– Czego najbardziej zazdrościsz Realowi Madryt? – zapytał mnie jeden z kibiców tego klubu na Twitterze. Odpowiedziałem, że odwagi i bezkompromisowości na rynku transferowym.
Zapewne przynajmniej część czytelników – a zgaduję, że większość – ma wystarczająco lat, by mieć za sobą doświadczenie pod tytułem: „dziewczyna wybiera deser w restauracji”. Wtedy się zaczyna: – Może wezmę tiramisu, co? Chociaż nie, tiramisu nie, bo pójdzie mi w uda. No to szarlotkę na gorąco z lodami… O tak, szarlotka byłaby dobra, chociaż… Patrz, jest jeszcze karpatka z sosem wiśniowym. Przepraszam pana?
– Tak? – pyta kelner.
– Karpatka jest dobra?
– Bardzo dobra.
– Aha… Ale nie, wolałabym chyba jakiś sernik. Chociaż sernik to taki banalny trochę. Beza daktylowa brzmi dobrze, ale ostatnio czytałam coś o daktylach, że… Nie pamiętam już. Postawię chyba na crème brulee.
– Ale nie mamy tego w karcie.
– Aha, aha… To wie pan co? Ja jednak dziękuję. Bez sensu z tym deserem.
A facet mówi: – Niech pan da co macie najlepszego.
Przez lata tak mniej więcej wyglądała transferowa polityka Barcelony. A czy ten piłkarz rozumie nasz styl gry? A czy tamten się szybko zaadaptuje? Czy zna język? A czy jego dzieci nauczą się katalońskiego? A czy on w ogóle jest wystarczająco grzeczny i czy w młodości ustępował miejsca staruszkom w autobusie? Czy ma nieprzesadnie szaloną fryzurę i czy woli opla od ferrari? Czy ogląda opery mydlane i czy dogada się z naszym ogrodnikiem i czwartym trenerem od przygotowania fizycznego? Czy Carlos z księgowości go zaakceptuje? I tak wybierała, przebierała, grymasiła, czasami oczywiście odstępowała od swoich niby żelaznych zasad, by w następnym roku do nich wracać, ale generalnie bywała w swoim niezdecydowaniu irytująca.
A Real wchodził jak szeryf do saloonu, pytał: – Kto tu jest najlepszy? Ty? To od dzisiaj robisz dla mnie.
I już, prosta sprawa. Jest jakiś kozak na horyzoncie? Dawać go natychmiast.
Nie twierdzę, że pierwsza koncepcja – Barcelony – była gorsza od koncepcji Realu. Być może udawało się tworzyć dobrze dobrany charakterologicznie zespół, co przekładało się na atmosferę i trofea. Ale jednak ta bezkompromisowość Madrytu bywała imponująca: brali co chcieli, jakby świat należał do nich. Bez zbędnego pieprzenia, bez osiemnastu nieudanych podejść. Szast, prast.
Ronaldo? Dawać Ronaldo. Jutro prezentacja.
Bale? Dawać Bale’a. Zaprezentujemy go w środę.
James wymiata na mistrzostwach? Niech się zamelduje u nas do końca tygodnia.
Teraz zdecydowanie zaczęło się to rozjeżdżać. Dwa kluby o bardzo podobnym budżecie, przy czym kiedy Real zgarnia z rynku kolejne perełki i ma ich tyle, że trudno pomieścić w jednej szatni, to Barca już nie przebiera w deserach, tylko grzebie w śmietniku. Starania Barcelony o 29-letniego Paulinho dogorywającego w Chinach to nie tylko kiepski pomysł na wzmocnienie kadry, to wręcz spora rysa na wizerunku klubu. To sygnał dla całego świata: nasza polityka transferowa była beznadziejna, ale to nie nasze ostatnie słowo, będzie gorzej! Jesteśmy pierdolonymi jeleniami i jeśli chcecie ubić interes naszym kosztem, zapraszamy!
Real na Paulinho nie tyle by nie spojrzał, co nawet by w jego kierunku nie splunął. A działacze Barcelony robią podchody pod jakiegoś daremniaka i jeszcze wydaje się im, że fani mocno ściskają za nich kciuki. Wcześniej w akcie desperacji ruszyli po Ceballosa, co było hańbiące – ktoś kto pisał o zrzuceniu bomby na trybunę z katalońskimi psami drzwi powinien mieć na zawsze zamknięte. A Bartomeu nie dość, że czyni ku komuś takiemu umizgi, to jeszcze oczywiście walkę przegrywa (co było jasne od początku), czyli ponosi wizerunkową i sportową klęskę. „Więcej niż klub” to hasło oznaczające wypięcie się właśnie na takich Ceballosów, ale prezydent Barcelony postanowił zlekceważyć historię i wyszedł na podwójnego kretyna.
