Syn, który idzie w ślady ojca i zostaje piłkarzem, to dość mocno ograny motyw. Syn, którego ojciec-piłkarz zaraża miłością do futbolu, a ten realizuje się w nim na innym polu – chyba w sumie nieczęsto spotykana sprawa. Sławomir Majak to były reprezentant Polski, zawodnik m.in. Widzewa Łódź i Hansy Rostock, specjalista od strzelania ważnych goli. Jego syn Mateusz nie gra przeciwko poważnym europejskim klubom, ale komentuje ich zmagania na antenie Eleven. Usiedliśmy wspólnie przy stole, by pogadać m.in. o tym, jak Mateusz pchał się na świat po opijaniu meczu przez drużynę Igloopolu Dębica. O spotkaniu Zagłębia z Milanem, w którym Sławomir Majak miał bez trudu objeżdżać Franco Baresiego. O szatniach, w których biegały skorpiony i takich, które robiły wrażenie polskich piłkarzach w latach 90. O Widzewie, który grał w Lidze Mistrzów i o łódzkich kibicach, którzy o awansie do elity dowiedzieli się dopiero rano, bo wcześniej… wyrzucili telewizory przez okna. Oj, długo można by wymieniać tematy, więc już bez przedłużania – zapraszam do lektury.
Nie wstyd panu, że nie bawił się pan z synem?
Sławomir: No już niech nie przesadza. Często nie było mnie w domu, ale kiedy mogłem, to się bawiłem!
Powiedział, że w ogóle.
Mateusz: Po 20 latach mogę w końcu zdementować – nie było tak źle. Historia była taka, że tata grał wtedy w Niemczech i miał mecz w tym samym dniu, w którym odbywała się Gala Piłki Nożnej – nie mógł więc odebrać nagrody dla Piłkarza Roku. Do Marriotta w jego imieniu pojechałem ja z mamą i dziadkiem. Wyszliśmy na scenę, pięknie podziękowaliśmy, ale pan Dariusz Szpakowski stwierdził, że warto porozmawiać z 7-letnim Majakiem. Zapytał, w co najczęściej bawi się ze mną tatą, a ja odpowiedziałem krótko, ale treściwie, że nie bawi się w ogóle.
Sławomir: I poszło na całą Polskę – nie zliczę, ile razy musiałem się tłumaczyć.
Już jako dziecko ciągnęło cię do piłki? Interesowałeś się tym, co robi tata, którego często nie ma w domu?
Mateusz: Moje pierwsze piłkarskie wspomnienie to ostatni mecz sezonu z Rakowem Częstochowa na Widzewie, gdy tata zdobywał mistrzostwo Polski. Pobawiłem się medalem, pobiegałem po murawie, później była jakaś impreza. Zrobiłem sobie też zdjęcie z Romanem Koseckim, jeszcze – że tak to ujmę – w sportowej wersji. Ale generalnie nie bywałem na meczach, może poza kilkoma na Cyprze. W Niemczech nie mieszkałem, więc nawet nie było za bardzo jak. Częściej oglądałem w telewizji. Ale połknąłem bakcyla. Pamiętam jakieś mecze mundialu we Francji. Na Euro 2000 byłem już zakochany po uszy we Francji. Punkt przełomowy to jednak finał Ligi Mistrzów z 2002 roku, Bayer kontra Real. Wtedy wiedziałem, że piłka to jest coś, z czym też chcę być związany.
Niech zgadnę – chciałeś zostać piłkarzem.
Mateusz: Miałem taki pomysł. Gdy byłem kajtkiem, chciałem nawet pojechać do Francji, dostać obywatelstwo i grać za Zidane’a w kadrze! (śmiech) Jednak później nieszczególnie starałem się, by do tego doszło. Miałem w dzieciństwie jakąś nietypową przypadłość, która przez rok wykluczała wszelką aktywność fizyczną, ale też często sam sobie wmawiałem, że coś boli, że nie mogę. Zapisywałem się do klubu, ale szybko się to rozmywało. Brakowało mi chyba kogoś takiego, kto kopnąłby mnie w dupę i powiedział: „albo się za to weź, albo odpuść i skup się na czymś innym”.
Sławomir: Zabrakło mu zacięcia. Bo piłka to jednak są wyrzeczenia. Gdy chodziło później o dziennikarstwo, potrafił się zawziąć, od razu było widać, że chce i będzie to robić. Do grania nie miał takiego drygu. Może gdybyśmy z żoną zdecydowali się wziąć go do Niemiec, to tam zapisałbym go do klubu i potoczyłoby się to inaczej. Z perspektywy czasu wiem, że podjęliśmy jako rodzice błędną decyzję, bo nie chcieliśmy Mateuszowi zmieniać szkoły na niemiecką, dlatego mieszkał z dziadkami w Żaganiu.
Był pan zawiedziony, że syn nie próbuje iść w pana ślady?
Sławomir: Nigdy swoim dzieciom niczego nie narzucałem. Cała trójka ma zacięcie do sportu, nie są inwalidami, ale nigdy ich nie namawiałem, żeby poszli moją drogą. Dziś czasem oglądam treningi dzieci i słyszę, co krzyczą rodzice przy linii. Za wszelką cenę chcą mieć pod dachem drugiego Lewandowskiego, choć już na pierwszy rzut widać, że te dzieci, chłopcy nie mają ani umiejętności, które pozwalają sądzić, że zostaną piłkarzami, ani radości. To nie moja bajka. U mnie dzieci same wybrały zajęcia na przyszłość.
Mateusz: Oglądałem niedawno kapitalny dokument o chińskich dzieciach wychowywanych na sportowców. Ich rodzice stawiają wszystko na jedną kartę, one nie mają nic do gadania. Wysyłają je na specjalne obozy, na których są musztrowane. Mają 6-7 lat, płaczą na tych obozach, ale rodzice to robią, by im żyło się później lepiej. Podobnie to zaczyna dziś wyglądać u nas w piłce. Każdy rodzic stoi przy tej linii i chce, żeby jego dziecko było nie wiadomo kim, a przebije się ilu? Jeden? Dwóch? Często nikt. Kiedyś byłem zły, że tak to się wszystko potoczyło, ale później potrafiłem dojść do wniosku, że to moja wina. Zaczęły się inne zainteresowania, wyjścia z kolegami. Gdybym chciał, może coś by z tego było, ale sam to sobie zawaliłem. W liceum podjąłem decyzję, żeby trzymać się piłki i spróbować sił jako dziennikarz. Ale może z młodszego brata coś jeszcze będzie. Jest w AKS SMS-ie Łódź, próbuje i się zawziął. Ja piłkarzem nie zostałem, ale z ojcem zagraliśmy raz w jednej drużynie w meczu pokazowym. Nawet strzeliłem gola.
Sławomir: Drugi syn zawsze chciał iść w tym kierunku, ale jest w wieku, w którym buzują hormony, i zaczynam dostrzegać, że trochę odpuszcza. Przejdzie mu, byle nie za późno.
