Albania, Serbia, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina. Wyjazdy w te okolice w europejskich pucharach to często niezwykła, choć nie zawsze przyjemna przygoda dla kibiców gości. Przekonywali się o tym kibice Lecha Poznań, gdy pod ich hotel podjechali fanatycy z Sarajewa, przekonywali się o tym fani Zagłębia Lubin na słynnym stadionie Partizana Belgrad. Przekonywali się o tym reprezentanci Polski w Podgoricy, przekonali się wreszcie kibice Śląska Wrocław.
Dzisiaj mija pięć lat, odkąd dolnośląski klub wygrał w Podgoricy z Budućnostią, a tamto spotkanie zostanie przez nas zapamiętane jako typowe, rozgrywane w tego typu okolicznościach. Sam mecz był porównywalny do starcia Arki Gdynia z Górnikiem Łęczna, ale kibice obu drużyn zrobili show po spotkaniu.
Po tym, jak wrocławianie zostali sensacyjnymi mistrzami Polski w sezonie, nie byliśmy przekonani, że to właśnie ten zespół da nam tę wyczekiwaną od lat fazę grupową Ligi Mistrzów. Przy akompaniamencie kolejnych tekstów o najsłabszym mistrzu od lat, Śląsk próbował poskładać w całość drużynę z wyrwanym najważniejszym trzonowcem – bo za takiego należałoby uznać Piotra Celebana. Stan na początek walki o Champions League?
1) zero pieniędzy
2) zero zmienników
3) w lato odszedł Piotr Celeban
4) brak bramkostrzelnego napastnika
Jeśli Orest Lenczyk wraz z Sebastianem Milą zrobiliby z drużyną awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, byłby to istny cud. Wrocławianie oszczędzili budowlańcom roboty i ci nie musieli budować ówczesnemu trenerowi Mistrzów Polski budować pomnika pod stadionem. Inna sprawa, że nie było też żadnej kompromitacji, której nie ustrzegła się chwilę wcześniej choćby Wisła Kraków – wtapiając z Levadią Tallin trzy sezony wstecz.
W Podgoricy Śląsk zagrał dokładnie tak, jak mistrz 40-milionowego kraju powinien grać z klubem z dość egzotycznej dla nas ligi. Może nie było tu zbyt wielu sztuczek technicznych i koronkowych akcji, może nie stwarzali wielu okazji, ale piłkarze wykonali swoje zadanie bez drżenia kibiców o wynik oraz przede wszystkim – bez pozostawiania wielkiego pola do odwrócenia losów dwumeczu w rewanżu. Dość wcześnie objęli prowadzenie za sprawą Roka Elsnera, a wspomniany Mila dołożył Czarnogórcom chwilę po pierwszym gwizdku w drugiej odsłonie. Taki wynik na wyjeździe zamieniał rewanż w formalność.
Ale Podgoricę zapamiętamy z czegoś zupełnie innego. Całe widowisko, w negatywnym tego słowa znaczeniu, ukradli piłkarzom obu ekip czarnogórscy kibice. Ukradli polskiej drużynie sprzęt do treningu, spalili flagi Śląska, a rzecznik prasowy Michał Mazur, wrócił do domu ze śliwą pod okiem. Szczególnie się wzdrygnęliśmy, gdy usłyszeliśmy historię od jednego z naszych znajomych, który wybrał się na mecz do stolicy: Tu jest jak na wojnie. Wszędzie policja. Najpierw proponowali nam ustawkę, a na samo hasło „Poland” każdemu chcą wjebać. Wzięliśmy taksówkę dwieście metrów pod stadionem, ale ostatnie dwadzieścia musieliśmy przebiec.
Tym meczem czarnogórskie bydło potwierdziło, że nie zasługuje na futbol na najwyższym poziomie, o czym niestety przekonali się także reprezentanci Polski (mecz w 2012 roku był przerwany na kilka minut) oraz Igor Akinfiejew (trafiony racą w meczu Czarnogóra – Rosja został odwieziony do szpitala z poparzoną szyją). Podgorica zaś stała się synonimem terenu, na którym rywale na boisku nie stworzą choćby cząstki zagrożenia, które gwarantuje tamtejsza publiczność.
A co do występu Śląska w eliminacjach do Ligi Mistrzów – odpadli w następnej rundzie z Helsingborgiem.