Dziś byliśmy świadkami jednego z bardziej pasjonujących półfinałów Ligi Mistrzów w historii – a przynajmniej ja spotkania o podobnej dramaturgii na tę chwilę nie pamiętam. Jednocześnie byliśmy świadkami najbardziej niesprawiedliwego dwumeczu, jaki miałem okazję kiedykolwiek oglądać, chociaż zgaduję, że w przeszłości podobne historie już się zdarzały. Na przykład Andrzej Iwan opowiadał mi, że Wisła Kraków była zdecydowanie gorsza w obu meczach z FC Brugge, a jednak awansowała do kolejnej fazy Pucharu Europy. To jednak archeologia, a nie futbol współczesny. Dlatego mówię – jak żyję, tak podobnego starcia po prostu nie pamiętam.
Czyż to jednak nie było całe piękno futbolu zawarte w szalonych 180, z okładem, minut? Dowód na to, że kiedy jesteś kibicem ewidentnie słabszej drużyny i kiedy do rzutu karnego podchodzi najlepszy piłkarz świata, to jeszcze nic się nie stało. Jeszcze wszystko jest możliwe. Dopóki piłka nie zatrzepocze w siatce – wszystko możliwe… Warto wierzyć.
Przypomniał mi się dzisiaj wyjazdowy mecz Widzew – Legia, w latach dziewięćdziesiątych, tak na szybko zgaduję, że musiał to być rok 1998. Sytuacja miała miejsce pod bramką „pod zegarem”: Arkadiusz Onyszko sfaulował jednego z piłkarzy warszawskiego klubu (Jacka Magierę?), a sędzia pokazał mu czerwoną kartkę. To było jakoś na początku meczu, może w dziesiątej, może w dwudziestej minucie. Stałem wtedy w sektorze kibiców Legii, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do kogoś, chyba do siostry, która po chorobie mojego taty miała przykazane, by prowadzać mnie na mecze, więc siłą rzeczy coś tam o piłce wiedziała. Krzyczałem: – Mamy ich, wreszcie ich mamy! Bo to był ciągle okres, kiedy przez ponad dwadzieścia lat Legia w Łodzi nie mogła wygrać.
Ale do karnego podszedł Czykier i strzelił nad bramką. A potem Widzew, jak to Widzew, w samej końcówce wcisnął gola na 1:0, musiał to zrobić albo Szarpak, albo Gula, bo to zawsze był – przynajmniej w moich wyobrażeniach – albo pieprzony Szarpak, albo pieprzony Gula. Chyba Szarpak.
Tak mi się to przypomniało, bo ten wtorek to i przestrzelony karny, i skuteczna gra w dziesiątkę, i nawet Legia teżâ€¦ Dzisiaj zespół Skorży rozgrywała finał Pucharu Polski, ja ten dzień spędziłem w Krakowie i – wstyd się przyznać – nie za bardzo chciało mi się sprawdzać wynik, chociaż w czasie spotkania autorskiego Iwana Jerzy Fedorowicz krzyczał: – Dwa zero dla Legii! Niestety!
O swoim kibicowskim wypaleniu już kiedyś pisałem, ale Barcelonę obejrzeć musiałem. Wiele osób – jak chociażby pan Mazur – kpi z osób, które ekscytują się piłką zagraniczną. Sam kiedyś kpiłem. A teraz zastanawiam się: niby czemu nie? Dlaczego ktoś, kto urodził się na przykład w Suwałkach ma mieć na tyle przejebane, by być skazanym tylko na amatorów z Wigier? Dlaczego mogę z pasją oglądać amerykańskie seriale i dlaczego mogę czytać szwedzkie kryminały, a nie mogę oglądać hiszpańskiej piłki? Dlaczego to niby takie niepoważne, niemęskie, dlaczego to jest „dla lamusów”? Od siebie do Barcelony jestem w stanie dostać się szybciej niż do Szczecina, a w dobie internetu Guardiola nie wydaje mi się kimś bardziej odległym niż Marcin Sasal. Dlaczego ktoś, kto przyszedł na świat w Bydgoszczy nie może być za Liverpoolem, dlaczego przeznaczony ma mu być Benjamin Imeh, a nie Steven Gerrard? Gdyby pan Mazur chciał być konsekwentny to musiałby cały czas jeździć polonezem, bo przecież nie niemieckim audi. Jeżdżenie samochodem to przecież – jak powiedziałby Mazur – część życia. A on jeździ (zgaduję) jakimś niemieckim, bo lepszy. Pff.