Tym razem już pan pilnuje?
Sławomir: Pilnuję na tyle, na ile można. Nie będę codziennie jeździł do Łodzi i prowadził go za rękę. Nigdy nie byłem takim rodzicem. Osoba w wieku 18 lat musi już mieć świadomość i wiedzieć, że jeśli chce grać w piłkę, to musi się poświęcić. Zamiast jazdy do dziewczyny, jazda na trening. Zamiast spania do 11, poranny trening. Gdy miał miesiąc przerwy, ciężko było go zmusić to biegania, więc teraz umiera na obozie. A nawet wskoczenie na średni poziom w Polsce dużo kosztuje.
Mateusz: Ale generalnie jest dużo mądrzejszy niż ja byłem w jego wieku. Czasami dopadnie go leń, miewa chwile zwątpienia, gdy coś nie idzie. Wtedy trzeba było z nim porozmawiać, zmotywować – jak się uda, będzie fajnie, jeśli nie trzeba się skupić na nauce, by mieć opcję awaryjną.
Sławomir: W przypadku większości zawodników kluczowy jest ten wiek, w którym jest mój młodszy syn. Ostatnio rozmawiałem z nim i mówiłem, że to jego ostatni rok, może góra dwa – jeśli nie pójdzie, to trzeba dać sobie spokój i skupić się na nauce. Zresztą, praca w piłce nie kończy się na jej kopaniu – można iść w kierunku menedżerskim, trenerskim, dziennikarskim jak brat. Myślę, że po maturze powinien podjąć decyzję. Granie za 2 tysiące w trzeciej lidze nie jest najlepszym pomysłem na życie. Jeśli nie będzie piłkarzem przez wielkie “P”, to lepiej niech zajmie się czymś innym, bo ma same czerwone paski.
Myśli pan, że nazwisko Majak pomaga czy przeszkadza?
Sławomir: Wiadomo, że pewne drzwi otwiera, ale też nakłada na barki ciężar, bo każdy patrzy przez pryzmat osiągnięć ojca. Ludzie czasami zakładają, że samo nazwisko oznacza, iż ktoś już coś umie, a tak nie jest. Jak zawsze w takich przypadkach.
A twoim zdaniem, Mateusz?
Mateusz: Dziś kompletnie nie odczuwam żadnego wpływu. Gdy przedstawiam się piłkarzom starszej daty, nie zwracają uwagi na nazwisko. Dopiero gdy ktoś im coś wspomni, albo sami skojarzą fakty. Ale jak byłem mały i o tacie pisały gazety lub mówili o nim w telewizji, to różnie wpływało to na kolegów. Z reguły negatywnie.
W internecie wyczytałem, że robotę załatwił ci ojciec.
Mateusz: (śmiech) Powiem ci więcej – nie trzeba odpalać internetu. Jeden z moich byłych już kolegów stwierdził, że jestem totalnym beztalenciem, a robotę zawdzięczam ojcu. A później sam pytał o różne kwestie i prosił o radę. Było tak, że studiowałem w Krakowie dziennikarstwo i musiałem gdzieś zrobić praktyki. Ojciec miał jakieś kontakty, więc zadzwonił, poprosił i odbyłem je w Polsacie. Potem już sam stwierdziłem, że więcej nauczę się, przyjeżdżając do Warszawy i pomagając w redakcji, niż tylko studiując. Jeździłem tak przez dwa lata na własny koszt.
Sławomir: I przez dwa lata nie miał nic płacone. Dwa razy dostał tylko jakiś – nazwijmy to – dodatek. Dokładał do tego, pomagaliśmy mu finansowo, a robił to tylko po to, żeby coś osiągnąć. Nie siedziałem i nie wydzwaniałem do Mateusza Borka, żeby go wzięli. To był jeden telefon. Poprosiłem, żeby zobaczył, czy chłopak coś umie.
Mateusz: Do Warszawy przeprowadziłem się w ciemno, w zasadzie nie mając pewności, czy jakąś szansę dostanę. Pojawiła się jeszcze możliwość odbycia stażu, po nim podjęto decyzję, że zostaję. Zaczęło się od pomocy ojca w załatwieniu praktyk, ale wydaje mi się, że później kluczowe było już moje dążenie do celu i praca. Może z boku to wyglądać różnie, ale nie obchodzi mnie to. Gdybym wykonywał swoją robotę źle, to nie dostałbym oferty z Eleven Sports. A dostałem, pracuję i chyba wygląda to w miarę dobrze. Przecież nikt nie będzie mi płacił, jeśli jestem słaby, tylko dlatego, że tata kiedyś kopał piłkę.
Sławomir: Wiem, że odejście z Polsatu do Eleven też nie było dla niego łatwą decyzją. Opuszczał topowe miejsce pracy i szedł trochę w nieznane. Bo to była nowa telewizja i nie wiadomo było, czy to nie kaprys kogoś, kto ma pieniądze. Ale dobrze wybrał. Tu może prowadzić studio, jest niezależny. W Polsacie dostał szansę, za którą jest wdzięczny, ale sam uznał, że doszedł do ściany i pora na zmianę. Jak się okazało, to był strzał w dziesiątkę.
Mateusz, jesteś kojarzony głównie z Francją, ale mówiłeś, że masz ją trochę z nadania. W czym czujesz się najmocniejszy?
Mateusz: Mówiłem już o meczu Bayer vs Real. Od tamtego czasu obejrzałem pewnie z 90-95% spotkań Realu i tym klubem interesowałem się najmocniej. Generalnie nigdy nie skupiałem się tylko na jednej lidze. W pracy komentuję Ligue 1, ale staram się oglądać jak najwięcej spotkań La Liga, a teraz zdecydowanie bardziej skupię się również na Bundeslidze. W piłce dzieje się tyle, że szkoda ograniczać się do jednej ligi. Wielu nie docenia ligi francuskiej, ale wierz mi, że tam też dzieje się sporo. Nie będę kłamał, że jaram się Ligue 1 od kilku lat. Dowiedziałem się, że mam się skupić na tych rozgrywkach i zrobiłem to z przyjemnością. Mecz Monaco kontra PSG to duża sprawa. Swoją drogą ciekawie wyglądała rozmowa, podczas której się o tym dowiedziałem. W skrócie:
– Którą ligą interesujesz się najbardziej?
– Hiszpańską.
– To zrobisz francuską.
Pan szybko się ukierunkował?
Sławomir: Ja wychowałem się na śmietanie i ziemniakach w wiosce, w której było kilka domów na krzyż. Ale często właśnie w takich miejscach trafiają się te perełki. Mój kolega Jacek Krzynówek, który mieszka niedaleko, też wywodzi się z malutkiej miejscowości, a osiągnął wiele, więcej ode mnie. Ja, w przeciwieństwie do synów, miałem tylko dylemat, czy będę lekkoatletą czy piłkarzem, bo dobrze szło mi w obu dyscyplinach. Zresztą, zaczynałem jako bramkarz, dopiero potem spodobało mi się kiwanie i strzelanie bramek. Jako 14-latek byłem w a-klasie. Grało się w tzw. wichurach – butach tak sztywnych, że nie można było ich zdjąć. Ale wtedy cieszyłeś się, że je w ogóle masz. O murawach szkoda gadać. Ale to było dobre, że jako dziecko grałem już z seniorami – szybko się otrzaskałem i gdy jako 16-latek przechodziłem do czwartej ligi do Radomska, byłem już gotowy na rywalizację z 30-latkami. I przez 20 lat kariery nie miałem żadnej kontuzji.
Mateusz: No poza tym, że złamałeś kiedyś kość jarzmową. I przez dwa miesiące musiałeś jeść przez słomkę!
Sławomir: Grałem wtedy w Igloopolu. Ostatni mecz sezon. Ostatnia minuta. Jeszcze tylko gwizdek, prysznic i urlopy. Po rogu zderzyłem się z kimś głowami jak ostatnio Covilo. Pół twarzy połamane. Operacja i przez dwa miesiące mleko przez słomkę. Byłem chudy, a po tym niewyobrażalnie chudy. Później na początku trochę bałem się wyskoczyć do głowy. Ale to mój jedyny uraz. I to zdrowie się przydawało – poszedłem z Radomska do ŁKS-u i obciążenia treningowe były wyniszczające. Nie tak jak teraz – przychodzi trener, otwiera laptopa, wciska enter i wie wszystko o Majaku. Wtedy wszystko na nosa, jak u Franka Smudy.
Szybko założył pan rodzinę.
Sławomir: 20 lat i zero dyskotek, zero imprez, tylko po treningu prostu do domu. Ale teraz nie powie, że mu przewijałem dupę, tylko że się z nim nie bawiłem!
Mateusz: Ciężko żebym to pamiętał.
Sławomir: Mogłem zdjęcia robić, byłyby dowody. Nie miałem podejścia innych ojców, którzy uważali, że od tego jest matka i niech się zajmuje dziećmi, bo ja mam pracę. Z tego jestem naprawdę dumny, że każde dziecko wychowywało się na mojej ręce. Pamiętam nawet, że pierwsza kąpiel była moja. Żona się bała.
Mateusz: Pochwal się lepiej się, jak wnosiłeś mnie do domu. Niewiele brakło, abyśmy dziś nie rozmawiali.
Sławomir: Najpierw trzeba było w ogóle dojechać na poród! Po jednym z meczów w Igloopolu poszliśmy lekko dać w bańkę. Tylko jedna osoba w całym klubie zawsze była trzeźwa. Marek Zub. Zresztą – gówniarzem byłem, nawet samochodu nie miałem. W nocy walę do niego w drzwi, bo żona rodzi. Pojechaliśmy do Tarnowa, nie było wtedy możliwości, żeby zostać, więc żona sama się męczyła. W niedzielę pojechałem… Nie, nie w niedzielę. W niedzielę go opiliśmy i to bardzo mocno, bo taki był wtedy styl życia.
Mateusz: Chyba muszę kiedyś umówić się z trenerem Zubem na kawę i podziękować za tę podwózkę.
I w Igloopolu jeszcze szatnia dość mocna.
Sławomir: Oj, mocna, piłkarsko również. Pojechaliśmy z Markiem w poniedziałek. Na początku w ogóle przynieśli mi inne dziecko, musiałem się upominać o mojego syna! Zapakowali mi go w taki bet, zaniosłem go do samochodu i wróciliśmy do domu. Wchodzę na piąte piętro, kładę go na łóżko, otwieram ten bet i, kurwa, nie mam syna! Szok. Myślałem, że go zgubiłem. Okazało się, że główką wpadł na dół, dopiero po chwili znalazłem nóżki. Dobrze, że mi się dziecko nie udusiło.
Ale z czasem przestał pan stwarzać zagrożenie dla dziecka?
Sławomir: Początki były dziwne. I brakowało trochę tego normalnego życia. Tak sobie z żony postanowiliśmy, że robimy dzieci szybko, by po 30-tce już normalnie żyć. I tak było, że nasze dzieci były już trochę odchowane, zajmowały się sobą nawzajem, a niektórzy dopiero w pieluchach byli zawaleni. Są plusy i minusy. Ale to były inne czasy. W Dębicy był jeden sklep i tyle. Sam nie miałem większych możliwości. Dopiero w Lubinie mogłem sobie pozwolić na mieszkanie czy samochód.
Mateusz: Na początku była Łada.
Sławomir: Nie do zajechania.
Mateusz: Ostatnio byłem w Rosji na F1 i mnóstwo ich jeździ.
Sławomir: Jeszcze może ta nasza tam śmiga, bo sprzedałem na Ukrainę. Choć na końcu lałem już i paliwo, i olej, więc wątpliwe. Ale poszła za więcej niż ją kupiłem. Wesołe czasy, choć dziś młodzi mają zdecydowanie lepszy start niż my. Wtedy najważniejszy był charakter. Każdy chciał wyjechać z Polski. Dziś już w zasadzie nie ma po co wyjeżdżać, skoro zarabiasz 100 tysięcy w ekstraklasie.
Mateusz: Nie przesadzaj. Ale jeśli zarabiasz 50 tysięcy i jesteś średnim piłkarzem, to rzeczywiście nie ma sensu.
Sławomir: W sobotę byłem w Gdańsku na Lechii. Proszę mi wierzyć – przez 90 minut miałem odruch wymiotny. Nie dało się patrzeć.
Na Górnik? Wydaje mi się, że to fajna drużyna.
Sławomir: Mówię o Lechii. Niby topowy zespół w Polsce. Przepiękny obiekt. Budżet. Nazwiska. Wszystko. Tylko gra taka, że bolą oczy. I tam zdarzają się pensje w okolicach stówy na miesiąc. Tworzenie kominów to katastrofa dla polskiej piłki. I na tej Lechii widziałem Wojtkowiaka, Wawrzyniaka, Peszkę, dwóch Paixao, Łukasika, Kuciaka… Wszyscy wracają. Peszko poza tym, że był w Niemczech, zarabiał kasę i pokłócił się z taksówkarzem, to nie osiągnął nic. Nic. A w Polsce ciągle jest uważany za wiodącą postać. Dlaczego im nie wyszło? Moim zdaniem chodzi nie o umiejętności, a właśnie o charakter. Musisz złapać język, bo inaczej jesteś ignorowany w szatni. Jeśli załapiesz, to zaproszą cię na kolację, pójdą z tobą na piwo, dogadasz się z trenerem. To jest postawa. A niemoty wracają i płaczą, że trener ich nie lubił. Ale czemu nie staną przed lustrem i nie powiedzą sobie prawdy w oczy? U nas jest wygodnie, bo płacimy za same nazwiska. Tam za grę. Podwójna premia za zwycięstwo, dlatego dzień w dzień jest młócka. Sobota to wisienka na torcie. Pięć dni harówki, by w weekend dostać nagrodę.
