Jaka to ironia losu… Jakie to przykre i symboliczne. Polskę, pod szyldem PZPN reprezentują obcokrajowcy, na ławce siedzi chłopak, który wraca z podkulonym ogonem z Belgii, a najlepszy – inaczej – najrówniej grający polski bramkarz siedzi w restauracji i rozdaje vouchery na zestawy kibica. Wybraliśmy się na spotkanie z Arturem Borucem do „Championsa” i wyszliśmy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony – widać, że kibice niezmiennie go cenią i fajnie było z nim w końcu zamienić parę słów. A z drugiej… No właśnie. Szkoda, że nie w strefie mieszanej po meczu Polski.
Dla fanów to oczywiście kapitalna sprawa. Możliwość wzięcia autografu, zrobienia zdjęcia czy krótkiej rozmowy. Boruc na wyciągnięcie ręki dla każdego. Naprawdę sporo ludzi przyszło tam właśnie dla niego, a nie na starcie Danii z Holandią. Artur pojawił się natomiast z narzeczoną i kilkoma kolegami. Mecz oglądał w spokoju, tylko w przerwie wyciągał go na środek ringu mistrz ceremonii. I rozkręcał konkurs…
– W jakiej miejscowości urodził się Artur Boruc? – brzmiało pierwsze pytanie. Odpowiedzi były już groteskowe. Sielce? Nie. Sielice? Nie. Siedlce. Brawo! Pierwszy zestaw kibica wędruje do pana Staszka. Czas na kolejną zagadkę. Pierwszy klub Artura Boruca. „We love Russia!”. Nie, to zła odpowiedź. Pogoń Siedlce! Tak!!! – Artur, atmosfera jak na San Siro – krzyczy prowadzący.
No, fajna rzecz dla fanów, naprawdę sympatyczna, szczególnie dla tych, którzy piłkarzy oglądają tylko przed telewizorem, ale… – Nie, smutku już nie ma, choć miałem okres, kiedy trochę mnie dołowało, że nie zagram na Euro. Nie chcę już o tym myśleć. Doszedłem do wniosku, że mogę ten czas wykorzystać dla rodziny – uśmiecha się Boruc.
– Kiedy ostatecznie zorientowałeś się, że mimo presji ze strony Jacka Kazimierskiego i prasy, Smuda się nie ugnie i twój powrót do kadry jest niemożliwy?
– Od tamtego pamiętnego wywiadu wiedziałem, że w tej reprezentacji nie będzie dla mnie miejsca. Ale absolutnie niczego nie żałuję. To, co powiedziałem, podtrzymuję. Czy ta sytuacja to parodia? Pewnie trochę tak. Ze Smudą nie układało nam się od dawna. Umiejętności się nie liczyły, zadra była prywatna. Wiesz, lubię rozmawiać z ludźmi, którzy słuchają i do których coś dociera. Tutaj dialogu nie było od początku. Beenhakkera jedni lubili, inni mniej, ale miał facet coś takiego, że się go słuchało, a jak coś miał do przekazania, to robił to w naturalny sposób.
– Trener musi być autorytetem?
– To jest problem. Między innymi dlatego nie ma mnie w kadrze, ale nie ma co do tego wracać. Cieszmy się z Euro.
– Faktycznie nie dostałeś biletu?
– Nie chciałem. Jakbym chciał, to pewnie bym dostał. Wybrałem restaurację jako substytut i bardzo, bardzo się denerwowałem. I tak nie widziałem wszystkich akcji, potem obejrzałem obszerny skrót i tam zobaczyłem faul Szczęsnego i obronę Tytonia. Mam nadzieję, że Przemek utrzyma taką formę.
– Szczęsny dostał za to mocnego kopa od losu.
– Piłka uczy pokory. Wojtek otrzymał dobrą lekcję i mam nadzieję, że wyciągnie z niej jakieś pozytywne wnioski. Ale na temat jego interwencji się nie wypowiadam. Mam taką zasadę, że nie oceniam kolegów po fachu.
Boruc dyplomatyczny jak nigdy. Jakby nie chciał być kojarzony ze swoim dawnym stereotypem badboya. To, co z siebie miał wyrzucić, już wyrzucił. Szkoda… Na temat swojej przyszłości też nie chce się wypowiadać. Wiadomo tylko, że 30. czerwca kończy się jego kontrakt z Fiorentiną. – Liga włoska jest dla mnie przereklamowana. Podoba mi się życie tam, ale na stadionach nie ma atmosfery. Brakuje kibiców. Są inne ciekawe kierunki. Powrót do Wielkiej Brytanii? Zobaczymy – wzrusza ramionami.
– A reprezentacja?
– Oczywiście, że chciałbym wrócić. Jej nigdy nie powiedziałem nie.
TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA