Niech nie zmyli was zdjęcie głównie – jeśli chcecie poznać piłkarza, który po karierze uśmiecha się równie szeroko co w jej trakcie, spotkajcie się z Sylwestrem Czereszewskim. Popularny „Pele z Klewek” szybko odnalazł się w swoim życiu po życiu, a wspomnieniami żyje tylko wtedy, gdy ktoś poprosi go o wywiad. A na pewno ma o czym opowiadać, możecie przekonać się poniżej. Czy w Klewkach byli Talibowie? Czy to prawda, że był przekonany, iż w Chinach występuje w pierwszej lidze, podczas gdy grał tylko na zapleczu? Jak to możliwe, że najlepszy mecz w życiu rozegrał u Smudy po odprawie, na której nie dowiedział się, gdzie ma występować? Dlaczego nienawidzi tatuaży u piłkarzy? Zapraszam!
I co, pozmieniało się, prawda? Niedawno dostałem sms-a od Wojtka Hadaja. Mimo wszystko spore zaskoczenie. Trochę szkoda Jacka.
Nic pan nie przeczuwał?
Bardziej, że odejdzie Michał, ale z tymi przeczuciami to różnie bywa. Moim zdaniem to pochopna decyzja. Ja uważam, że Magiera jest idealnym trenerem dla Legii. Młody, perspektywiczny, zaangażowany w pracę. Trzeba było to trzymać, bo teraz ciężko będzie znaleźć kogoś lepszego. Nie daj Boże w Polsce, bo nie wyobrażam sobie, że przyjdzie jakiś trener, który ciągle kręci się na karuzeli i będzie liczenie, że akurat teraz mu się uda.
Na pewno przyjdzie ktoś z zagranicy.
No i za chwilę trzeba będzie pewnie szukać nowych zawodników, choć nie wiem, czy dziś Legię na to stać. Rok i tak jest stracony, bo nie ma ani Ligi Mistrzów, ani Ligi Europy, więc można było poświęcić ten czas na spokojne budowanie. Przede wszystkim zrobienie transferów w porozumieniu z trenerem, bo Legia jest dziś praktycznie bez zawodników, którzy mogliby kreować grę i strzelać bramki. To takie liczenie – teraz strzelił Niezgoda, może za tydzień Hamalainen, a nie ma żadnego gwaranta. Lekki kabaret. Odszedł Nikolić, odszedł Vadis, a nie znaleziono zastępstwa, a nawet nie chodzi o piłkarzy o podobnej klasie, bo tacy nie trafiają się często. No i mamy męczarnie w ekstraklasie, co jest przerażające. Gdy oglądałem mecz we Wrocławiu, miałem wrażenie, że jacyś goście znaleźli przed meczem koszulki w szatni, napisali sobie nazwiska na plecach i wyszli na boisko.
Trochę przerażające jest to, że u nas trenerzy praktycznie nie dostają szans, by wyjść z kryzysu.
W przypadku Jacka tym bardziej, bo przecież przyszedł rok temu za Hasiego i ogarnął bałagan, pozbierał tę drużynę do kupy w ciężkim momencie. Pokazał, że potrafi. Liga Mistrzów już była, ale nikt nie spodziewał się, że ogramy Sporting. W tym ja, bo bardziej pachniało mi to jakimiś smutnymi rekordami. Nagle okazało się, że można strzelić cztery bramki w Dortmundzie i trzy Realowi. Ligę też wygrali zasłużenie. Za krótka jest nasza pamięć. Trzeba patrzeć też na to co było, a nie tylko na to co jest. Tym bardziej1 że zawodników dobrych zastąpiono przeciętnymi. Oczywiście Jacek nie mógłby powiedzieć, że nie ma kim grać, ale trzeba patrzeć na to, jak rozłożone są akcenty. W takiej Legii może być słabszy prawy obrońca, prawy pomocnik może grać średnio, ale nie ten szkielet drużyny. Napastnik czy piłkarze środka pola muszą robić różnicę w ekstraklasie.
Jak za pana czasów.
Piłkarze, którzy kończą kariery, często nadają na tych, którzy grają dzisiaj. Dzwoni do mnie niedawno jeden kolega, już mniejsza o nazwisko, i mówi, że dziś w lidze kompletnie nie ma gości z umiejętnościami. Zero! Konkretnie chodziło mu o pomocników. Takie przykłady – Dariusz Gęsior, Ryszard Czerwiec, Tomasz Wieszczycki. To byli zawodnicy drugiej linii, którzy angażowali się zarówno w obronę, jak i w atak, a mieli świetne liczby w ofensywie, dużo strzelali i asystowali. A ile bramek zdobywa dziś środkowy pomocnik w Lechu czy w Legii? Dwie? Trzy? Wymienisz takiego, który w zeszłym sezonie strzelił osiem goli?
Majewski, ale to stricte ofensywny piłkarz. No i Covilo sporo strzelał do kontuzji, ale to bardziej zasługa stałych fragmentów.
No właśnie, jeśli się mocno wysilimy, znajdziemy jednego, dwóch, trzech. Już nie chciałem przywoływać postaci Leszka Pisza, który praktycznie robił, co chciał. Dzisiaj brakuje nam jakości w tych strefach, w których kreuje się grę. Zobacz na Legię – jak w trójkę wyjdą Mączyński, Kopczyński i Moulin, to nie da się tego oglądać. To takie klepanie – do najbliższego, do boku, do tyłu. Wiem, że tak się gra, przygotowuje się te akcje, ale bez przesady. Naprawdę momentami aż żal mi napastników. Uważam, że Necid nie był złym piłkarzem, zresztą podobnie może być teraz z Sadiku. Wszystko jest przewidywalne, nie ma żadnego elementu zaskoczenia, a na przykład Nikolić trafił na czas, gdy wyglądało to inaczej, potrafił dostawić nogę i z tego skorzystać.
Zgadza pan się z tym, że poziom ligi się obniża? Bo jednak próbuje się nam czasami wmówić, że jest coraz lepiej.
Otoczka jest super! Jak widzi się, ile ludzi przychodzi na mecze Górnika czy Legii, to bardzo cieszy. Ale sam poziom trochę obnażyły tegoroczne puchary i to, że nie potrafimy się z roku na rok piąć po tej drabinie. Aczkolwiek uważam, że Arka i Lech trochę niezasłużenie odpadły. Szczególnie poznaniaków mi szkoda, bo świetny mecz zagrali u siebie, a byli tak nieskuteczni, że szkoda gadać.
Ale jak pan słyszał, że trener Bjelica pękał z dumy, to nie czuł pan lekkiego niesmaku?
No tak, ale to takie typowo bałkańskie tłumaczenia – oni rzadko biorą winę na siebie, tylko zawsze „ktoś tam, coś tam”. No i popatrzmy – fajny był ten Lech, łapał formę, a teraz w Szczecinie znów taki zachowawczy styl. „Skoro remis na wyjeździe, to może szanujmy”. Taki zespół robi się po to, by w tego typu spotkaniach grać o trzy punkty.
Podoba się panu dzisiejsza rola eksperta? Dość często dziennikarze wykręcają pana numer, gdy trzeba coś skomentować.
Nie moja wina, że dzwonią! U nikogo na etacie nie jestem, ale może komuś podoba się to, że nie mówię, iż Legia zawsze super, a reszta nie. Z niektórych rzeczy potrafię się śmiać, inne mnie dziwią, ale kręci mnie ta ekstraklasa. Tomek Wieszczycki, który zawiesił buty na kołku trochę szybciej ode mnie, powiedział kiedyś bardzo prawdziwą rzecz – człowiek jest mądrzejszy dopiero, jak skończy grać w piłkę. Dzisiaj oglądam ligę angielską czy ekstraklasę i przypominam sobie, jak nas prowadzono… A to przecież nie było tak dawno. Tu gra strefą, przesuwanie formacji, a u nas było przywiązanie do pozycji. To wina trenerów. W Legii było tak, że mecze wygrywaliśmy umiejętnościami, a nie dzięki taktyce. Jak się człowiek nie sprężył, to było lipa.
Ale to odnosi się to do wszystkich trenerów, z którymi pan pracował?
Do wszystkich nie, ale całościowy obraz jest właśnie taki. Mobilizacja, praca nad stałymi fragmentami gry i w zasadzie tyle.
Zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Otoczki, trybun. Canal+ bardzo ładnie to robi. Kibice mimo pucharów się nie odwrócili, trochę naszą piłkę ciągnie też kadra.
A pieniędzy pan nie zazdrości?
Gdy dorastałem, było o nie ciężko, więc nie. Szanuję to, co mam. Oczywiście jeśli patrzy się na to, kto zarabia najwięcej w Legii, to trochę dziwi, bo nie jest to obrońca, który zagwarantuje trzy gole i siedem asyst, ale to też nie wina Jędrzejczyka, że ktoś mu tyle płaci.
Może to jakieś idealizowanie przeszłości, ale mam wrażenie, że kiedyś piłkarzom z mniejszych klubów łatwiej było wejść do Legii. Pan przeszedł do niej ze Stomilu i szybko się odnalazł, a dziś coraz więcej mamy przykładowych Masłowskich i Szwochów, którzy nie potrafią tego udźwignąć. Co takiego wyjątkowego jest w tym klubie?
To oklepane, ale Legia jest specyficzna. Rok przede mną przechodził do niej Tomek Sokołowski i trafił jeszcze do tej Legii „piszowej”, więc miał trochę ciężej. Ja miałem szczęście, że oni akurat odchodzili. Oczywiście pojawiały się głosy, że „po co tam idziesz na ławce siedzieć”, ale jak dostałem propozycję z Legii, to nie myślałem ani o tym, ani o pieniądzach, a kontrakt miałem dość śmieszny. Legia mnie chce? Idę! Każdy marzył, żeby tam grać. Piotr Reiss gdy miał 18 lat, też pewnie chciałby grać dla Legii, tylko nikomu się nie przyzna! (śmiech)
Odważnie!
To, czy ktoś zrobi w Warszawie karierę, rozstrzyga się w głowie. Jeśli po transferze pochodzi tak, że Legia to jego maksimum, to na pewno zaliczy zjazd. Jak wkradnie się minimalizm, to przepadniesz. Ja tak nie myślałem. Byłem ze Stomilu – ktoś może powiedzieć, że z zaścianka – ale dałem sobie radę, bo moim marzeniem była najpierw gra dla Legii, a później w Bundeslidze. W dzisiejszych czasach Legia trzy razy zdążyłaby mnie sprzedać na Zachód, ale trafiłem na Koreańczyków, którzy ciągle chcieli do Ligi Mistrzów i wszystko kasowali.
Mocno pan żałuje, że nie wyjechał do porządnego klubu?