Nie chcę tu się bawić w pyskówki, sprowadzać całego dialogu do absurdu, zwłaszcza, że kiedyś miałem spojrzenie identyczne jak pan Łukasz. Dziś mi się optyka zmieniła. Młodzi ludzie znają języki obce, latają po świecie, mają dostęp do informacji, mieszkają w globalnej wiosce…
Znowu będzie krótka odskocznia. Niedawno Zbigniew Boniek zapytał mojego kolegę: – Pamiętasz takiego dziennikarza, Mirka Skórzewskiego? Mirek to śp. dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, który pisowni własnego nazwiska nie zdołał ustalić do późnej starości, więc funkcjonował także jako Skurzewski. Kolega Mirka, wspaniałego człowieka, oczywiście pamiętał. A Boniek na to: – No to kiedyś były takie czasy, że Mirek do mnie zadzwonił dzień po meczu o Superpuchar Europy i pyta „Zbyszek, powiedz, jaki był wynik, bo my jeszcze nie wiemy!”. Ja mu na to, że 2:0 dla Juventusu. A on dopytuje, czy coś strzeliłem. No to odpowiadam, że strzeliłem dwa gole. Sam widzisz, jak zmienił się świat…
Kiedyś więc kibicowanie zagranicznemu klubowi było lekko absurdalne, bo przecież zazwyczaj opierało się o nazwę, która zapadła w pamięci, o pierwszy plakat wycięty z gazety, czasem o jakiś jeden cudem obejrzany mecz. Dzisiaj wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Mazur pisze, że Barcelona to produkt, a w czym się niby różni od Legii czy chociażby Górnika? Też produkty, tylko że gorsze. Lokalne tak samo jak jabłka z Grójca, ale niektórzy – Mazur pewnie też, chociaż obiadu z nim nie jadłem – częściej niż jabłka z Grójca jadają krewetki.
No to do rzeczy, bo daleko odpłynąłem.
Barcelonę musiałem dzisiaj obejrzeć, bo staram się oglądać każdy jej mecz, bez względu na okoliczności. Nie mogę powiedzieć, bym zawiódł się grą zespołu Guardioli, chociaż zawiodłem się wynikiem – nie lubię bowiem sytuacji, w których gorszy zespół eliminuje lepszy, irytują mnie niesprawiedliwości w sporcie. Z drugiej strony, Barcelona odpadła w sposób najlepszy z możliwych, bo tylko osoba ślepa może stwierdzić, że Chelsea to był dla zespołu z Katalonii rywal równorzędny. Nie był, oba mecze powinny skończyć się wynikiem zwycięskim dla Barcelony, a tymczasem… nie skończył się żaden. Los sobie zachichotał po raz drugi w ciągu tygodnia, perfidnie posłużył się nawet Messim.
Znowu jednak wspomnę, że to piękno futbolu. Ta jego nieprzewidywalność. To, że nawet jeśli Messi gra w drużynie przeciwnej – ciągle możesz wygrać. To, że nie ma człowieka, któremu na boisku wychodziłoby absolutnie wszystko. To, że gdy idziesz na mecz, możesz podejrzewać, co się zdarzy, ale nigdy nie wiesz na pewno. To, że wielcy upadają, ale tylko po to, by po chwili się podnieść. Kiedy idziesz na stadion, na twoich oczach może pisać się historia – najgorszy piłkarz może zostać bohaterem, a najlepszy spartolić najprostszą rzecz.
Futbol byłby nieznośny, gdyby zawsze wygrywali najlepsi.
Kiedyś pisałem, że obserwujemy chyba zmierzch tej wielkiej Barcelony, ale paradoksalnie po dzisiejszym przegranym półfinale takie myśli mnie nie nachodziły. Wydaje mi się wręcz, że Messi – a z nim cała „Barca” – musiała zejść na chwilę na ziemię, by odsapnąć, złapać dystans i znowu wystartować na podbój wszechświata. Dopadła mnie też refleksja, że różne są sposoby, by osiągnąć sukces – jak w sztuce, jeden misternie maluje obraz, dbając o każdy detal, inny weźmy wiadro farby, chluśnie na płótno i opyli całość jako „Obraz współczesnej Europy oczami chorego psa”.
Czy Mazurowi wydaje się to śmieszne czy nie – ja losy Barcelony będę śledził dalej i to z zainteresowaniem wielokrotnie większym niż śledzę losy Legii, za którą zjeździłem kiedyś Polskę i Europę. Bardziej ciekawi mnie, w jaki sposób kolejne gole zdobędzie Messi niż Kucharczyk. Sorry, może zgłupiałem, ale tak mam. I wcale nie czuję się z tym źle. A co jeszcze śmieszniejsze – jeśli za dziesięć lat swoją grą urzeknie mnie Real Madryt i jeśli jego piłkarze będą (w mojej subiektywnej opinii) tak wybitni jak ci z „Barcy” – to przerzucę się na Real.
I będzie mi z tym bardzo dobrze.
KRZYSZTOF STANOWSKI