Pana od początku ciągnęło, żeby wyjechać?
Sławomir: Miałem szczęście, bo w Dębicy dało się odczuć upadek komuny – pieniądze się kończyły. Staszek Baczyński przez pana Kopę pomógł mi wyjechać do Szwecji. Pojechałem tam na kilka miesięcy, żeby dorobić. Takie były czasy, że trzeba było z czegoś utrzymać rodzinę. Po powrocie pojechałem na drugi koniec Polski, by zagrać sparing w Zagłębiu. Graliśmy na lodzie i w śniegu, w takich warunkach musiałeś pokazać, co umiesz. Tam zacząłem strzelać, w końcu podpisałem 3-letnią umowę. Kupiłem mieszkanie. Małe, bo małe, ale nasze. Już nie było, że nie mogę dziecku kupić rowerka, bo muszę chleb kupić.
Szwecja to wtedy był inny świat?
Sławomir: Zdecydowanie. Po pierwsze kultura i czystość. Na treningi musiałem przyjeżdżać rowerem, bo wszyscy tak przyjeżdżali. W sobotę i niedzielę ciężko było zobaczyć samochód na ulicy. Pamiętam też, że żywiliśmy się pizzą w trakcie obozu – może teraz to modne po meczu, ale wtedy w Polsce nie do pomyślenia.
Mateusz: Szwedzkiego się nauczyłeś? Skoro tak narzekasz, to powiedz!
Sławomir: Nie, szwedzkiego prawie wcale. W zasadzie opanowałem jeden zwrot – fy fan, czyli najpopularniejsze przekleństwo, coś jak u nas kurwa. Tam „językiem urzędowym” był angielski, więc bardziej w nim coś dziamałem. Ale byłem tylko kilka miesięcy. Gdyby doszedł do skutku transfer do IFK Goeteborg, bo pokazałem się w tej Szwecji, to pewnie opanowałbym więcej.
Mateusz, ty pamiętasz coś z rywalizacji z Milanem?
Mateusz: Nie, nie miałem prawa. Ale z tego meczu została mi koszulka Bobana.
Nieźle, ale patrząc na tamten Milan, mogło być lepiej.
Sławomir: Weź dobiegnij do Baggio! Nie było czasu – kto pierwszy, ten lepszy.
Mateusz: Gdyby moi koledzy z redakcji – Mateusz Święcicki, Filip Kapica, Piotr Dumanowski – zobaczyli, że mam gdzieś tę koszulkę, to chyba by mnie pobili, żeby ją zawinąć. Fajne te pamiątki. Najlepsza to chyba siódemka Beckhama z reprezentacji ze słynnego meczu. Większość ojciec pewnie oddał, bo nigdy nie miał z tym problemu, gdy ktoś prosił. Dlatego te fajniejsze pochowałem i leżą gdzieś w szafie. Właśnie Boban, Beckham, Owen z Realu, którego dostałem od Jacka Krzynówka i dużo Polaków grających w Bundeslidze jak Hajto, Kłos, Juskowiak. Klasa, w stylu retro. Chyba kilka zabiorę, przydadzą się, gdy będziemy w Eleven pokazywać Bundesligę.
Mecz z Milanem ostatecznie obejrzałeś?
Mateusz: W całości nie udało mi się znaleźć, więc tylko jakieś skróty.
Sławomir: Mam go na kasecie.
Mateusz: To gdzie my to teraz obejrzymy?
Sławomir: Mamy gdzieś tam odtwarzacz VHS. Ale to był dwumecz bez historii. Bęcki, a i tak najniższy wymiar kary. Pamiętam jak dziś, że nasi włodarze z Zagłębia i KGHM-u pojechali tam wcześniej. Graliśmy w środku tygodnia, oni we Włoszech byli już w weekend na spotkaniu Milanu z Udinese, w którym grał Koźmiński. Słynąłem wtedy z szybkości. I podchodzą do mnie nasi działacze.
– Słuchaj, tam gra taki dziadek na obronie – wolny jak żółw. Objedziesz go, jak będziesz chciał. Baresi się nazywa.
Proszę mi wierzyć – nie wyprzedziłem go ani razu. Nie dlatego, że jednak był szybki. Dlatego, że tak potrafił się ustawić. W ciągu dwóch meczów oddałem jeden strzał.
Mateusz: Andrzej Iwan opowiadał kiedyś historię z czasów, w których pracował w Wiśle. Odpowiadał za rozpracowanie rywala. Wysłali go bodaj na mecz Parmy, w której gwiazdą był Adriano. Tak go intensywnie obserwował, że gdzieś przepadł. A przed meczem Arek Głowacki zapytał się go, jak ten Adriano. Andrzej strzelił: „tylko prawa noga, ustawiaj się na prawą!”. A ten później co akcja, to do lewej.
Sławomir: Przyjechał biedny klub z Polski, a tam Baresi, Maldini, Costacurta, Boban, Baggio, Weah, Desailly, Savicević, Simone – długo by wymieniać. Tak naprawdę cieszyliśmy, że dostaliśmy tylko czwórkę. Ale co tam piłkarze, my byliśmy w szoku, jak zobaczyliśmy samą szatnię! U nas klitki, a tam takie przestrzenie, że w piłkę można było grać.
Czytałem na portalu retrofutbol.pl, że wcześniej musieliście uciekać przed skorpionami.
Sławomir: To było przed meczem z Szirakiem Giumri w Erywaniu. Siedzimy w szatni. Wadim Rogowskoj poszedł do kibla za potrzebą. Nagle łubudu i wylatuje z gaciami opuszczonymi do kolan, a za nim taki mały zawinięty skurczybyk. Okazało się, że jest ich więcej. Boże, jak panika była w tej szatni! Potem przed wyjazdem było obowiązkowe trzepanie toreb, by nie zabrać nieproszonego gościa do domu.
Jak pana częste przeprowadzki wpływały na rodzinę?
Sławomir: Dopóki dzieci były małe, nie było żadnego problemu. Pojawił się dopiero w Niemczech. Mateusz był pierwszoklasistą i musieliśmy zdecydować, czy dajemy go do tamtejszej szkoły i wiążemy się na dłużej z życiem w Niemczech. Ale żona zaczęła budować dom, przyszłość planowaliśmy w Polsce. Syn został, żeby uczyć się w polskiej szkole. Pojechaliśmy z córką, potem urodził się kolejny syn. Jak już mówiłem, popełniłem błąd. Choć samą Hansę i Rostock zawsze wspominam bardzo miło. Każdy mnie przestrzegał, że dostanę po dupie, gdy pojadę do Niemiec, że za ciężko się trenują i tak dalej. A tak naprawdę nigdy nie miałem tak dobrych okresów przygotowawczych. Tam już był powiew nowego podejścia, a u nas bieganie po górach w śniegu z kolegą na plecach, tzw. ładowanie akumulatorów. Funkcjonowałem tam bez większych problemów przez cztery lata. Na koniec podjąłem najgorszą decyzję w karierze – zdecydowałem się odejść, choć dostałem propozycję nowego kontraktu na trzy lata.
Miał pan wyjechać do Chin.
Mateusz: Najpierw była Anglia i West Ham United.
Sławomir: Był temat, ale klub nie chciał mnie puścić. Nawet za dobre pieniądze – miałem kontrakt i musiałem go wypełnić. Później pan Mandziara, mój ówczesny menedżer, bardzo podjarał się Chinami, to był początek ich zainteresowania piłkarzami z Europy. Miałem 31 lat, dostałem lukratywną propozycję. To miał być ten ostatni strzał finansowy, żeby sobie zabezpieczyć przyszłość. Milion dolarów na umowie plus 500 tysięcy za podpis. Ogromne pieniądze. Ale w klubie powiedzieli, żebym został jeszcze pół roku do końca kontraktu, latem nie będzie problemu. Ale jak dostałem faksem te sumy, to w głowie mi się zakręciło. Postanowiłem, że muszę wyjechać. Temat wrócił w czerwcu. Nie przedłużyłem umowy. Zdałem wszystko w klubie, opuściłem mieszkanie i wyjechałem do Polski. Po paru dniach okazało się, że w Chinach zmienił się zarząd i nowy ma inny pomysł. Zostałem na lodzie.
Mateusz: Nie miałeś oferty z Legii?
Sławomir: Miałem za trenera Smudy, byłem na rozmowach, ale były śmieszne. Pan Miklas zaproponował mi takie pieniądze, że nie było, o czym gadać. Pojechałem do Mikołajek na wczasy. Pewnego pięknego słonecznego dnia dostałem telefon od pana Wójcicka.
– Misiu, co robisz?
– Misiu się opala w Mikołajkach.
– Misiu, o 17 masz samolot do Larnaki. Pakujesz się i jedziesz.
Jeszcze nie miałem paszportu, szwagier musiał mi przywieźć. Wieczorem podpisałem kontrakt na Cyprze.
Chciałbym jeszcze wrócić do czasów Widzewa, bo to wielka w naszych realiach drużyna.
Mateusz: Zabawne jest to, że w Widzewie spędził tylko rok, a już mało kto kojarzy go z Zagłębiem, gdzie grał znacznie dłużej.
Sławomir: Rok, ale jaki! Liga Mistrzów, mistrzostwo. Inny świat. Wspaniali ludzie się w Łodzi trafili. I trener Smuda, i drużyna, która była samograjem.
Już wtedy mówiło się, że nikt ci nie da tyle, co Widzew obieca?
Sławomir: Ale płacili. Chociaż do tej pory nie dostałem premii za mistrzostwo, bo ostatecznie powiedzieli: „jak wyjechałeś, to już ci nie są potrzebne”. Po tym jak syn z żoną odbierali nagrodę dla Piłkarza Roku, przyjechałem na urlop do Polski. Żona na gali siedziała przy stoliku Widzewa, z szefami i trenerami. Pawelec mówi do niej:
– Pani Elżbieto, proszę się nie przejmować pieniądze są uszykowane. Niech przyjedzie jutro do klubu, leżą w księgowości.
To my w samochód i do Łodzi. Okazało się oczywiście, że nie ma pieniędzy i nie będzie. Trochę się potwierdziło to, co powiedziałeś. Mała plama na kapitalnym okresie.
Był niedosyt po Lidze Mistrzów?
Sławomir: Był, tych punktów powinniśmy zdobyć trochę więcej, ale z drugiej strony – trzecie miejsce w grupie i tak nic wtedy nie dawało. My cieszyliśmy się, że w ogóle w tej Lidze Mistrzów byliśmy, bo okoliczności awansu były niezwykłe. Przy 3-0 z Broendby nikt się nie spodziewał, ze możemy awansować.
Mecz, dzięki któremu przeszedł pan do historii.
Sławomir: Tomek Zimoch miał okazję się spełnić jako komentator.
Jestem zdania, że powinien pana zaprosić na jakąś dobrą kolację!
Sławomir: Czasami słyszę to wydzieranie się jeszcze dziś w jakiejś reklamie. Jechaliśmy ze skromną zaliczką, ale liczyliśmy na Ligę Mistrzów. Tymczasem brutalnie zostaliśmy sprowadzeni do parteru. Duńczycy jechali z nami jak z furą gnoju. Przez pierwsze pół godziny nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, choć same bramki padały po naszych błędach. Tam też kocioł i mocne ciśnienie na awans. W przerwie do szatni wszedł Andrzej Grajewski. Zaczął nas sztorcować, ale w takich słowach, w przypadku których „nieparlamentarne” to najłagodniejsze stwierdzenie. Myślę, że to też spowodowało, że dotarła do nas myśl, że nie mamy nic do stracenia. Ale wyszliśmy i dostaliśmy gonga na 0-3, który podcinał wszystko. Fajnie, że zaraz strzelił Citko. I wtedy kluczowe było to, że wiedzieliśmy, iż Smuda tak nas przygotował, że sił nam nie zabraknie. Sytuacji Broendby miało dużo, ale nam się udało. Uprzedzam następne pytanie – nieważne, kto strzelił tę bramkę!
Paweł Wojtala upiera się, że on i koniec.
Sławomir: Ale proszę bardzo, niech tak będzie, nie chcę zabierać mu tej chwały. Dla mnie liczyło się to, że w ogóle padła i potem było to pięć minut, które wstrząsnęło piłkarską Polską. Pamiętam, że gdy przyjechaliśmy do Łodzi, okazało się, że ludzie wyrzucali telewizory przez okna przy 0-3.
Dosłownie czy w przenośni?
Sławomir: Dosłownie! Później wstawali rano i dowiadywali się, że Widzew gra w Lidze Mistrzów!
Mateusz: Mieszkaliśmy wtedy w dość nieciekawej dzielnicy, na Bałutach. Tam wszystko było możliwe.
Jak pan wspomina ówczesnego Smudę? Potrafił pan się z nim dogadać?
Sławomir: Dalej ma problemy z wysławianiem się, po tylu latach dość dziwna sprawa, a wtedy było trochę śmiechu. Piotrek Szarpak był największym kawalarzem w szatni i potrafił wyłapywać te wszystkie lapsusy. Ale to może dzisiaj jest trochę źle odbierane – te żarty z Franza nie wynikały ze złośliwości, były jak najbardziej pozytywne. Zaakceptowaliśmy jego sposób bycia, treningów i przynosiło to efekty. Franka poznałem wcześniej jako piłkarz Hannoveru. Spotkaliśmy się z Widzewem na obozie na Majorce. Już wtedy rozmawiał ze mną, że mnie widzi i podpytywał się, czy wracam. Dogadaliśmy się bez problemów i bez tłumacza! Zawsze miałem dobry kontakt z trenerem, bo lubił charakternych zawodników.