Na pewno miałbym gdzie. Największe zainteresowanie było po meczu kadry w Burgas, ale wcześniej też byłem w dobrej formie. Miałem 27 lat, więc to był idealny wiek, żeby mnie sprzedać i żebym spróbował swoich sił.
Pisało się o Borussii Dortmund.
Najmocniej był grany temat TSV Monachium. Ale to nieważne, bo i tak wszystko było bombardowane. Dzisiaj jak wjechałaby konkretne pieniądze, to pewnie szybko temat byłby zamknięty. Szkoda, bo to była ta wymarzona Bundesliga, wtedy najpopularniejsza liga w Polsce.
Powiedzieliśmy, że dziś bywa pan w mediach, ale przede wszystkim prowadzi pan szkółkę. Dziś kolejne rosną jak grzyby po deszczu, ale trochę byłem zdziwiony, gdy zobaczyłem, że pana ma już 9 lat.
Ale jest problem z trenowaniem. W mojej wielkiej dzielnicy jest jeden orlik, a w innych częściach miasta dziesięć czy dwanaście. A na konkurencję jakoś szczególnie nie narzekam, jest jak jest. Dzisiaj każdy Kowalski może otworzyć szkółkę. Mamy w Olsztynie Stomil i nagle okazuje się, że takich szkółek jest z siedem. Wrzuca się to do nazwy tylko po to, żeby przyciągnąć ludzi. Ja się nie reklamuję, bo nie mam gdzie trenować. Ale na frekwencję nie narzekam, bo najlepsza jest droga pantoflowa, gdy jeden drugiemu poleci. Mało chłopaków ode mnie odchodzi, ale przez problem z boiskami się nie rozwijam. Korzystam z sali przy szkole, mam 60 uczniów, ale pani dyrektor zabrała mi pięć godzin, by jeszcze kogoś upchać. No i musimy jeździć za Olsztyn 20 kilometrów. Witamy w naszym kraju.
Podoba się panu ta praca z dziećmi?
Są okresy, że jest super, a są takie, że nie do końca, bo na przykład organizacyjnie trzeba to wszystko ogarnąć. Na pewno to wkręca. Ale są też momenty, że człowiek patrzy na tych dzieciaków i – może nie powinienem tego mówić, ale nie ma co się czarować – widzi, że jest coraz gorzej. Niech nikt mi nie wmawia, że jest inaczej, bo obserwuję to u siebie, obserwuję u innych drużyn.
Ale czego brakuje? Zdrowia? Charakteru?
Umiejętności. Jeśli po dwóch latach treningu dalej masz problemy z podaniem na trzy metry, to jest ciężko. Oczywiście są też zdolni chłopcy, nie mówię, że nie. Ale w tamtych przypadkach mówimy bardziej o zabawie z piłką niż szkoleniu i ja nie ma z tym problemu. Jednak gdy przychodzi do mnie rodzic z pretensjami, że dziecko nie jedzie na turniej, to co mam mu powiedzieć? Jak ktoś ma problemy z bieganiem, to z piłką nie będzie lepiej. Może ktoś powie, że ja jestem od tego, żeby nauczyć, ale gdy nie ma podstawy, to tak naprawdę niewiele można zrobić. Rodzice napatrzą się na Lewandowskiego, chcą by ich dzieci też tyle zarabiały, ale sorry – tak się nie da.
Pan pochodzi z małej miejscowości, podejrzewam, że ten dryg do piłki był naturalny.
Zbigniew Boniek ostatnio fajnie ujął to na Twitterze, gdy napisał o starcie akademii, dietach dla dzieciaków i tak dalej. Miał sporo racji. Wiadomo, że czasami trzeba dziecko dowieźć na trening, ale nie ukrywajmy, że dziś są one trochę rozpieszczane. Tylko żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał – takie mamy teraz społeczeństwo, to nie ich wina.
Dość późno został pan z tej wioski wypatrzony.
W Klewkach grałem od siódmego roku życia, rywalizowaliśmy wiele razy ze Stomilem. Wyróżniałem się pod każdym względem. Do Olsztyna trafiłem jednak dopiero jako 17-latek. Tacy byli tam znawcy i z tego, co widzę, dalej kręcą się przy klubie.
Prawie przegapili, że pod nosem gra Pele?
Z tym Pele to taka historia, że raz zagrałem piętą, ktoś powiedział, że jak on i tak zostało na zawsze.
Pele z Klewek po prostu dobrze brzmi.
I jeszcze czarny, więc tym bardziej ludziom pasowało! (śmiech)
Talibowie zabrali panu trochę sławy, bo kiedyś jak Klewki, to Czereszewski, a dziś skojarzenia mogą być różne.
Z tych talibów to bym się tak nie śmiał. Coś było na rzeczy. Moi rodzice tam mieszkali i pracowali, nad nimi żyła osoba, która zarządzała tym całym dawnym PGR-em. Swoje powiedziała. Lotnisko w Szczytnie, miejsce w zasadzie idealne – z boku Klewek, za torami, za lasem. Nikt nic nie widział. To nie tak, że Lepper sobie po prostu strzelił, że w Klewkach jest jakaś Bursztynowa Komnata, tylko były jakieś podstawy, sprawa nie jest do końca wyjaśniona.
Późne trafienie do Stomilu jednak nie przeszkodziło panu w zrobieniu kariery.
