Reklama

Założenie taktyczne “bandy świrów”? Co nie jest zabronione, jest dozwolone

redakcja

Autor:redakcja

28 sierpnia 2017, 17:28 • 19 min czytania 8 komentarzy

Dlaczego Zbyszkowi Małkowskiemu nie udało się zostać następcą Jurka Dudka w Feyenoordzie? Jak Leszek Ojrzyński zdobył szatnię Korony udając Rambo? Dlaczego w Koronie Kielce panuje rodzinna atmosfera, która udziela się piłkarzom i trenerom? Jak Małkowski rozbił samochód ojca? Co pozostawił po sobie w Zagłębiu Lubin i dlaczego stolik do pokera?

Założenie taktyczne “bandy świrów”? Co nie jest zabronione, jest dozwolone

Zapraszamy.

***

Po jednym z turniejów międzyszkolnych pan Wiesław Patek zapytał, czy nie chciałbym uczęszczać na treningi Warmii. Rodzice podeszli do tego pomysłu z nieufnością, bo mieszkaliśmy na drugim końcu miasta i każdy trening byłby blisko godzinną wyprawą w jedną stronę. Mama pracowała w laboratorium, chciała, żebym skupił się na szkole. Tata prowadził firmę budowlaną, powiedział: – synu, twoja wola. Porozmawiał z mamą, aż ta powiedziała, że jeśli nie będzie to przeszkadzać w nauce, to się zgadza.

I faktycznie udało ci się bezproblemowo łączyć piłkę ze szkołą?

Reklama

Nie byłem wyróżniający się, ale nie należałem też do najsłabszych. Powiedziałbym, że wyższe stany średnie.

Kim byś został, gdyby nie piłka?

Zawód, który mamy wyuczony – technik mechanik pojazdów samochodowych. Nie chciałem iść do liceum, wolałem do technikum, by w razie czego mieć wyuczony zawód. Choć dziś tak technika poszła do przodu, że nie wiem ile bym naprawił. Może klocki hamulcowe wymienił.

Od początku, również na podwórku, grałeś na bramce?

Tak. Może nie według zasady „gruby na bramkę”, ale nie lubiłem biegać. Potem po prostu polubiłem bronienie. Doszło do tego, że nawet jak miałem nogę w gipsie na sześć tygodni, to z gipsem stawałem na bramkę.

Dostałeś wtedy piłką w ten gips?

Reklama

Tak, ale to nie było złamanie. Kilka razy osa mnie ugryzła w jednym miejscu, wdały się stany zapalne, a oni władowali mi nogę w gips, od kostki do uda. W zasadzie wciąż nie wiem do końca czemu.

Byłeś spokojnym chłopakiem czy zdarzało się, że łobuzowałeś?

Do starszych kolegów się skakało, w ogródku jordanowskim umawiało na walki. Nie raz dostało w miskę, gdy akurat był to ktoś, do kogo skakać się nie powinno. Głupota, szczeniackie wybryki żeby się pokazać – raz dość mocno zbiłem kolegę z sąsiedztwa, aż miał potem trochę problemów zdrowotnych. Wstyd w sumie, jeszcze z jego bratem do klasy chodziłem. Najważniejsze, że wyszedł z tego.

Bramkarze dawniej mieli niemal przyzwolenie by palić.

Próbowałem papierosów jak każdy wtedy. Mieszkał z nami wujek, który popalał “Popularne” bez filtra. Zabrałem mu paczkę i jak chodziłem się kąpać, puszczałem wodę i popalałem. Traf był taki, że rodzice któregoś dnia zabrali się za sprzątanie łazienki, a ja chowałem paczkę za pralkę. Szybko wybili mi palenie z głowy.

Na lanie byłeś za duży. Kazali palić jedną za drugą?

Nie, ojciec był stanowczy i to wystarczyło. Na podwórku jak grałem z chłopakami i usłyszałem “Zbyszek! Do domu!” to już wiedziałem, że będzie gorąco. Nie powiem, czasem powody dawałem, bo miałem szlaban, kazali mi się uczyć, ale widziałem, że koledzy grają… rodzice się zdrzemnęli a ja wykradałem się grać w piłkę. Konkurencją dla piłki był tylko osiedlowy salon gier. W domu nie mieliśmy komputera, więc chodziłem albo tam na flippery lub strzelanki, albo do kolegi grać w Italia 90. Po latach okazało się jednak, że nie mam w sobie gracza. W Feyenoordzie kupiłem PlayStation, podpiąłem kierownicę i ciąłem w ścigałki. Ale w dwa lata nagrałem się za wszystkie czasy.

Przenosiłeś się z Warmii do Stomilu, ale Olsztyn to nie jest typowe derbowe miasto.

Warmia to klub kolejowy, którego najbardziej zagorzali kibice to stateczni starsi panowie. Z tej przyczyny nie pamiętam, by między Warmią a Stomilem były jakiekolwiek animozje. Trener Patek, który mnie zwerbował, szedł „za miedzę”. Powiedział mi i jeszcze jednemu mojemu koledze, że jak chcemy, to zabierze nas ze sobą. Zgodziliśmy się. Trener Patek to był człowiek, który wszystko potrafił załatwić: nie dość, że przechodziliśmy do Stomilu za darmo, to jeszcze zawiozła nas tam klubowa “nyska” Warmii.

Ja początkowo zwątpiłem. Wydzwaniali do mnie: wróć, jesteś warmiakiem, tam nie dostaniesz szans. I faktycznie, przestałem chodzić na Stomil. Ale kilka dni później zostawiłem buty w szatni Warmii i mi je ukradziono. Pomyślałem: o nie. Jak tak mnie potraktowali, idę tam. Szybko wywalczyłem sobie skład u trenera Zbigniewa Wodniaka i zacząłem grać. Piąłem się w górę, aż pewnego dnia usiadłem na ławce z ŁKS-em Łódź u trenera Ryszarda Polaka. Za premię z tego meczu kupiłem sobie z miejsca wieżę. Wtedy to było coś – większość miała kaseciaki, a tutaj chodziły choćby płyty CD.

Groziła ci kiedyś sodówka?

Nie byłem łatwym zawodnikiem w prowadzeniu, niejednokrotnie trener Dworniak wyrzucał mnie z boiska. Trenowaliśmy na piachu i kamieniach. Czasami po półtora godziny rzucania się na takiej twardej powierzchni człowiek miał wszystkiego dość i rzucały nim emocje. Ale nigdy pieniądze nie uderzyły mi do głowy. Byłem i jestem złotówą. Dość powiedzieć, że nawet grając w Ekstraklasie na treningi potrafiłem przyjechać wyładowaną towarami nyską ojca, względnie Polonezem Truck, załadowanym wystającymi z bagażnika rurami. Nawet kiedyś rozbiłem tacie auto, Citroena. Była zima, odwiozłem swoją ówczesną dziewczynę, a dzisiejszą żonę, a wracając bawiłem się we wchodzenie w zakręty na ręcznym. Nie wiedziałem, że Citroen ma hamulec na przednie koła i samochód wymknął mi się spod kontroli. Wstyd straszny, jak tu wrócić do domu, jak powiedzieć co się stało? Ale ojciec był wyrozumiały. Powiedział: nie martw się, wsiadaj zaraz w auto i jedź, żeby nie złapać traumy.

Zacząłeś grać u trenera Kaczmarka.

Trener Kaczmarek wprowadził mnie do pierwszego zespołu, nawet pierwsze buty od niego dostałem. U niego też miałem pierwsze treningi bramkarskie. Wcześniej żadnej taktyki, żadnej teorii, żadnego zróżnicowania – tylko nieustanny strzelecki. Dał mi szansę zadebiutowania, u niego regularnie grałem, transfer do Feyenoordu też wiązał się z jego osobą. To wszystko wspominam miło, a że nasze drogi potoczyły się jak potoczyły, że później się sądziliśmy… Smutna sprawa, do której nie chcę wracać. Takie życie. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.

Raptem sezon w Stomilu i już Feyenoord. Szokujący przeskok.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Holendrzy przyjechali na nasz mecz z Legią. Wygraliśmy 1:0, Piotrek Matys strzelił bramkę. Po meczu miałem czas tylko zabrać ciuchy z mieszkania i polecieliśmy do Rotterdamu. Stomil już się sypał, sponsor, Halex, miał spore problemy. Nie płacono piłkarzom od wielu miesięcy. Padł pomysł starszyzny, by pieniądze z transferu rozdzielić między piłkarzy, z pominięciem klubu, Halexu.

Tak o sprawie opowiadał Paweł Holc “Przeglądowi Sportowemu”:

Osiem czy dziewięć miesięcy nam nie płacili. Nie było innego sposobu. Postanowiliśmy odbić pieniądze. Na Okęcie pojechaliśmy pięcioma autami. Czekaliśmy, aż w hali przylotów po powrocie ze sfinalizowania transferu w Holandii pojawią się trener Bogusław Kaczmarek, Zbyszek Małkowski i senator Paweł Abramski. Ale nie byliśmy jedynymi zainteresowanymi tymi pieniędzmi. Dyrektor klubu przyjechał z dwoma bezkarkowcami. Ci bez szyi łazili z pistoletami i mruczeli: „Kolanka zaraz przestrzelimy”. Byliśmy trochę wystraszeni. Zresztą oni też chyba niezbyt pewnie się czuli, bo ich było dwóch, a nas czternastu. Otoczyliśmy trenera Kaczmarka wianuszkiem. W zamieszaniu drugi trener Marek Kostrzewa przejął pokrowiec na garnitur, w którym były pieniądze. Nasz napastnik Piotrek Matys – miał najszybsze auto – jeździł w tym czasie w kółko przed wejściem do hali lotniskowej. Przed halą był zakaz zatrzymywania. Dlatego robił rundy. Kostrzewa przekazał Piotrkowi pokrowiec. Jak tylko dostał kasę, to depnął. Spotkaliśmy się przy hotelu Solec.  Pieniądze trafiły do mojego nissana primera. No i powrót do Olsztyna. Na wszelki wypadek nie „siódemką”, a bocznymi drogami. Marki leżały w moim aucie pod siedzeniem pasażera. Pieniądze podzieliliśmy równo, odzyskując trochę z zaległości, jakie miał wobec nas klub.

Te sprawy były poza mną, ja żyłem perspektywą gry w wielkim klubie. Jak byłem pierwszy raz na De Kuip, zadzwoniłem do taty, żeby posłuchał trybun. Sezonu w Olsztynie nie dokończyłem, dostałem pozwolenie na wyjazd do Japonii na tournee z Feyenoordem. Nagle leciałem biznes klasą na drugi koniec świata, a zakwaterowany byłem na pięćdziesiątym piętrze pięknego hotelu. Ale największy szał był jak założyłem koszulkę Feyenoordu… Nie mogłem spać po nocach – sam nie wiem czy przez zmianę stref czasowych czy z ekscytacji.

Trudno się było odnaleźć w Holandii?

Wyjeżdżałem do Holandii dwa tygodnie po ślubie, więc fajnie się złożyło – to było trochę jak wymarzony prezent. Jechałem za granicę z żoną, nie byłem więc sam, rzucony w obce środowisko. Do tego w klubie byli Jurek Dudek, Tomek Rząsa, potem również Ebi Smolarek. Moim menadżerem był Jan de Zeeuw, który mówił po polsku, miał żonę Polkę. Wszyscy mieszkaliśmy w tej samej wiosce, chodziliśmy do polskiego kościoła, gdzie była okazja poznać kolejnych rodaków. Dzięki temu znacznie łatwiej było się zaaklimatyzować.

Jak wielkim idolem wtedy w Rotterdamie był Jurek Dudek?

Jurek był twarzą firmy, która reklamowała się na koszulkach Feyenoordu. W centrum miasta, na najwyższym budynku w Rotterdamie, widziałeś wielkiego Dudka reklamującego tę firmę. Ciężko było wyjść z Jurkiem np. na kawę. Był tam bogiem.

Jak patrzyłeś na tę reklamę, myślałeś: może ja kiedyś na takiej się znajdę? Nie ukrywajmy, byłeś sprowadzany z myślą, że możesz go zastąpić.

Taki miałem cel, a rozmawiałem z trenerami i wiem, że oni też liczyli na taki rozwój wypadków. Do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem. Rok przetarcia w Feyenoordzie jako drugi bramkarz, tuż za Jurkiem. Potem wypożyczenie do Excelsioru, by się ograć. W drugiej lidze wywalczyliśmy pierwszy od szesnastu lat awans, a ja zostałem wybrany najlepszym bramkarzem rozgrywek. I wtedy po powrocie trzeba było powalczyć, a może nawet postawić się Feyenoordowi – albo dostaję szansę albo odchodzę. Ale znowu poszedłem do Excelsioru, który jednak w żaden sposób nie został wzmocniony i w Eredivisie dużo przegrywał.

Raz zawaliłem bramkę. Było 0:2 do przerwy i poprosiłem o zmianę. To podminowało moją pozycję, od tego czasu zaczęła się sinusoida. Poddałem się wtedy. Wiem, że nie powinienem tego robić, to zdarzenie było wielką lekcją, ale jakoś ciężko to wszystko znosiłem. Życie daje, życie zabiera. Po powrocie do Feyenoordu miałem godnych konkurentów, w tym Patricka Lodewijksa. Ostatecznie zagrałem tylko raz za Ruuda Gullita. Przegraliśmy 1:3, a ja wszedłem nie dlatego, że miałem szansę wejść na stałe do bramki, tylko ze względu na kontuzje kolegów.

Jak wspominasz Gullita?

Wesoła postać. Co ciekawe, syn mojego przyjaciela z Holandii chodzi z jego córką. Raz poprosiłem, by zapytał, czy pamięta. Powiedział, że jak najbarzdziej. Gdy był teraz w Polsce przy okazji promocji książki myślałem nawet,  czy się nie wybrać, ale brakło mi czasu.

Wiadomo z czego słynie Holandia. Powiedz, byłeś kiedyś w coffee shopie?

Nie, nigdy. Swoje życie oddałem piłce. Zbyt ciężko pracowałem, żeby to wszystko w głupi sposób stracić. Cygaro sobie zapaliłem na wczasach, okej. Ale w okresie przygotowawczym nie tknąłem nawet słodyczy. Szedłeś na imieniny i aż głupio było czasem, bo jedno, drugie, trzecie ciasto, a ty nic nie jesz.

Tak samo z alkoholem?

Nie no, człowiek nie wielbłąd, pić się chce, ale wtedy, kiedy można. Nigdy nie zdarzyło się żebym choćby na kacu przyszedł na trening, a co dopiero mowa o jakichkolwiek grubszych sprawach.

Wkrótce zostawiłeś Feyenoord za sobą.

Pół roku przed końcem kontraktu stało się jasne, że mogę sobie szukać klubu. Nie  da się ukryć, kariery tu nie zrobiłem. Ale niedawno spotkała mnie miła niespodzianka. Feyenoord otwiera sezon trzydniową imprezą na De Kuip – jest prezentacja koszulek, drużyny, różne atrakcje, a na koniec mecz. Dostałem na to wydarzenie zaproszenie, niestety poszło na olsztyński adres i za późno je odebrałem. Ale ostatnio znowu wysłali zaproszenie na integracyjne spotkanie byłych zawodników. Cieszę się, że pamiętają o mnie – zawodniku, zagrał tylko raz. To pokazuje wielką klasę tego klubu.

Miałeś wtedy inne opcje poza Szkocją?

Chciałem iść do Amiki Wronki, która jawiła mi się jako najbardziej poukładana w Polsce. Wiadomo jakie sprawy wypłynęły później wokół tego klubu, ale w środowisku zawodników wszyscy wiedzieli, że to zespół z ambicjami, pensje są na czas, a warunki treningowe jak nigdzie indziej. Pakę też mieli niezłą, zatrudniali kadrowiczów. Pojechałem do Wronek jeszcze służbowym samochodem Feyenoordu, ale gdy podpisanie kontraktu się przeciągało, a nagle zamiast podpisu potrzebny był mój występ gdzieś w sparingu na zgrupowaniu w Austrii… wykręciłem numer do Jana de Vissera i powiedziałem: słuchaj, skorzystam z tej Szkocji. Od paru miesięcy interesował się mną Hibernian. Po trzech godzinach od telefonu miałem bilet do Szkocji, następnego dnia wylot.

To była dużo mocniejsza liga szkocka niż dziś. W Hibs wielu późniejszych kadrowiczów – Whittaker, Caldwell, Fletcher…

…Thompson, Scott Brown. Podobało mi się, że od początku dbali o drobne, ale wymowne kwestie: przywieźli mnie z lotniska, a do hotelu przyszedł odwiedzić mnie trener bramkarzy. Zapytał co robiłem do tej pory, jakbym chciał trenować. Uprzedził, że tylu boisk co w Feyenoordzie nie mają. Odpowiedziałem, żeby się nie martwił – w Polsce trenowałem na kamieniach i jakoś dałem radę.

Na Celtic Park i Ibrox atmosfera zawsze jest fenomenalna, człowiek wychodzi i zapomina o wszystkim. Poziom De Kuip, czyli światowy. U nas też było nieźle, tak samo na Hearts i Aberdeen – stanowiliśmy czołową piątkę. Najlepsze wspomnienia mam z meczu z Rangersami. Wtedy trener Tony Mowbray zdjął na kwadrans przed końcem Gary’ego O’Connora, etatowego reprezentanta kraju. W telewizji widziałem później jak O’Connor pytał: co ty robisz? Dlaczego mnie zdejmujesz? Na co Mowbray odparł: zaraz zobaczysz. Wpuścił Ivan Sproule’a i ten strzelił hat-tricka. Hibs w ten sposób wygrali na Ibrox pierwszy raz od dziesięciu lat. Nazajutrz w sklepie klubowym mogłeś kupić płyty z zapisem występu Sproule’a. Rangersi byli wtedy naszpikowani gwiazdami i grali w Lidze Mistrzów. Wiele drużyn jak grało z nimi lub z Celtikiem, to padała gadka: panowie, trzy i więcej nie strzelajcie.

Czemu wkrótce trafiłeś do drugoligowej Gretny?

Zmienił się trener, a nowy mnie nie chciał. Postanowiłem walczyć o skład, ale pojawił się temat Gretny. Początkowo nie chciałem tam iść. 1500 mieszkańców, wioska na pograniczu Szkocji i Anglii. Stadion pokroju SMS-u Łódź. Ale mieli przebogatego właściciela zakochanego w piłce. Dwa tygodnie mnie namawiali, aż w końcu sie zgodziłem. Tam w gruncie rzeczy miałem pierwsze trenerskie przetarcie, bo trenera bramkarzy nie było, sam prowadziłem zajęcia dla siebie i kolegi.

Gretna walczyła o awans z Saint Johnstone. Sytuacja była taka, że bramkarz Gretny podpisał kontrakt z Saint Johnstone kilka miesięcy wcześniej. Gdy pewnego razu zawalił trzy bramki w jednym meczu, zaczęło to brzydko pachnieć i go odsunęli. Ja wszedłem, obroniłem karnego w debiucie. Mieliśmy dziewięć punktów przewagi, wystarczyło dowieźć prowadzenie. Ale choć mi broniło się świetnie, zaczęła się seria remisów. Ostatecznie o wszystkim miał zdecydować ostatni mecz. Wygrywamy – mamy awans. Remisujemy – zaczynają się problemy, piłka jest po stronie Saint Johnstone grającego z Hamilton.

Po 10 minutach prowadzimy 1:0. Wszystko fajnie, super. Przed przerwą 1:1. Niewesoło. Po przerwie 1:2. Ja cię kręcę… taka przewaga i wszystko na nic. Helikopter z pucharem już wylatywał w kierunku meczu w Hamilton. Ale strzeliliśmy na 2:2, a w 93 minucie na 3:2 i helikopter musiał zawracać. Czekaliśmy na jego przylot 45 minut.

Gretna chciała, żebym został, ale kluby się nie dogadały. Może dobrze, że wyszło jak wyszło, bo jej stadion nie spełniał warunków, grali w Motherwell przy garstce kibiców. Właściciel zmarł, a jego rodzina nie była zainteresowana sponsorowaniem futbolu. Zaczęło brakować tam pieniędzy. Ja poszedłem na wypożyczenie do Inverness, które pamiętam jako przepiękny region: dziewicza północna Szkocja. Ze stadionu widziałeś morze. Oczywiście pogoda jest specyficzna, trzysta dni w roku padało, znałem Polaków, którzy nie potrafili się przez to odnaleźć.

inverness

W międzyczasie zmienił się trener w Hibs. Jusko Patalainen powiedział mi, że widział jaką pracę wykonuje i da mi szansę. Wróciłem, a po dwóch tygodniach dostałem list, że mam zakaz wstępu na ośrodek treningowy. Mogłem korzystać tylko z siłowni. Pojechałem do klubu, a on powiedział, że nie musi się przede mną tłumaczyć. Od słowa do słowa doszło do sprzeczki między nami, padły niecenzuralne słowa. Zadzwoniłem do związku szkockich piłkarzy, mogłem walczyć z klubem, ale po prostu mnie to znudziło. Szkoda było tracić czas. Rozwiązałem umowę za porozumieniem stron. I tak ze Szkocji zawsze będę miał miłe wspomnienia – to tam urodziła się moja córka. Jej poród odbierał kibic Glasgow Rangers.

To gdzie trafiłeś było jednak szokujące. Przed chwilą mecze na Ibrox, a teraz OKS Olsztyn.

Rozwiązanie kontraktu nastąpiło 29 sierpnia, kiedy kadry w Ekstraklasie dawno były zamknięte. Zadzwoniłem więc do OKS-u. Może był to sportowy krok w tył, ale wszystko dobrze się ułożyło ze względów prywatnych. Mój syn urodził się dwa miesiące za wcześnie, po narodzinach ważył 1.6 kg i choć dziś wszystko z nim w porządku, pierwsze miesiące jego życia spędzaliśmy niemal cały czas w szpitalu. Zamieszkaliśmy z żoną na piętrze u rodziców i bardzo nam pomagało to, że rodzice mogli zająć się np. naszą 2.5 letnią córeczką. Piłkarsko dla mnie to był swoisty sentymentalny powrót, nie tylko na boisko w Olsztynie, ale też do starych zwyczajów. Znowu jak w latach młodzieńczych nosiłem sam torbę i sprzęt, znowu mama miała pralkę uświnioną piachem czy trawą. W OKS zbierałem szlify trenerskie i grałem, niestety brakło nam jednego punktu do awansu. Duży cios nie tylko dla zespołu, ale i klubu, który finansowo znowu był w złej sytuacji. Poprosili mnie o rozwiązanie kontraktu, nie miałem z tym problemu. Na horyzoncie już miałem ofertę z Korony, która wywalczyła awans do Ekstraklasy. Trenerem był Marek Motyka, zaprosili mnie na testy. Po paru dniach gabinecie prezesa powiedziano mi jasno: Zbysiu, chcemy żebyś został, ale pierwszym będzie Radek Cierzniak. Jeśli ci to pasuje – witamy na pokładzie. Jak nie – rozumiemy. Zgodziłem się, Radek świetnie wyglądał, z nim zrobili awans, to była zrozumiała hierarchia. Do trenera Marka też nie miałem pretensji, że na mnie nie stawia, wiedziałem w co idę.

Korona to przede wszystkim banda świrów, kanon historii Ekstraklasy.

Banda świrów narodziła się wraz z przyjściem Leszka Ojrzyńskiego. Jak zmienia się trener, w zespole pojawia się obawa. Trener Ojrzyński był wówczas bez nazwiska nie wiedzieliśmy więc jaki to człowiek. Czy twardy czy miękki, czy na dużo pozwala, jakie są u niego treningi. Pierwsze wejście, patrzymy – ale postura, pewnie będzie ciężko. Pierwszy trening: trudne ćwiczenia, jakieś wygibasy… no, będzie wesoło. Ale wkrótce niektórzy traktowali go jak drugiego ojca.

Nie jest łatwo zdobyć taką pozycję w szatni.

Pamiętam chrzest trenera na zimowym obozie w Turcji. Wymyśliliśmy tor przeszkód, podczas którego trzeba było odegrać rolę Rambo, z przypominającym karabin patykiem w rękach. Trener nie mógł tego lepiej wykonać. Zero spięcia, wyluzowany, bawił się tą rolą. Naśladował i biegał jak chłopak na podwórku, skakał, robił przewroty, nawet podkładał pod strzały “tutututu”. Wszyscy leżeliśmy ze śmiechu. Trener miał do siebie dystans, umiał się z siebie śmiać. Widzieliśmy, że to swój człowiek, z którym można zajść wszędzie. Oczywiście jak trzeba było, to potrafił być twardy, ale też mieliśmy doświadczoną drużynę, która wiedziała jakich granic nie należy przekraczać.

Był taki okres, że co cztery kolejki wypadały zgrupowania na kadrę. Trener dawał nam cel, np. 8 punktów, po którego realizacji stawiał kolację dla całego zespołu. Zaproszone były tez żony, dziewczyny, chodziliśmy wszyscy razem, a trener podkreślał, jak ich obecność jest ważna, bo one też pracują na nasz sukces. Każde takie spotkanie świetnie budowało, ale my też łapaliśmy dodatkową motywację na meczach, bo jak można pójść na kolację za darmo…

Trener zawsze umiał nas zmotywować. Na odprawach puszczał filmy, które umiały do nas dotrzeć. Czasem inspirujące historie, czasem nasze własne akcje meczowe. Mecz z Wisłą był dla nas jak derby. Z racji historii kibica Korony, który został zabity przez kibica Wisły, przed każdym meczem z Wisłą jeździliśmy na grób tego kibica. Spotykaliśmy się też z jego rodzicami. Gdy ci prosili, żebyśmy zrobili wszystko, żeby wygrać… Każdego ściskało to za serce. Gry wygraliśmy 1:0 po golu Pawła Sobolewskiego fani pod stadionem w Kielcach witali nas, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo kraju. Dla takich chwil warto żyć.

Każdy mówił, że Korona idzie się na mecz bić. Kontrola antydopingowa przyjeżdżała do nas co dwa tygodnie. Jak to możliwe, że oni tak biegają? Pewnie muszą coś brać. Mieliśmy założenie taktyczne: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Jeśli masz możliwość sprowokować przeciwnika, to tak zrób, a może w szyki rywala wkradnie się dezorganizacja. Zasiej w jego szeregach trochę obawy. Trener nie musiał nas namawiać, my sami widzieliśmy jako zespół, że to działa. Trener wymagał od nas natomiast by reagować jeśli komuś dzieje się krzywda. Ktoś został poturbowany? Wszyscy idziemy za nim w dym, zespół to jedność, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. To działo na boisku i poza nim. Na zbiórki przychodziliśmy dwie godziny wcześniej, siadaliśmy przy kawie, plazmie, oglądaliśmy mecze i rozmawialiśmy.

Co czuliście, gdy odchodził?

Złość. Trudno z kimś takim się rozstać. Jak mówiłem – niektórzy traktowali go jak drugiego ojca. Ciężki okres dla nas, ale tak jest w piłce, że są czasy lepsze i gorsze.

Ciekawe jednak, że charakter bandy świrów jakby przetrwał. Skazywano was na porażki, widziano faworyta do spadku, a wy zaskakiwaliście.

Korona Kielce ma coś w sobie. W Koronie jest tak, że wchodzisz i mijasz dział marketingu, potem pokój masażystów, trenerów, biura… Piłkarze nie są z dala od pracowników, tylko razem z nimi. Te więzi w naturalny sposób się zacieśniają, a wszystkie drzwi są zawsze otwarte. W klubie jest rodzinna atmosfera i to się udziela, moim zdaniem nie tylko piłkarzom, ale i trenerom. Świetne mam wspomnienia z trenerem Bartoszkiem, Tarasiewiczem, czy Broszem, który wyciągnął mnie z rezerw i zaufał, gdy z klubu chciano mnie wykurzyć.

Więź z kibicami też dodawała wam sił.

Zawsze istniała między nami szczególna więź, dopingowali nas na dobre i na złe.

Ty wstawiłeś się za nimi w pamiętnym meczu z Jagiellonią.

To było po prostu racjonalne. Graliśmy o 15:30, o 18 ważny mecz w Lidze Mistrzów miało Vive Targi Kielce, a wiadomo, że tej drużynie kibicuje wielu fanów Korony. Tymczasem w Kielcach akurat zmienił się komendant wojewódzki i uprawiał nagonkę. Na każdym meczu zjawiało się kilkudziesięciu tajniaków, którzy wlepiali mandaty za to, że ktoś przeklął albo nie siedział na swoim miejscu. Tego dnia chcieli zamknąć tysiąc osób i każdego spisywać. Trwałoby to chyba do rana, a jeszcze było gorąco jak diabli. Poszedłem, choć nie miałem prawa tam być. Ale zwykłymi argumentami udało mi się przekonać osobę prowadzącą akcję, że to wszystko nie służy niczemu dobremu. Jeśli puszczą kibiców, ci pójdą, wypiją piwko, obejrzą Vive, rozejdą się do domów. Jeśli będą tu ich trzymać i spisywać, bałagan zacznie się na stadionie, a potem przeniesie się na miasto.

Rozstanie z Koroną miałeś emocjonalne.

Miałem cel grać jak mój krajan Piotr Lech – do czterdziestki. Zabrakło pół roku. Nie ukrywam, odchodząc miałem łzy w oczach. Chciałem chociaż pograć do czerwca, skończyć sezon. Zapytań nie było, przedzwoniłem do Radka Cierzniaka. Powiedział mi, że w Zagłębiu Lubin mogą potrzebować bramkarza, bo Konrad Forenc będzie miał pół roku przerwy. Nigdy nie chciałem się prosić, zawsze było mi głupio, ale tutaj postanowiłem: dobra, co mi zależy. Trener Stokowiec potwierdził, że potrzebują zastępcy dla Konrada, warunki dogadałem w godzinę.

Nie chwaląc się powiem, że coś po mnie w Zagłębiu zostało. Pierwszy wyjazd, Górnik Łęczna, trzynaście godzin w autokarze. Wiadomo jak to zawodnicy – jeden z książką, drugi słucha muzyki, ale na końcu zawsze jest grupa grająca w pokera dla zabicia czasu. Chłopaki pytają: Zbysiu grasz? W Koronie za wiele nie grałem, ale myślę – wyjazd daleki, czemu nie? Patrzę, a oni wyciągają karimatę i przeciągają ją przez środek. W Koronie mieliśmy specjalny stolik do pokera i przekręcane krzesła, spokojnie 8-9 osób mogło grać, a tutaj ta karimata.

– Panowie, co wy robicie?

 – Jak to co? Będziemy grać w pokera.

Gdzie wy jesteście, w Ekstraklasie czy b klasie? Nie macie stołu?

– Nie, my tak już trzy lata gramy.

– To ja wam zrobię stół.

Wymierzyłem sznurówką odległość i szerokość między siedzeniami. Po powrocie poszedłem do marketu budowlanego, od kierownika wziąłem ręcznik z logiem Zagłębia, od Jakuba Tosika pożyczyłem wiertarko-wkrętarkę. Powstał stolik w klubowych barwach, który ochrzciliśmy oczywiście partią.

Dziś co zaprząta głowę Zbyszka Małkowskiego?

Widzew, treningi bramkarzy u trenera Smudy. Atmosfera do piłki w Łodzi jest wspaniała, to co się dzieje na stadionie RTS – po prostu trzeba przeżyć. Sam cieszę się, że mam okazję zostać przy piłce i przekazać coś młodszym kolegom. Kocham świat futbolu, ta adrenalina, ta ekscytacja, te powroty z meczów… to się z niczym nie może równać.

Rozmawiał Leszek Milewski

Napisz do autora

Najnowsze

Francja

Media: Podstawowy obrońca przedłuży swój kontrakt z PSG

Bartosz Lodko
1
Media: Podstawowy obrońca przedłuży swój kontrakt z PSG
Piłka nożna

U-21: Nie będzie nam łatwo o awans do fazy pucharowej. Poznaliśmy skład koszyków

Bartosz Lodko
3
U-21: Nie będzie nam łatwo o awans do fazy pucharowej. Poznaliśmy skład koszyków

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
29
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

8 komentarzy

Loading...