Mateusz: I dzięki temu czasami wam odpuszczał. Opowiadałeś kiedyś, że siedzieliście z Radkiem Michalskim na piwie, nakrył was, ale nic nie zrobił, choć był przeciwnikiem alkoholu. Swoją drogą trener Smuda to właśnie jedna z tych niewielu osób, która od razu kojarzy nazwisko Majak. Kiedyś był gościem w Polsacie i jak tylko usłyszał nazwisko przy jednym z materiałów, to od razu pytał czy to od Sławka.
Sławomir: Sytuacja z piwem miała miejsce po mistrzostwie zdobytym na Legii. Piliśmy przed ostatnim meczem z Rakowem. Ja zachowałbym się tak samo – widzę chłopaka o 12 w nocy na piwie, ale co mu zrobię? Zdobył mistrzostwo? Zdobył. Jutro gra o frytki? Gra. Wygraliśmy 5-1? Wygraliśmy. Co tu można więcej powiedzieć? Mnie lubił, ale i tak daleko mi było do jego ulubieńców. Było dwóch – Citko i Łapiński. Jego synowie.
Łapiński mógł np. jarać w autobusie.
Sławomir: Tomek mógł wszystko. Ale Tomek to przede wszystkim był kawał piłkarza. Widzew grał bardzo ofensywnie w każdym meczu. I zostawialiśmy zawsze Tomka z tyłu jeden na jeden z przeciwnikiem. Nie było potrzeba więcej graczy, bo wiedzieliśmy, że Łapa sobie spokojnie poradzi. I Franek jeszcze nas zachęcał: „nie wracajcie się, Tomek przypilnuje”. I przypilnował. Zresztą, połowa kadry to byli reprezentanci. Nas nie tyle trzeba było przygotować, co tak poprowadzić, by gwiazdy i gwiazdeczki potrafiły ze sobą funkcjonować. A każdy miał o sobie wysokie mniemanie, to łatwe nie było. Przyszło pięciu piłkarzy – ja, Dembiński, Wojtala, Szczęsny, Michalski – i pięciu mistrzów Polski musiało usiąść na ławce.
Pan z tej piątki był oceniany był najniżej.
Sławomir: Tak, zdecydowanie. Ludzie mówili: „super transfery, ale dlaczego Majak?”. Byłem niewiadomą. Ale okazało się, że to strzał w “10”, bo na koniec byłem oceniany najwyżej z tych transferów. To był dla mnie owocny rok, jeśli chodzi o indywidualne sukcesy.
Został pan Piłkarzem Roku, o czym wspominaliśmy.
Sławomir: Chyba największe wyróżnienie, bo jestem w jednym gronie z Deyną, Bońkiem, Latą czy z tymi, którzy wygrywali po mnie, z Krzynówkiem czy z Lewandowskim. Oczywiście teraz ludzie powiedzą: „eee, nie było komu dać!”. Cóż, kadra nie potrafiła nigdzie awansować, ale trafialiśmy na Anglików czy Szwedów, a awansować było trudniej niż teraz. Dawaliśmy sobie radę w klubach, bo Legia grała w Lidze Mistrzów, my graliśmy, zabrakło czegoś w reprezentacji. I teraz – kogo można było wybrać? Poza granicami nikt wielkiej furory nie robił. Pozostawały Legia i Widzew. Ja, Jacek Dembiński i Jacek Zieliński – takie grono kandydatów zostało. Dla mnie to też było lekkie zaskoczenie, że wybrano mnie. Przyjechali do Rostocku dziennikarze, bodaj pan Durda podpytywał, co bym powiedział, gdybym wygrał. I ciężko było mi coś sklecić. Choć rok miałem dobry. I chyba pomogła mi ta afera z przyjazdem na kadrę, bo w mediach byłem przedstawiany jako wielki patriota, który nie bacząc na karę z klubu, przyjechał na zgrupowanie.
Sprawa zakazu przyjazdu na kadrę stanęła na ostrzu noża?
Sławomir: To był termin FIFA, ale Wójcik chciał, żebyśmy na kadrę stawili się już w czwartek, a ja jeszcze w sobotę miałem ważny mecz w Niemczech. Hansa mówiła tak: „zostajesz, wynajmujemy ci prywatny samolot do Warszawy i lecisz po meczu”. Ale Wójcik powiedział, że wtedy mogę nie przyjeżdżać. Po konsultacji z panem Grajewskim, moim menedżerem, spakowałem się w samochód, pojechałem do Berlina i przyleciałem. Zrobiła się afera, bo to nie tylko ja, ale też Wałdoch i ktoś jeszcze. Miałem później problem, nie grałem w kilku kolejnych meczach. Dostałem karę finansową. PZPN miał oddać, ale do tej pory pieniędzy nie zobaczyłem.
Reprezentacja to coś, co wspomina pan z niedosytem?
Sławomir: Z ogromnym, a wynika on z tego, że nie potrafiliśmy nigdzie awansować. Niby toczyliśmy te boje, ale zawsze czegoś brakowało.
Mateusz: Bilans indywidualny też masz jak na napastnika imponujący – 22 mecze i jedna czerwona.
Sławomir: Strzelałem wszędzie, gdzie byłem – tylko nie w kadrze. Też mnie to irytowało, bo okazje miałem. Z Anglią, z Włochami. Ale ja nigdy nie byłem typowym napastnikiem. Bardziej „Bolo Łącznik”. W Widzewie Franek mnie ustawiał na lewej stronie. W Niemczech byłem napastnikiem, później podwieszonym napastnikiem, aż w końcu wylądowałem na lewej pomocy. Szkoda tej kadry – tym, że zremisowałem z Anglią i wymieniłem się koszulką z Beckhamem chwalić się nie będę.
Mateusz: Marek Jóźwiak też raczej nie będzie chwalić się tym, jak skręcił go Romario. Ojciec opowiadał, że on grał na lewej stronie, a Marek na prawej obronie. I Romario zrobił taki zwód, że Jóźwiak nie wiedział, o co chodzi.
Sławomir: Tak się związał, że przez chwilę myślałem, że poszły mu łękotki. Teraz ten zwód jest dość popularny, szybka noga [tzw. elastico – MR].
Ale wydaje się, że wtedy panowała zasada, że piłka może przejść, a przeciwnik nie.
Sławomir: Ale tam było kompletnie bez reakcji. Nogi jak z betonu!
Ostatni raz w kadrze zagrał pan w 2000 roku.
Sławomir: Gdy selekcjonerem został Engel. Był to dość niefortunny termin meczu z Hiszpanią. W Niemczech okres przygotowawczy, a tam grali na bieżąco. Piłkarze z zagranicznych klubów starali się uniknąć tego zgrupowania. Przyjechałem ja i jeszcze może trzech chłopaków. Prawda taka, że nikt nie chciał się ośmieszać z będącą w rytmie Hiszpanią. Pamiętam moją ostatnią rozmowę z panem Engelem. Za chwilę miał być mecz z Francją na Parc des Princes, poklepał mnie po ramieniu.