Jako 14-latek powinienem przejść normalne szkolenie w klubie. Mniej więcej widać wtedy, czy ktoś będzie grał, czy nie. Na szczęście się jakoś ogarnąłem, bo szybko przystosowałem się do nowych warunków. Oczywiście z problemami, bo byłem też wypożyczony do Szczytna. Stomil się tułał, ale przyszedł trener Kaczmarek i nastąpił taki splot zdarzeń, że zrobiliśmy awans. Było wielu chłopaków z okolicy, każdy zarabiał po 1100 złotych, więc nikt nie zaglądał nikomu do portfela, a po prostu cieszyliśmy się piłką. Super historia. Dziś chyba nie do powtórzenia z takimi nakładami finansowymi.
Ale odkuliście się na premiach, dostaliście po Maluchu. W zasadzie po pół.
No różnie, zależało od liczby meczów. Maluch kosztował wtedy siedem tysięcy. Ja grałem we wszystkich meczach, więc dostałem pięć tysięcy, a Bartek Jurkowski, który występował mniej, dwa tysiące. Z całej drużyny, na którą przypadło jedenaście aut, chyba tylko dwie osoby zatrzymały Maluchy. Ja stwierdziłem, że dwa czy cztery tysiące dołożę i kupię lepsze auto. I tak zostałem szczęśliwym posiadaczem Golfa III. Szpan straszny, tylko nie wiem, czemu czerwonego kupiłem!
Ale chyba w głowie miał pan już lepsze auta, bo było wiadomo, że po awansie długo pan w Olsztynie nie zabawi.
To nie tak, że tylko siedziałem i czekałem aż ktoś zadzwoni, ale skoro strzeliłem wiele bramek w I lidze, to wiedziałem, że prędzej czy później będą się pojawiać oferty. Zawsze tak do tego podchodziłem, że trzeba przede wszystkim pilnować siebie i dbać o formę. Nawet jak grasz w słabszej drużynie, to ktoś wtedy zauważy ciebie i twoje podejście. Dzisiaj jest trochę inaczej, bo wszyscy są fit i napakowani. Nie rozumiem tylko tej mody na tatuaże!
Pamiętam, że kiedyś walnął pan przemówienie na ten temat!
Bo dla mnie to jakaś patologia. Zaczynam się zastanawiać, czy tatuaż jest jeszcze robiony dla samego siebie, czy już tylko po to, by się lansować przed wszystkimi.
Znam kilku piłkarzy, którzy tatuują sobie tylko rzeczy dla nich ważne.
Ale 90 procent pewnie podchodzi inaczej. Doskonale rozumiem, że są ludzie, którzy mają takie hobby, taki styl, ale że nagle pół ligi uznaje to za niezbędny element? Tego nie pojmuję.
Na pewno coś w tym jest. Kiedyś natrafiłem na zdjęcie juniorów jednego z ekstraklasowych klubów. Na czterech chłopaków trzech już miało rękawki zrobione.
O tym mówię – pięć meczów w ekstraklasie i chłopaków trochę ponosi. Myślą, że już są wielkimi piłkarzami i chcą to pokazać w taki sposób, małpują zachowania innych. W III lidze nawet by o tym nie pomyśleli. Nie tędy droga. To, że jesteś piłkarzem trzeba pokazywać na boisku, a nie przez wzorki na rękach. Ale to tylko tak na marginesie, to takie moje „zboczenie”.
Nie chciałbym być w skórze pańskiego dziecka, gdyby wpadło na taki pomysł!
Nie no, jakiś symboliczny tatuaż w miejscu, które nie rzuca się w oczy, może sobie zrobić. O, na przykład “eLkę” w kółeczku. Wtedy proszę bardzo! (śmiech)
Jest pan legendą Stomilu, ale widzę, że jeśli chodzi przywiązanie do klubu, to jednak Legia.
Trudno to porównywać, a często mnie o to ludzie pytają. Tutaj w Olsztynie zawsze była bardziej rodzinna atmosfera, a tam jesteś częścią wielkiej machiny, która jest skazana na sukces. Poza tym, kibice. Nikt nie ma startu do tych Legii, te oprawy to niebywały poziom. Jak Wisła pokazała ostatnio tę swoją sektorówkę, to lepiej by było, gdyby w ogóle jej nie wyciągnęli. Wracając – powiedziałem o skazaniu na sukces, a w moich czasach zawsze trafiał się Widzew, Polonia czy Wisła i tylko raz byłem mistrzem Polski. Aż trudno uwierzyć, że zawsze ktoś nas obskakiwał.
Najgorsze wspomnienie to pewnie mecz w Widzewem.
To już w ogóle trauma. Dobrze, że jeszcze się podnieśliśmy. Strzeliłem bramkę na 2-0 i ściągnąłem koszulkę, a to był znak, że już jest bardzo blisko, bo raczej nie byłem z tych, którzy pokazywali klatę i biegali do kibiców z byle powodu. Później sędzia Czyżniewski się przewrócił i dodano trochę pikanterii, że była walizka z pieniędzmi, to, tamto, sramto… Jak ktoś to zrobił, to musiał być niezłym fachowcem, by tak się uwinąć! Ale jak dzisiaj patrzę na te bramki, to nie opcji. Strzelili na 2-1 i ich poniosło. Przy 2-2 poszliśmy już atakować, więc ta trzecia bramka nic nie zmieniała. Zdarzają się takie mecze, wystarczy śledzić ligę angielską. A że akurat wtedy grała Legia z Widzewem o mistrzostwo, to wszyscy pamiętają o tym do dziś. Na pewno to jedno z najlepszych spotkań w historii polskiej ligi.