Barcelona ma – moim zdaniem – najlepsze ofensywne trio w historii futbolu, nikt nigdy nie zgromadził takich armat w jednym miejscu w jednym czasie. Obowiązkiem działaczy jest wykorzystać ten szczególny moment w dziejach klubu i zapewnić trójce MSN optymalne wsparcie, nachapać się pucharami, nadać klubowi jeszcze większego rozpędu. Tymczasem ci ludzie sprawiają wrażenie, jakby nawet nie wiedzieli, po ilu się gra i ile jest bramek. Ściągają piłkarzy przeciętnych lub słabych, nie potrafią ani kupować, ani sprzedawać. Klub co chwilę oddaje kolejnych graczy za darmo lub za półdarmo (ale z reguły za darmo), z czego korzysta konkurencja, a płaci za Gomesów, Alcacerów, Turanów, Vermaelenów, Douglasów i innych Mathieu-podobnych. Oczywiście wszystko to może się odmienić w ciągu dwóch okienek transferowych, ale na dziś wizja totalnego sportowego bałaganu po zakończeniu kariery przez Messiego jest dość wyraźnie widoczna.
W świecie, w którym Bednarek przechodzi z Lecha do Southampton za 6,5 miliona euro, Barcelona sprzedaje Marca Bartrę za bardzo zbliżoną sumę (8 milionów). Kiedy Real uznaje, że pora już rozstać się z weteranem, oddaje Xabiego Alonso za 9 milionów euro, a Barca zgarnia za Villę 2 miliony. A kiedy oba kluby chcą puścić w świat renomowanych graczy w dobrym wieku, to Real za Di Marię bierze dokładnie tyle, co Barcelona za duet Fabregas – Sanchez. Można byłoby tak długo, wystarczy napisać, że Bojan Krkić poszedł za mniej niż Dawid Kownacki. Ludzie, oni sprzedali Grimaldo za 2 miliony euro do Benfiki, a chłopak gra tam w podstawowym składzie i jeśli z Lizbony odejdzie, to nie taniej niż za 20 baniek.
Skala niekompetencji jest tak druzgocąca, że przed obecnym sezonem najwięcej obiecuję się po Carlosie Alenie i wręcz momentami mam nadzieję, że nikt nowy kupiony nie będzie, bo mam obawy, że byłby to kolejny Gomes albo inny Paulinho. Być może niesłusznie, ale wydaje mi się, że gdyby to Real wystartował po Verrattiego, to Verratti aktualnie jadłby obiad w okolicach Santiago Bernabeu. A gdyby po Dembele, to Dembele właśnie wybierałby apartament w stolicy Hiszpanii.
*
Skoro poruszyłem temat Barcelony i Realu, to jest też pretekst, by napisać o jeszcze jednej rzeczy, która chodziła mi po głowie od jakiegoś czasu.
Obejrzałem film „Lion. Droga do domu”. To opowieść na faktach (uwaga, spoiler): o pięcioletnim chłopcu z biednej rodziny z Indii, który podczas wyprawy z bratem gubi się i następuje niesamowity splot okoliczności – najpierw trafia do oddalonej o jakieś 1500 kilometrów Kalkuty, a potem zostaje… adoptowany przez rodzinę z Australii. Ten chłopiec – Lion – staje się wykształconym mężczyzną, niczego mu nie brakuje, przybrani rodzice są więcej niż w porządku. A jednak obsesyjnie szuka prawdziwej mamy. I po 25 latach ją znajduje, w małej wiosce, w której przyszedł na świat, a której nazwy nie znał.
Uważam, że istnieją na świecie prawa, których nie można pod żadnym pozorem nikomu odbierać – takim prawem jest na przykład prawo posiadania mamy. Jest we mnie głębokie przekonanie, że świat, w którym dziecko zostanie pozbawione prawa do posiadania mamy, będzie światem gorszym.
Kiedy widzę kuriozalnie powiększającą się rodzinę Cristiano Ronaldo, robi mi się niedobrze. Ktoś ma dość pieniędzy, by zamówić sobie dziecko, tak jak zamawia się z większym wyprzedzeniem skonfigurowany pod własny gust samochód. Ale te dzieci – nawet jeśli zostaną obsypane wszystkimi pieniędzmi świata – zostały obrabowane z największego daru. Daru posiadania mamy. To jest tak głęboko nieludzkie…
Ronaldo kupił trójkę dzieci. Jako że aktualnie jest zawodowym piłkarzem i jego życie to pasmo ciągłych wyjazdów, zgrupowań, konferencji itd., dzieci te mamy nie będą mieć w ogóle, a tatę w ograniczonym zakresie. W zasadzie możemy więc mówić o luksusowym, półotwartym domu dziecka, gdzie dzieci będą otoczone świetną opieką (wierzę w to), ale jednak ze strony obcych lub prawie obcych ludzi.
Dziecko ma prawo do mamy. Koniec, kropka. Mamy nie zastąpi dom z basenem, sportowy samochód czy nawet odrzutowiec. Są na świecie brzdące, które straciły rodziców i które po prostu można adoptować. Ale Ronaldo chciał, by posiadały jego geny i straciły tylko jednego rodzica. Makabra. Po stokroć makabra.
Dosadnie to ujął Przemysław Rudzki na Twitterze: – Do Ronaldo przyszedł listonosz i zostawił awizo. Dwójka dzieci do odebrania na poczcie.
Zarzucono mu, że to bezduszne, a ja uważam, że nawet nie w połowie tak bezduszne jak fanaberie tego genialnego piłkarza.
KRZYSZTOF STANOWSKI