Gdy wylądowałem na lotnisku w Mexico City zdziwiłem się ogromnie. Deszcz, dookoła sporo chmur i praktycznie bezsłonecznie. To naprawdę spore zaskoczenie biorąc pod uwagę, że ostatnie niemalże dwa tygodnie spędziłem na Kubie, gdzie temperatura praktycznie każdego dnia oscylowała w granicach 30-35 stopni Celsjusza. No, a przecież wszędzie miało być słonecznie. Ba, jeszcze kilka dni temu zastanawiałem się nad wyrzuceniem butów trekingowych, bo na Kubie tylko mi zawadzały. Zajmowały sporo miejsca w plecaku, a do tego niemało ważą. Mając w pamięci swoje zeszłoroczne wojaże po Azji Południowo-Wschodniej, wyobrażałem sobie jak przemierzam Amerykę Łacińską tylko w klapkach. Tudzież na boso – jak nakazał pan Cejrowski. Po siedmiu dniach w Meksyku, klapki używam jednak tylko pod prysznicem. A, co do wody jeszcze… Mokry byłem niemalże codziennie. Pieprzona pora deszczowa. Pada i pada. Każdego dnia. Gdy za dnia jest sucho, to można być pewnym jednego. Na wieczór lepiej z domu nie wychodzić, bo jak jebnie… no to jebnie! Więc drążyć nie ma co!
Zapraszam zatem na trzeci już z cyklu artykuł Weszło na stopa! Tym razem będzie w końcu o futbolu! Dzisiaj zabiorę was na Estadio Azteca, czyli największą arenę piłkarską Ameryki Środkowej, na której reprezentacja Meksyku mierzyła się z Panamą.
“Viva la Mexico!” usłyszałem z ust faceta na stacji w metrze. Mądry człowiek. Wiedział, że ludzie jadą na mecz, a chmury zwiastowały kolejne opady. Stał więc uśmiechnięty i sprzedawał płaszcze przeciwdeszczowe. Ja nie byłem mądry. Zmyliło mnie delikatne słoneczko i ciepłe podmuchy wiatru. Swój płaszcz zostawiłem więc w hostelu. Odwzajemniłem mężczyźnie uśmiech, a już chwilę później wyjmowałem pieniążki z portfela. Jesteś głupi? To płać. Na szczęście tym razem niewiele. Dziesięć pesos, co w przeliczeniu na nasze daje 2 złote. Idzie przeżyć. Pod Estadio Azteca dotarłem na cztery godziny przed meczem. Wyjechałem wcześniej, ponieważ usłyszałem, że bilety kupić mogę jedynie u koników, a u nich ceny będą rzecz jasna dużo wyższe. Stwierdziłem więc, że lepiej wyjechać wcześniej.
Meksykański stadion narodowy nie mieści się nawet w tak ogromnym mieście jak Mexico City, a znajduje się na jego przedmieściach, gdzie o dziwo nie dojeżdża metro. Do tego byłem głodny. W portfelu miałem jedynie około 400 pesos (80 zł), a kompletnie brakowało mi obeznania w temacie ceny biletu, dlatego przez cały dzień nic nie jadłem. Najważniejsze było przecież to, aby wejść na trybuny. W końcu nie często ma się takiego farta, że dzień po tym jak lądujesz w stolicy Meksyku, reprezentacja tego kraju rozgrywa mecz eliminacji do mistrzostw świata. Cóż, dla takich chwil można chodzić głodnym nawet trzy dni, a co dopiero kilka godzin.
Stadion przywitał mnie mżawką, a ja nie tracąc czasu wpisałem szybko w translatorze ,,szukam biletu na mecz”. Jednak nawet nie zdążyłem ogarnąć tłumaczenia, a błyskawicznie jak sępy zlecieli się dookoła mnie starsi faceci oferując mi bilety. Wszystkie po 300 pesos, a więc nie było dramatu. Do tego przecież to była wyjściowa cena, a ta zawsze podlega negocjacji. Nie udało mi się znaleźć chętnego za 200, wszyscy zaś zgodzili się na 250. Podziękowałem, wiedząc już na czym stoję. Ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu innych chętnych do zrobienia biznesu. Tych niestety brakowało. Obszedłem stadion i wróciłem do punktu wyjścia. Wyłożyłem 250 i bilet bezpiecznie leżał w moim portfelu. Do meczu pozostały jeszcze ponad trzy godziny. Mając w portfelu 150 pesos poszedłem na miejscowy targ. Oczywiście po jedzenie.
Przed przyjazdem do Meksyku byłem równie mocno podekscytowany miejscową kuchnią, co samym widowiskiem piłkarskim. Mecz wyobrażałem sobie jako jedną, wielką, wybuchową mieszankę. Fanatycznych i żywiołowo dopingujących kibiców oraz dynamicznych, dobrze wyszkolonych technicznie piłkarzy, którzy mieli dać festiwal na boisku. Ostra i paląca kuchnia równie mocno mnie fascynowała, jak i przerażała. No, ale jednak to Meksyk. Być tutaj i nie zjeść ostrego? Ruszyłem więc przed siebie zastanawiając się co wiem o kuchni meksykańskiej?
– Buritos?
– Chyba tak – odpowiedział mi głos w głowie.
– No to szukamy Buritos…
Już pięć minut później… Zawiedziony pytałem siebie: jak to, kurwa, nigdzie nie ma Buritos?
Przeszedłem ponad 10 mini barów z jedzeniem. W co drugim głównym daniem była pizza, a w pozostałych zaś królowały Tacos. Kompletnie nie wiedziałem co to jest, a na pizze nie miałem ochoty. Tej mam pod dostatkiem w Europie, a jeszcze pewnie nie raz zjem ją i w Ameryce Łacińskiej. Zdecydowałem się więc na Tacos z kurczakiem. Usiadłem i zacząłem uśmiechać się do miejscowych. Tak będąc całkowicie szczerym, to oni uśmiechali się do mnie, a ja swój uśmiech tylko im odwzajemniałem.
Tacos okazało się niczym innym, jak tylko mini Tortillą z kurczakiem oraz warzywami. Nie było jednak ostre. Dodałem więc sosy, które leżały obok mnie i powiem wam, że trochę się zawiodłem. Czuć było, ze raczej nie jest to łagodny ketchup, ale do ostrej papryczki chilli też sporo brakowało. Było takie, no w sam raz, jeśli chodzi o ostrość. W smaku natomiast trzy na dziesięć. No, może cztery, ale ogólnie bez szału. Zawód spowodowany jedzeniem okazał się jednak niczym przy tym co spotkało mnie wieczorem. Atmosfera przed stadionem była naprawdę wesoła i radosna, ale już na trybunach było zgoła odmiennie. Przypominało to oglądanie filmu w kinie, na którym główną atrakcją jest jedzenie popcornu i picie coli.
– Polaco, Polaco – zawołał do mnie pewien Panamczyk ubrany w coś co ja nazwałbym strojem czerwonej pszczoły. Obok niego stał dziennikarz, który przed kamerą bił go jego własnym młotkiem w głowę. Facet cieszył się jednak będąc w TVNie. Uśmiechnąłem się do siebie widząc logo na mikrofonie dziennikarza.
– Skubańcy znaleźli mnie nawet tutaj!
– Polaco, Polaco – krzyknął jeszcze raz facet wskazując mi bym stanął obok niego.
Nie potrafię jednak na tyle dobrze hiszpańskiego, a poza tym. jako prawilny kibic z TVN-em gadać nie mogę. Odwzajemniłem uśmiech i stanąłem za grupką panamskich kibiców. No, a ci bawili się wyśmienicie. Wymieszani z tłumem kibiców z Meksyku śpiewali, tańczyli i cieszyli się nadchodzącym deszczem. Radość szybko przerwała jednak pogoda. Deszcz w kilka sekund wykurzył z placu wszystkich kibiców. W ich miejsce pojawili się jednak sprzedawcy przekrzykujący się wzajemnie:
– Płaszcz
– U mnie taniej
– Najtańszy płaszcz!
Wyciągnałem więc swój za 10 pesos i stanąłem pod daszkiem by przeczekać ulewę. Po 30 minutach znudziłem się jednak i postanowiłem wejśc na stadion. Gdy ta sztuka mi się udała do meczu pozostało jeszcze około godziny, a trybuny… były puste. No, ale ponoć Santiago Bernabeu zapełnia się w kilka minut. Jak już przy SB jesteśmy, Estadio Azteca wygląda naprawdę podobnie do madryckiego kolosa. Nie różni się też wiele pojemnością. W stolicy Hiszpanii na trybuny wejdzie 81 044 kibiców, stadion w Mexico City pomieścić może 87 tysięcy fanów. Choć tutaj są rozbieżne wersje, co do pojemności tego stadionu.
Gdy godzinę przed meczem stadion był niemalże pusty, to zbytnio się tym nie przejmowałem się. Mijały minuty, mecz się zbliżał coraz bardziej, a ludzi jednak nie przybywało. Na kwadrans przed pierwszym gwizdkiem, gdy na boisku pojawili się rezerwowi, pomyślałem, że może pomyliły mi się godziny. Chwilę później było już jednak jasne. Na boisku w asyście dzieci pojawili się zawodnicy pierwszej jedenastki. W tle poleciał zaś znany i kochany na całym świecie hymn nieskorumpowanej organizacji jaką jest FIFA. W momencie odgrywania hymnu trybuny wypełnione były może w 1/3. Zaczęliśmy od Panamy. Kibice gości znajdujący się w małym sektorze za wschodnią bramką odśpiewali swój głośno i dostojnie. Większość fanów reprezentacji Meksyku w tym czasie siedziała. Gdy hymn się skończył, a czerwoni odśpiewali końcówkę acapella, to na trybunach rozległy się gwizdy. Zdziwiło mnie to ogromnie, bo przecież nie ważne jak wielka by była kosa pomiędzy kibicami rywalizujących drużyn, to jednak jest hymn. I nawet w Polsce nie wygwizdujemy hymnu Rosji. Chyba, bo może ja o czymś nie wiem?
Chwilę później spiker do mikrofonu krzyknął: y ahora himno de Mexico! I chciałbym powiedzieć, że stadion ryknął. Nie! Część kibiców nawet nie wstała. Odsłuchali swojego hymnu przeglądając Facebooka i zagryzając popcorn! Patrzyłem na to z zażenowaniem. Miałem ochotę podejść do nich i krzyknąć: Wstawać! To hymn przecież! Ale w zasadzie dlaczego? Co mi to przeszkadzało? To był ich hymn, a nie Polski. No własnie, wyobraziłem sobie jednak taką sytuacje na narodowym, a nawet na meczu Falubazu Zielona Góra, gdzie regularnie chodzę. Nie, to nie do pomyślenia by ktoś w tym momencie siedział i przeglądał Facebooka. A może tylko dla nas hymn to świętość? Zostałem trafiony też syndromem paryskim. Cóż to takiego? Naukowcy udowodnili, że turyści często idealizują Paryż jako miejsce perfekcyjne, najbardziej romantyczne, generalnie naj, naj, naj. Gdy odwiedzają stolicę Francji widzą wieże, przechadzają się po polach elizejskich, no fajnie, ale jednak spodziewali się czegoś lepszego. To samo było ze mną. Przed meczem oczekiwałem pełnego stadionu, świetnego dopingu, latynoamerykańskiego żywiołu. A co otrzymałem? Popcorn, cole, Facebooka i spektakl rodem z teatru.
Równie dobrze mógłbym pojechać do Berlina, Paryża czy Londynu. Czy mecze na Wembley, Park the Princes czy na Stadionie Olimpijskim czymś się różnią? Będąc wrednym powiedziałbym, że prawie niczym, bo tylko w Europie istnieje ryzyko że wybuchnie jakaś bombka. W Meksyku na taką ,,wybuchowość” nie liczyłem. W zamian za to praktycznie przespałem pierwszą połowę. Na boisku nuda. Na trybunach? Chłopaki obok mnie własnie zamówili dodatkowe dwie paczki chipsów i po coli dla każdego. Przede mną rodzina zrobiła własnie 15 zdjęcie. Nie boiska, ale selfie by uwiecznić tą chwilę i pochwalić się znajomym na portalu społecznościowym. Tylko kibice Panamy cały mecz nie usiedli próbując pokrzyczeć raz na jakiś czas. Nie wychodziło im to za dobrze tym bardziej, że energii nie dodawali im również piłkarze. Ci co prawda do przerwy bezbramkowo remisowali z faworyzowanymi gospodarzami, ale na boisku widać było różnicę klas.
Czy byłem wściekły? Nie, raczej znużony. Rozgladałem się dookoła w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Czegoś co zainteresuje mnie bardziej niż mecz, aż nagle usłyszałem gwizdek oznajmiający o zakończeniu pierwszej połowy. Przyjąłem go z ulgą. Włączyłem milionerów i tak minęło mi 15 minut. Najciekawszy kwadrans mijającej własnie godziny. Na drugą połowę piłkarze wyszli zdecydowanie bardziej żwawi. Gra się otworzyła, a pomocy jakby nie było na boisku. Pojawiły się nawet momenty gdy mój wzrok wędrował z jednego pola karnego na drugie. Właśnie taki kontratak, na początku drugiej części spotkania, wykorzystali gospodarze i otworzyli wynik. Nie powiedziałbym, że trybuny ogarnął szał. Bo jeśli stadion wypełniony jest ledwo w połowie, to chyba szału być nie może, prawda? Najśmieszniejsze jednak zaczęło się przy bramce. Już prowadząc 1:0 gospodarze rozpoczęli fiestę krzycząc co rusz ‘ole’ przy nawet trzech wymienionych podaniach przez swoich idoli. A Chicharito, Vela i spółka marnowali co raz to lepsze sytuacje. Kibicom to jednak nie przeszkadzało. Podjęli próbę zrobienia meksykańskiej fali!
No przecież Meksyk! Jak Meksyk to musi być meksykańska fala! Zaczęli spokojnie, fala rozpoczęta w sektorze za bramką zachodnią przeszła może 20 metrów. Za drugim razem podobnie. Trzecia próba okazała się już jednak dramatem. Raptem garstka ludzi podchwyciła entuzjazm i machnęła rękami. Następnego razu już nie było. Kilka minut później swojego szczęścia spróbowali kibice znajdujący się na trybunie głównej. Tu jednak skutek był jeszcze gorszy. Ich fala nie przetrwała pierwszej większej przeszkody i nie przebiła się przez Facebooka i popcorn. Czy były kolejne próby? Z ubolewaniem stwierdzam, że tak. Próbowali na głównej trybunie i za kolejną bramką. Efekty były podobne, a wnioski nasuwają się bolesne. Meksykanie nie potrafią zrobić meksykańskiej fali. Ja posunę się nawet jeszcze o krok dalej. Ta fala nie powinna nazywać się meksykańską falą. Ja wiem, że mistrzostwa świata 70, że fantastyczna atmosfera, ale dzisiaj Meksyk nie jest już tym Meksykiem. Przynajmniej jeśli chodzi o reprezentację. O ile w Polsce na Narodowym atmosfera daleka jest od tej z Łazienkowskiej czy Bułgarskiej, ale jednak czuć, że w powietrzu coś wisi, to w Meksyku… Przecież wisiało! Tym spotkaniem Meksykanie zapewnili sobie awans na mundial jako czwarta drużyna na całym świecie!
Ponoć w Meksyku piłka to świętość. Reprezentacja to ich dobro narodowe, a piłkarze są ważniejsi od polityków. Ponoć, bo po tym co zobaczyłem, to z takim stwierdzeniem zgodzić się nie mogę. Teatr, popcorn, kino, facebook, selfie… Rzekłbym: against modern football!
A ty Meksyku, ogarnij się. I przy okazji… Mam nadzieję Brazylio, Argentyno, Kolumbio czy Ekwadorze, że na was się nie zawiodę! Meksyk bowiem skreślam. Na najbliższe kilkanaście lat mam nadzieję się tam nie pojawić. Jeśli chodzi o futbol to nie ma po co. Wam również odradzam. Zdecydowanie lepiej wybrać się do Birmy czy Tajlandii, gdzie zobaczycie chłopaków biegających za piłką z pasji, a kibiców bardziej zaangażowanych niż Krychowiak podczas zakupów z Celią. No i oczywiście zobaczycie piro. W Meksyku nie było nawet jednego bębna. I tylko raz na jakiś czas spiker krzyknął: Mexico, co podchwycili kibice jedynie na kilka sekund. Oczywiście nie wszyscy, bo była to może połowa fanów znajdujących się na stadionie.
Dziękuję, nie polecam! Polecam jednak swój fanpage: Autostopem w świat sportu. Liczę bowiem na to, że nie wszędzie w Ameryce Łacińskiej będzie tak nostalgicznie, jak na Estadio Azteca podczas meczu reprezentacji Meksyku.
Z Meksyku, Mateusz Koszela