I koniec końców trochę mało tych trofeów u pana.
Można spojrzeć inaczej – mam wszystko! Mistrzostwo, Puchar Polski, Superpuchar, Puchar Ligi, król strzelców, odkrycie roku. Dziękuję, dobranoc!
(śmiech)
To tylko tak z przymrużeniem oka. Jestem taki, że nie rozpamiętuję tych dobrych rzeczy. Puchary stoją na półce, fajnie popatrzeć i powspominać, ale nie ma co żyć przeszłością.
Warszawa pana nigdy nie wciągnęła?
Najpierw mieszkałem na Tamce na Powiślu, później przeniosłem się na Tarchomin. Śmiali się ze mnie, że po to, by być bliżej Olsztyna. Wojtek Hadaj mi dogryzał, że taki ze mnie legionista, a ciągle ciągnie mnie tam do siebie.
Dziś byśmy powiedzieli, że słoik.
Zawsze mu wtedy odpowiadałem: „Wojtek, nie wiesz, co tracisz – jeziorko, las, tam człowiek żyje zupełnie inaczej”. Jakoś nigdy miasto mnie nie wciągnęło, dziś jest tak samo. Chyba tylko praca przy piłce w dużym klubie potrafiłaby mnie przekonać do zmiany zdania. Ta otoczka, to społeczeństwo – to trochę nie dla mnie. Już tutaj widzę, że każdy stara się być mądrzejszy od Nawałki, to mi wystarczy.
Sprytnie wybrnął pan z tematu imprez.
Wiadomo, że tak święty jak Jacek Magiera nie byłem. On raczej robił notatki z treningów, w czym oczywiście nie ma nic złego, bo każdy ma swoją drogę. Ale był Marcin Mięciel, Piotrek Włodarczyk czy Paweł Skrzypek i czasami udawało się coś zorganizować. Jestem zdania, że odreagowanie dzień po meczu to żadna zbrodnia. Wszystko jest dla ludzi. Gorzej jak za Pisza na pewno nie było!
Za wysoko zawieszona poprzeczka!
U nas praktycznie nie było takich afer, że ktoś napił się przed meczem i tak dalej. Chodziliśmy po meczu do „Sceny”, piliśmy kilka piw i się bawiliśmy. Oczywiście nie wtedy, gdy nie wypadało. Chyba lepsze to, niż walenie dziesięciu browarów w domowym zaciszu.
Ale kibice wspomnianego Mięciela trochę wtedy ścigali.
Marcin miał przeciwników, ale to chyba wynikało z tego, że był przystojny, jeździł dobrym samochodem i strzelał bramki z przewrotki. Trochę taki nasz Ronaldo, który też dzieli ludzi.
Pan również kilka ładnych bramek strzelił.
Jedna prosta zasada, której się trzymałem – jak masz okazję, to strzelaj. A że proste podbicie miałem bardzo pięknie ułożone, to wpadało. Kiedyś ktoś mnie namówił, żebym nagrał wszystkie swoje bramki i kasetę wysłał do Turcji. Błyskawicznie odesłali. Powiedzieli, że to jakaś ściema! Nie uwierzyli, że ktoś w Polsce takie bramki strzela, pochwalili montażystów.
W Chinach uwierzyli?
W Chinach byłem osobiście. To nie były żadne testy, tylko poleciałem zobaczyć, jak tam jest i przy okazji zagrałem kwadrans w jakimś meczu towarzyskim. Świetnie trafiłem, ale w ciemno bym nie pojechał.
To prawda, że przez kilka miesięcy nie wiedział pan, że gra w drugiej lidze a nie w pierwszej?
Prawda, ale może przez miesiąc. Coś mi nie zgadzało, bo zajrzałem w tabelę, patrzę, patrzę i nie mogę nas znaleźć. No i usłyszałem – „nie, nie, my tu jesteśmy” i ktoś mi pokazał tabelę drugiej ligi. (śmiech) Menedżer po stronie chińskiej wprowadził mnie w błąd. Ale walczyliśmy o pierwsze miejsce. W ostatnim meczu wygrywaliśmy u siebie 2-0 z zespołem ze środka tabeli, a przegraliśmy 2-4, choć wcześniej u siebie prawie w ogóle nie traciliśmy bramek. Następnego dnia widziałem w banku uśmiechniętych Chińczyków z prezesem. Trener wiedział, ale mówił, że nie miał na to wpływu. Jak Brazylijczycy zobaczyli co się dzieje, to z ataku poszli grać na środku obrony! Później mieli łzy w oczach, bo chcieli awansować, ktoś im pewnie obiecał premie.
Jak pan jeszcze wspomina te Chiny?
Bardzo szybko zleciało, nawet nie było czasu pozwiedzać. Jak mecz był w sobotę, to już w czwartek wylatywaliśmy. Trzymałem się z Brazylijczykami, oni są zawsze uśmiechnięci i wszystko super, a było też dwóch wiecznie narzekających Chorwatów. Ale nie oszukujmy się, człowiek pojechał tam po pieniądze. Pensja była zdecydowanie wyższa. W Legii akurat był trener Smuda, z którym niektórzy piłkarze mieli problemy, więc stwierdziłem, że przyda mi się trochę odpoczynku. Przez chwilę był jednak problem, bo Smudę zwolnili, przyszedł Gawara i zablokował mój wyjazd, gdy byłem już dogadany. No i trochę się bałem, że wrócę i nie będzie nie dla mnie miejsca, ale okazało się, że pomimo tego, iż za trenera Okuki przegrywałem ze Svitlicą, strzeliłem sześć goli w jedenastu meczach i zgarnęliśmy mistrzostwo.
Niby ze Smudą się pan nie dogadywał, a u niego zagrał pan mecz życia.
Z Dyskobolią? Mój jedyny hat-trick. Z różnych powodów to był dziwny mecz. Niby byliśmy zajechani przez trenera Kubickiego, a przyszedł Smuda i nagle wszyscy zaczęli tak biegać, że aż się paliło i okazało się, że można wygrać 5-0. Pamiętam odprawę. Trener podał skład, ale jakoś tak dziwnie. Przed wyjściem na boisko pytam Marcina Mięciela.
– „Miętowy”, gdzie my w ogóle gramy?
– Nie wiem!
– Idź się spytaj.
– Nie, ja się boję. Chyba w ataku.
No i tak wyszliśmy, po czym wygraliśmy 5-0! Generalnie trener Smuda był pocieszny, trochę inny niż wszyscy, bo można było się z nim pośmiać. Jednak tylko do pewnego momentu, gdy było dobrze. Gdy było źle, to już nie, a uważam, że trener też musi brać odpowiedzialność za wyniki, a nie całość winy zrzucać na piłkarzy. Później przyszli do nas Łapiński, Siadaczka, Citko i Wojtala. Smuda powiedział, że teraz będziemy mieli taką obronę, że na bramce będzie mogła występować szatniarka. Mieliśmy wygrać ligę w cuglach, a nawet do pucharów się nie załapaliśmy. No i zaczął się dym.
Okuka to najlepszy trener, z jakim pan pracował?
Tak, uważam, że powinno się tak ciężko trenować. My po końcowym gwizdku mieliśmy siły na jeszcze trzydzieści minut gry. Dziś chyba też trochę tego brakuje.
Nie da się. Jak do Wisły przyszedł Petrescu, to piłkarze mu podziękowali.
Ale to Petrescu grał później w Lidze Mistrzów, nie Wisła. A w innej Wiśle trenera zwalnia Furman.
Trochę to zostało wyolbrzymione. Po tylu latach Kaczmarek wkurzał niektóre osoby w klubie i postanowiono spróbować czegoś innego, jednak rozegrano to fatalnie.
Nawet jeśli wkurzał, to miał wyniki i drużyna grała nieźle. Przecież w tym pierwszym sezonie po awansie Wisła była kandydatem do spadku, a niewiele zabrakło do ósemki. Wiadomo, że dziś już jest trochę inaczej, ale gablota Arsenalu byłaby trochę uboższa, gdyby ktoś po kilku latach uznał, że Wenger jest wkurzający.
Pan nigdy nie przyczynił się do zwolnienia trenera?
Miałem ich bardzo wielu, ale chyba nie. Gdyby coś takiego miało miejsce w Stomilu, to na pewno bym się dowiedział. W Legii takiej pewności nie mam, ale wątpię, by ktoś miał taki wpływ. Tak naprawdę nawet ciężko mi to sobie wyobrazić, że się umawiamy i przegrywamy, by trener wyleciał. Wszystko na widoku, to chyba zbyt ryzykowne, nie?
Żałuje pan dzisiaj, że po Legii poszedł do Lecha? Niektórzy to panu wypominają.
Nie. Idę tam, gdzie mnie chcą. Po powrocie z Chin kończył się mój kontrakt, który nie był wysoki. Nie chciałem astronomicznej podwyżki – chciałem, żeby mi go wyrównano do takiego poziomu, na którym byli średni piłkarze. Ale prezes powiedział, że jest tu od tego, żeby zmniejszać koszty utrzymania drużyny, a ja uniosłem się honorem i trzeba było się pożegnać. Miałem inną opcję, bo chcieli mnie w Płocku, co nawet mi pasowało, bo bliżej do Olsztyna, ale Lech to jest jednak Lech. Zawsze patrzyłem pod tym kątem. Zresztą, jak ktoś jest normalny, to ludzie to zrozumieją, a ja mam wielu znajomych po obu stronach, więc chyba jestem. Nigdy nie całowałem jednego herbu, by po roku całować inny, bo to nie jest normalne. Jak mógłbym pocałować tylko Korony Klewki. Ale zostawmy to Tottiemu a nie młodym, których ponosi.
Jak swego czasu Małeckiego.
Jemu wybaczamy, bo pierwsze – jest z Suwałk, a po drugie – już zmądrzał. Choć szkoda, że tak późno, bo mógł być super piłkarzem.
Niektóre portale przypisują panu grę na Cyprze, inne nie. Co tam się wydarzyło?
