz. Choć naprawdę nie sposób powiedzieć, czy ta bramka powinna zostać uznana. Zawodnik GKS-u uderzył piłkę głową, która po koźle odbiła się od słupka. Wtedy doskoczył do niej Igaz i nieudolnie starał się ją wybić rękoma, ale sędzia liniowy uznał, że piłka była już za linią bramkową. Czy była? Bez VAR-u naprawdę trudno wyrokować, ale jak na nasze oko, to bramki nie było. Wydawać by się mogło, że strata tego gola podziałała mobilizująco na piłkarzy Szatałowa, którzy coraz śmielej atakowali gospodarzy.
– Zaczął Dawid Błanik, który spróbował uderzenia z dystansu, ale w ostatniej chwili został zablokowany.
– Następnie Mańka oddał minimalnie niecelny strzał głową.
– Po strzale Abramowicza wreszcie padła bramka kontaktowa dla GKS-u, a trzeba przyznać też, że nie było to byle jakie trafienie, bo gol padł po perfekcyjnym strzale z okolic dwudziestego metra.
Gdy wydawało się już, że gościom zabraknie czasu, aby doprowadzić do wyrównania, to w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, po rzucie rożnym, bramkę strzelił Łukasz Matusiak. Zawodnik Szatałowa był kompletnie niepilnowany w tej sytuacji, a jeśli dodamy do tego fenomenalny strzał z pierwszej piłki, to musiało skończyć się pięknym trafieniem.
Trudno mówić, żeby argentyński szkoleniowiec już ułożył Ruch pod siebie, ale na pewno widać było pozytywną zmianę w ich grze. Oczywiście tutaj nie zadziałały jeszcze umiejętności, a bardziej wpłynął na to efekt nowej miotły, bo w końcu do Chorzowa przyjechał gość z określonym nazwiskiem. Rzecz jasna przed szkoleniowcem z Argentyny jeszcze sporo pracy, ale na początku radzimy zająć się kunktatorstwem, które dzisiaj pozbawiło Ruch dwóch oczek.
Ruch Chorzów – GKS Tychy 2:2 (2:0)
1:0 Urbańczyk 31′
2:0 Fidziukiewicz (bramka samobójcza) 57′
1:2 Abramowicz 89′
2:2 Matusiak 95′
Fot. FotoPyk