– Sławek, dobra, za dwa tygodnie przyjdzie powołanie i widzimy się w Paryżu!
Do tej pory się nie zdzwoniliśmy! Mam trochę żal, bo uważam, że na mundial mogłem jeszcze pojechać, byłem w dobrej formie w Niemczech. Dopiero później trafiłem na Cypr.
Mateusz: Pochwal się jeszcze, jak w trenera potrafiłeś rzucać pachołkami.
Sławomir: Mecz we Frankfurcie, końcówka ligi, jak zwykle graliśmy o utrzymanie. Wszedłem 46. minucie, prowadziliśmy 2-1, co dawało nam utrzymanie. W 86. minucie dostałem wędkę. Na początku gdy zobaczyłem “18”, myślałem, że coś im się pomyliło, ale wołali, więc schodzę. Zaczęło się we mnie gotować. I jeszcze Eintracht po zmianie przy rzucie rożnym wyrównał na 2-2! Zacząłem wyzywać trenera. Ruszyłem do niego z pięściami. Masażyści złapali mnie w pół, ale nie mogli sobie poradzić. Z pomocą przyszedł jeszcze kolega z ławki. Uspokoiłem się i odchodzę. Ale jeszcze złapałem pachołek i rzuciłem w ławkę! Przez dwa tygodnie byłem na topie. Muszę jednak powiedzieć, że trener zachował się z klasą. Poza tym, że zrobił się czerwony, to kamienna twarz i przyjął to bez słowa. Po meczu też nie było nagonki. W niedzielę spotkaliśmy się na rozruchu, czułem, że muszę iść do niego. Poszedłem i wytłumaczyłem się, przyjął przeprosiny. Kazał mi jeszcze drużynę przeprosić. Nie było tematu. Jeszcze poza karą, kilka tysięcy marek. W kolejnym meczu wszedłem w drugiej połowie, strzeliłem dwie bramki i poszło w zapomnienie. A pierwszy po meczu podbiegł do mnie… trener. Walnęliśmy misia. W Polsce byłbym już pewnie skreślony, tym bardziej jako obcokrajowiec. Miło jestem w Rostocku wspominany, do dziś czuję się tam rozpoznawalny. Niedługo tam zresztą jadę, bo po raz kolejny dostałem zaproszenie na mecz byłych gwiazd.
Mateusz: To mogę potwierdzić, bo pięć-sześć lat temu byliśmy razem na takim meczu. Nie mieszkałem w Rostocku, byłem młody i wiele rzeczy mi umknęło, ale gdy tam pojechaliśmy, zauważyłem, że nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego jak to wyglądało. Już w radio ogłoszenie o meczu legend i wśród najważniejszych wymieniony „Slawo Majak”. Pod hotelem grupka ludzi czekała na autografy. Dopiero wtedy uświadamiasz sobie, że ojciec tam był i coś znaczył.
Sławomir: 15 tysięcy na takim meczu skandowało: „Sławo, Sławo”. A w Polsce – poza Zagłębiem na 70-lecie – jeszcze nikt mnie nigdzie nie zaprosił.
Muszę pana jeszcze zapytać o Janusza Wójcika.
Sławomir: Typowy motywator. Nie był wybitnym taktykiem, ale potrafił nas zmobilizować. Trzeba mu jeszcze oddać, że selekcję na medal Igrzysk zrobił wyśmienitą, bo ci piłkarze grali później w dobrych klubach. Z reguły nie kombinował, potrafił opieprzyć za strzał pasówką, bo „co ty jesteś, Ronaldo?”. Trzeba było ładować – siła razy gwałt. Do pewnego momentu się to sprawdzało, ale na poziomie reprezentacji chyba potrzebne było coś więcej.
Mateusz, jak patrzyłeś wtedy na karierę taty?
Mateusz: Ciężko mi powiedzieć, bo załapałem się na ostatnie lata. Gdy miał szczyt formy, nie byłem świadomy. Dopiero później jak jedziesz do Rostocku, z kimś pogadasz, obejrzysz sobie te mecze, to uświadamiasz sobie pewne sprawy. Może dzieło Janusza Wójcika ciężko nazwać książką, ale myślę, że tam dobrze zostało to ujęte – ojciec powinien większą karierę zrobić.
Chciałem cię właśnie poprosić o jej ocenę, ale nie jako syna, tylko dziennikarza.
Mateusz: Myślę, że wielu graczy, którzy wyjeżdżają, chciałoby tyle osiągnąć, ale on powinien zrobić jeszcze więcej. Zwłaszcza decyzja o odejściu z Rostocka to był błąd. Rozumiem pieniądze, wiem, że dziś łatwo się mówi, ale moim zdaniem skoro miałeś ugruntowaną pozycję, wiedziałeś jak mocno cię doceniają, trzeba było zostać i już się z Niemiec nie wynosić.
Mateusz mówił, że niechętnie pan się dzielił wspomnieniami z kariery. Myślałem, że już jako początkujący dziennikarz przemaglował pana na wszystkie sposoby.
Sławomir: Raczej jesteśmy skryci. Nie chwalimy się tymi dobrymi rzeczami, nie mówimy o złych. Jest co wspominać. Gdy patrzę na wszystkie pamiątki, czasem sobie myślałem: gdzie ja byłem, a gdzie jestem? Trenuję trzecią ligę, nie mogę znaleźć pracy.
Czuje się dziś pan trochę niedoceniony?
Sławomir: Trochę tak. Już nawet nie chodzi o karierę piłkarską, ale próbuję pracy jako trener i jest bardzo ciężko. Nazwisko nie pomaga. Ostatni okres miałem bardzo udany. Zrobiłem awans z zespołem, który nie był faworytem. Pogodziłem Widzew i ŁKS, kluby z wielkimi ambicjami, kibicami i tradycją. Nie otrzymałem jednak oferty pracy gdzieś wyżej, co troszeczkę boli i zmusza do refleksji.
Dlaczego nie może pan zrobić kursu UEFA Pro?
Sławomir: Zrobiłem UEFA A, ale w przypadku UEFA Pro mój wniosek o przyjęcie został odrzucony. W argumentacji stwierdzono, że nie spełniam wymogów. Zapytałem się pana Pasieki wprost: „no to kto je, kurwa, spełnia?”. Starałem się dowiedzieć, co to za wymogi, ale pan Pasieka już nie odbiera ode mnie telefonów. Przy czym… on sam mnie na ten kurs namawiał. „Sławek, składaj papiery, przyjmiemy cię, kogo jak nie ciebie?”. Potem dostałem maila, że jednak nie. Odesłano mnie do pana Banii, ale nie potrafił mi powiedzieć dlaczego. Może ciągnie się za mną jeszcze ta przykra sprawa. Nie wiem. Analizując – każdy zasłużył na szansę. Masa jest taka takich trenerów w I lidze i ekstraklasie, którzy tę szansę po prostu dostali, a ja nie. O to mam żal.