Poszedłem tam jeszcze przed Lechem. Graliśmy sparing, który zarazem był meczem derbowym. Obrońcy nie przebierali w środkach i skończyłem z naderwanym więzadłem. Opuściłbym trzy pierwsze kolejki, a oni od razu gorąca głowa, że za chwilę liga i muszą szukać nowego napastnika. Chcieli to rozwiązać po swojemu, czyli koniec kontraktu, damy ci na bilet do Olsztyna. A kontrakt podpisany na trzy lata. Zatrudniłem prawnika – akurat takiego, który współpracował z klubem. Prezesem był właścicielem salonu Mercedesa, który ciągle palił cygara – jak zobaczył tego adwokata, to myślałem, że się nim zadławi. Była sprawa i oczywiście wygrałem. Podpisałem kontrakt z Lechem, więc rzecz jasna nie zgarnąłem wszystkich pieniędzy, ale przynajmniej pokazałem, że nie trzeba się godzić na takie praktyki. Teraz jak widzę, że jakiś przeciętny Polak idzie w takim kierunku, to myślę sobie: oho, albo będziesz jak Sosin, albo za chwilę wrócisz bogatszy o… różne doświadczenia.
Z poważniejszych klubów zaliczył pan jeszcze Górnik Łęczna i Odrę Wodzisław. Fotograf Piotrek Kucza opowiadał mi kiedyś, że ten drugi klub odezwał się do pana po materiale w Fakcie, gdzie trochę musiał pan wciągać brzuch.
Tak, w Łęcznej było super, a w Wodzisławiu – przyznaję – byłem nieprzygotowany, dlatego nie mam do nikogo żalu, że tak to się potoczyło. Przez kilka miesięcy nie grałem, bo miałem kontuzję, a tam myśleli, że przychodzę w formie jak za czasów Legii. Na tym Śląsku generalnie było specyficznie. Tak jak piłkarze stamtąd mieli czasem problemy, by odnaleźć się w innych miejscach, tak tam ciężko było wejść.
Na Ślęzaków narzekał pan też kiedyś w Łęcznej. I – a propos naszej rozmowy o zwalnianiu trenerów – mówił pan, że tam mogło być coś na rzeczy, gdy drużynę prowadził Jacek Zieliński.
No była tam taka ekipa. Minimaliści. Super nam szło, po rundzie jesiennej mieliśmy czwarte miejsce. Na Bogdankę nie mogliśmy narzekać, pieniądze się zgadzały…
Podobno do szatni wchodził sponsor i premiami rzucał prawie jak szejk!
No, premie był wtedy naprawdę dobre. I to nie same obietnice, a wypłacane na drugi dzień. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że za chwilę nas przeciwnicy rozszyfrują i będzie ciężej. Było, ale i tak mieliśmy taką drużynę, że powinniśmy skończyć wyżej. Zimą pojechaliśmy na obóz, 10 dni na Słowacji. Już pierwszego dnia wspomniana grupka zarządziła wyjście na dyskotekę. No i wyciągali też mnie, bo myśleli, że jak ja pójdę, to trener nic nie zrobi. Nie poszedłem, bo uważałem, że można było to załatwić lepiej – wyjść później, a nie od razu po rozpakowaniu torby. To była ekstraklasa, kombinowanie pierwszego dnia wyglądało słabo.
No nie mówi pan, że nigdy nie słyszał podobnych historii.
Naprawdę trzeba wiedzieć, kiedy można. Jak jechaliśmy na 10 dni, to z Legią też wychodziliśmy na piwko czy nawet pizzę, żeby odreagować, ale na spokojnie. Wtedy w tym Górniku mówię im: „ale co was żony w domach na smyczach trzymają, że od razu w miasto?”, jednak nie udało się przemówić do rozsądku. Już widziałem, że wpadło trochę punktów i szmalu, więc niektórym się pomieszało. Później wiosną wszystko wyszło – nie wiem, czy 10 punktów zdobyliśmy przez rundę – choć oczywiście było też kilka kontuzji, w tym moja. Szkoda Górnika, bo dużo życzliwych ludzi było w klubie. A Jacek Zieliński to dobry człowiek i dobry trener.
Później mówił pan, że żałuje, iż tak szybko skończył grać.
No żałuję. Mogłem iść do pierwszej ligi, odbudować się i spokojnie grać. Czarek Kucharski już był menedżerem i pytał się, czy chcę do Pelikana Łowicz. Ale ja byłem na takim etapie, że uznałem, że nie jest mi to potrzebne do szczęścia. Zdanie zmieniłem chyba po roku. Oczywiście była też propozycja z Olsztyna, ale nie chciałem.
Dlaczego?
Wolałem, by zapamiętali mnie tu takiego, jaki byłem, gdy odchodziłem do Legii. Wiadomo, jak to bywa w mniejszych miastach. Czułem, że chcieli więcej, niż mogłem im dać i na pewno wynikałyby z tego jakieś przykre sprawy. W teorii to droga idealna, że kończysz tu, gdzie zaczynałeś, ale myślę, że w moim przypadku mogłoby zabraknąć happy-endu, bo jednak mentalność jest troszkę inna niż na Zachodzie.
Mógłby pan nie zostać wybrany najlepszy piłkarzem w historii Stomilu.
A tak zostałem i bardzo się z tego cieszę. Tu jest tak, że uwielbiamy skrajności – albo źle, albo dobrze, bez stanów pośrednich. Albo jesteś kochany, albo cię nienawidzą. Czasami myślałem, że szkoda i źle postąpiłem, ale nie wiemy, co by było.
Chciało się panu jeszcze kopać i trenować po niższych ligach?
Chciało, bo mogłem się poruszać. Na pewno nie chciałem być typowym a-klasowym trenerem, który stoi przy linii i się wydziera. Pograłem więc na stoperze jak kiedyś w juniorach, bo w Legii też grałem na obronie, ale na prawej, gdy byłem w słabszej formie. Czyli – nie chwaląc się – mógłbym zagrać wszędzie.
Prócz bramki.
Czasem jak tak patrzę, to myślę, że też bym sobie poradził! „Szamo” pewnie się obrazi, ale myślę, że jedną z tych bramek z Widzewem bym obronił! (śmiech) A w tej a-klasie na spokojnie wszystko. Wiedziałem, jak zachowują się napastnicy, więc poczytałem grę, ustawiałem kolegów. To dawało frajdę, bo tracili mnóstwo bramek ze stałych fragmentów, a nauczyliśmy się grać strefą i nie wpadła ani jedna. Ostatecznie zrobiliśmy awans do okręgówki. Później byłem jeszcze w innym klubie, wróciłem i trochę to przeciągnąłem, bo przyszedł moment, w którym nie chciało mi się już z nimi droczyć. Jednak generalnie super sprawa – las, jeziorko, boisko, bajka.
Zrobiliśmy kiedyś ranking najlepszych polskich piłkarzy ostatnich 25 lat. Wylądował pan na 79. miejscu. Za nisko? Za wysoko?
Musiałbym zobaczyć, kto jest za mną! Chyba dobrze.
Tak jak wielu piłkarzom, którzy brylowali w latach 90., zabrakło panu choćby sukcesiku z kadrą.
Takie czasy. Jak nie Anglicy, to Szwedzi i nie oszukujmy się – oba zespoły były od nas lepsze. Pierwsi mogli nas ogrywać o każdej porze dnia i nocy. Może jakiś remis na farcie był w naszym zasięgu, ale to tyle.
Jeszcze miał pan takiego pecha, że pana najlepszego meczu w kadrze akurat nie było w ogólnodostępnej telewizji.
Tak, Wizja Sport wtedy to przejęła. Żałuję do tej pory, że gdy ktoś z TVP podszedł do mnie po meczu po wywiad, to powiedziałem tylko, że „trzeba było puścić to u siebie”. Trener Wójcik nas wtedy nakręcił, że skoro tak, to mamy z nikim nie gadać.
Po takim meczu w pana wykonaniu aż chciało się zapytać, dlaczego nie częściej? Może komuś to umknęło, ale ta Bułgaria to nie były wtedy ogórki.
Tak, doszli do strefy medalowej na mundialu w USA, mieli Stoiczkowa. Po meczu z nami pojechali na Wembley i zremisowali. Nie ma co tego roztrząsać – wyszedł nam mecz i tyle.
Janusz Wójcik był dobrym selekcjonerem?
Na pewno zgodzę się z tym, że selekcjoner nie jest od tego, żeby uczyć piłkarzy grać, więc zostają dwie sprawy: mobilizacja i taktyka. W pierwszym trener odnajdywał się znakomicie, drugim zajmował się trener Śledziewski. Myślę sobie, że trener Wójcik idealnie sprawdziłby się w roli kierownika drużyny czy menedżera. Zadbałby o wszystko! Ja u niego miałem trochę ciężej, bo wielu chłopaków znało go z kadry olimpijskiej. Gdy oni grali finał na Camp Nou, ja siedziałem na jednostce w Szczytnie. Wtedy nigdy bym nie pomyślał, że dwa lata później będę kopał z nimi w kadrze.
Ale niedosyt musi być.
W kadrze byłem przez pięć lat. Komuś pasowałem, komuś nie, normalna sprawa. Różne momenty były. Dzisiaj jak słyszę, że zawodnicy z wielkim patosem deklarują, iż kadra to najważniejsza rzecz, to lekko się uśmiecham. Może dla połowy z nich. Druga połowa wolałaby mieć wolny weekend. I tak też było w naszej kadrze. Kiedyś myślałem, że to wygląda inaczej. Jak z Legią – przychodzę na każde na wezwanie, choćby nie wiem co! Ale poznałem to od środka i widziałem, że nie wszyscy traktowali to poważnie. Niektórzy czerpali przyjemność z takich przyjazdów, ale bynajmniej nie dlatego, że mogli pograć w piłkę z orzełkiem na piersi. Z czasem tego romantyzmu we mnie też było trochę mniej. Gdy nie dostawałem powołania, nie miałem pretensji – niech grają lepsi.
Dość szybko pan się ogarnął po karierze. Mówiliśmy o szkółce, ale wybudował pan też bardzo ładny dom, w którym teraz siedzimy, a brzuch mam większy od pana, choć i tak znacznie mniejszy niż kilku pana kolegów z boiska.
Inwestowałem, przy czym nikt mi nie doradzał. Kupowałem sobie Wprost i Politykę, można było się natknąć na dobre pomysły. Może to nie były jakieś wielkie pieniądze, ale trochę tu, trochę tam i uzbierało się tyle, że nie było później problemu. Dom kupiłem z drugiej ręki, akurat za pieniądze z Chin, o których mówiliśmy. A jeśli chodzi o brzuch, to miałem trochę łatwiej. Zawsze musiałem się pilnować i to mi zostało po karierze. Koledzy, którzy mieli świetną przemianę materii, często mi cisnęli: „Czereś, dzisiaj waga, nie ruszaj tego i tego też nie”. Oni mogli wtedy popijać sobie piwko i jeść wszystko, a i tak byli w normie. No ale teraz po latach, gdy trochę się w organizmach pozmieniało, to ja im mówię: „panowie, waga!”.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. Emil Marecki
Poprzednie odcinki cyklu znajdziesz TUTAJ.