Otwarcie przyznał pan się, że popełnił błąd, jeśli chodzi o korupcję.
Sławomir: I poniosłem konsekwencje. To były inne czasy, a jeszcze nikt nie zna szczegółów tej sprawy, zatrzymania, zarzutów. Przepraszam – zarzutu, bo w moim przypadku był to jeden telefon. Ale z tego zrobiono dużą aferę i w konsekwencji jako osoba z jednym zarzutem korupcyjnym otrzymałem jeden z największych wyroków. Ludzie uczestniczący w dziesiątkach ustawionych meczów dostali niższe wyroki. Zapytałem się o to prokuratora.
– Bo pan nazywa się Majak. Pan powinien świecić przykładem.
I ja się z tym zgadzam – nie powinno mi się to zdarzyć. Ale ludziom umykają te szczegóły. Każdy pamięta tylko: Sławomir M. zatrzymany, wzięty z domu o 6 rano, zawieziony na przesłuchanie. Nie chcę się wybielić. Była wina, była kara i to zaakceptowałem. Wiedziałem, że zostanę zatrzymany, wiedziałem, że poniosę konsekwencje, ale nie pojechałem wcześniej, bo nie chciałem uchodzić za kabla. Nie wiem tylko, na ile ten błąd wpływa na moją dzisiejszą sytuację. Czy się to się ze mną ciągnie i przez to nie mogę zakotwiczyć wyżej? Zacząłem dobrze – z moim pierwszym zespołem awansowałem z czwartej do drugiej ligi. Teraz też zrobiłem awans, a propozycje dostają inni.
Od lat jest pan łączony z Widzewem.
Sławomir: Jestem i szkoda, że ciągle się nie udało. Teraz też był temat, ale wszedł Murapol i poszedł po bandzie, bo zatrudniają trenera-legendę. A miałem teraz taki moment, że myślałem sobie: kto, jeśli nie ja?
Mateusz: Poczekasz pięć lat, kontrakt Smudy się skończy.
Sławomir: Raczej nie będę się już w to bawił. Tak jak dla mojego syna to ostatni gwizdek, by zostać piłkarzem, tak dla mnie, by zafunkcjonować jako trener. Jako 50-latek mam się ciągle bujać się po trzecich ligach? Nie da mi to satysfakcji. Oby Smudzie wyszło, nie chcę kopać pod nim dołków, bo to legenda Widzewa. Wiadomo, że jak masz do wyboru Majaka i Smudę, to weźmiesz Smudę. Ale mam wątpliwości, czy to dobry ruch. To trener, który od 20 lat funkcjonuje w zupełnie innych realiach i nie wiem, czy się odnajdzie. I tu nie mówię o sobie, bo w Widzewie byłem tylko rok, ale trochę szkoda, że kluby nie doceniają byłych zawodników. Dlaczego Tomek Łapiński jest dyrektorem sportowym w Sokole Aleksandrów, a nie w Widzewie? Dlaczego nie ma miejsca dla Piotrka Szarpaka? W Legii potrafili postawić na ludzi związanych z klubem. A Widzewie jest Wyciszkiewicz, który prowadzi rezerwy.
Trochę wchodzi pan w buty Tomasza Hajty, który podkreśla to na każdym kroku.
Sławomir: Tomek czasami mówi głupoty, ale czasami mówi też mądre rzeczy. Ja bardzo lubię słuchać Michała Probierza, bo to osoba, która ma odwagę, by mówić, jak faktycznie jest.
Mateusz, ty jak przeżyłeś aferę korupcyjną?
Mateusz: Byłem na wakacjach nad morzem, włączam telegazetę i widzę, że Sławomir M. został zatrzymany. Nie oszukujmy się – dla dziecka zawsze jest to przykre, gdy rodzic robi coś takiego, choć ono nie ma na to żadnego wpływu. Ojciec zrobił to, co zrobił, poniósł konsekwencje, które moim zdaniem ciągną się za nim do teraz, bo nie jest to postać anonimowa. Ale jakoś trzeba z tym żyć. Na szczęście to się na mnie nie odbijało – nikt nie chodził za mną i nie mówił, że mój ojciec to sprzedawczyk. Jednak ta sprawa powinna być już zamknięta.
A na trenerkę jak patrzysz?
Mateusz: Powiem szczerze, że momentami przykro było patrzeć, bo Orlicz Suchedniów i tego typu kluby to nie jest jakaś wielka przygoda z trenerką. Oczywiście na początku można się w takie rzeczy bawić, ale lat nie ubywa, a człowiek też ma jakieś marzenia i ambicje, a cały czas się tuła. Spotyka po drodze niepoważnych ludzi, można zobaczyć na bazie waszego artykułu o Finishparkiecie. W Pelikanie Niechanowo też był gość, który przy scysji zaczął wydzwaniać po kraju i mówić, że pan Majak się nie nadaje. A nawet jak się uda zrobić wynik jak w tym sezonie, to później siedzi w domu i sprząta. Zawsze jak odchodzi z klubu, to zaczynają się remonty i wielkie sprzątania. I nic nie można później znaleźć!
Przed tobą i przed Eleven duże wyzwanie, jakim jest Bundesliga…
Mateusz: Wydaje mi się, że opakowaniem Superpucharu pokazaliśmy, że może być tylko dobrze. Nie wiem, czy zdarzyło się, że ktoś zrobił to jak my, ale wszystko było na topowym poziomie, tak jak zaplanowaliśmy. W studiu na murawie Lothar Matthaeus, Artur Wichniarek, Cezary Kucharski. Na stadionie komentatorzy. Do tego studio w Warszawie i telebim na Placu Europejskim, a tam kilkaset ludzi. W mediach społecznościowych nie spotkałem się z ani jednym złym słowem i według mnie sama liga będzie na takim samym poziomie.
Chciałem zasugerować, że eksperta do konsultacji masz pod ręką!
Mateusz: Chyba po to, żeby wymienić skład Hansy sprzed 20 lat, by przebić Tomasza Hajtę! (śmiech)
Sławomir: Był Peter Bosz na przykład. Szacunek dla niego za osiągnięcia, ale nie zapowiadał się w ogóle!
Mateusz: Tak zupełnie serio – ludzie często domagają się u nas byłych piłkarzy w studiu meczowym. Z doświadczenia wiem jednak, że skupiają się oni na różnych rzeczach – trenerce lub innych pracach – i z reguły przestają się interesować na bieżąco ligą, z którą byli związani. Tak jest trochę też z tatą.
Sławomir: To prawda. Zwyczajnie nie ma czasu. Ale teraz będę oglądał częściej Bundesligę ze względu na syna. Specjalnie wzięliśmy ten kanał. Przyjeżdża dwa razy do roku na święta, to chociaż tam go pooglądam.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI