Jeszcze trzy tygodnie temu był przekonany, że dziś będzie przygotowywał piłkarzy Chrobrego Głogów do drugiego w okresie przygotowawczym sparingu. Robił to co roku od siedmiu sezonów i nie zanosiło się na zmianę. Jednak zamiast tego dziś wieczorem po raz drugi poprowadzi Jagiellonię Białystok w europejskich pucharach. Kariera Ireneusza Mamrota w ostatnich tygodniach nabrała rozpędu, więc najwyższa pora, by poznać jego zdanie na kilka tematów. Chyba nie ma lepszego sposobu niż ten wywiad. Czy – zgodnie z tym, co mówili u nas piłkarze Chrobrego – jest cholerykiem? Kiedy postanowił, że zostanie trenerem i dlaczego dopiero w wieku 40 lat? Jakim cudem udało mu się przepracować w polskim klubie siedem sezonów? Odpowiedzi poniżej.
Nie lubi pan wywiadów?
Kiedyś lubiłem bardziej, ale teraz jest ich coraz więcej. Oczywiście to jeden z moich obowiązków – jeśli ktoś chce przeczytać, co mam do powiedzenia, to muszę się wypowiedzieć. Jednak o ile z samymi wywiadami nie mam problemu, o tyle nie przepadam za odpowiadaniem kilka razy na to samo pytanie. Czuję po sobie, że jak robię to po raz piąty, siódmy czy dziesiąty, to jestem coraz mniej precyzyjny, a coraz bardziej niechlujny. Po prostu trudno się skoncentrować, gdy wałkujemy cały czas to samo.
„Tak naprawdę 90% wywiadów jest czystą dyplomacją – słowami, które czytelnicy nie do końca chcieliby widzieć, bo to po prostu oczywistość”. Pana słowa.
To sama prawda. Ile ma pan takich naprawdę szczerych wywiadów? Najczęściej jest tak, że dopiero później w książkach biograficznych dowiadujemy się, jaka była prawda. Moim zdaniem w ten sposób też nie powinny pewne rzeczy wychodzić. W wywiadach jest dużo dyplomacji, aczkolwiek zaznaczę panu, że ja albo staram się mówić tak jak jest, albo po prostu nie mówić.
Właśnie miałem pytać, czy zmieścimy się dzisiaj w tych 10%.
Postaram się tak odpowiadać na pana pytania, by tej dyplomacji było zdecydowanie mniej niż 90%.
To jak to u pana było z tą karierą dziennikarską?
Ani to nie była żadna kariera, ani ja nie byłem dziennikarzem. To epizod. Wiadomo jaka jest specyfika niższych lig – zarówno granie, jak i bycie trenerem łączy się tam z tzw. normalną pracą. Grałem w Brzegu Dolnym, a byłem wychowankiem Polonii Trzebnica. Zaproponowano mi powrót do klubu, po raz kolejny zresztą. Miałem wtedy już około 30 lat, a to był taki moment, że w Polsce było o wiele trudniej o pracę niż dzisiaj. Postawiłem Polonii warunek, że wrócę, ale chcę mieć tam robotę. A w związku z tym, że ci ludzie znali mnie i wiedzieli, że jestem – nieskromnie powiem – sumiennym człowiekiem, dostałem angaż w gazecie. Zajmowałem się tam wszystkim. Najmniej pisaniem. Od czasu do czasu coś musiałem sklecić – jakąś relację z meczu czy coś. Do tego to się sprowadzało. Dlatego zawsze prostuję, że nie jestem byłym dziennikarzem. Nigdy nim nie byłem. Ale – o dziwno – nie mogę się z tym przebić w mediach. Bo tamta historyjka brzmi lepiej niż prawda.
„Dziennikarz został trenerem”. Brzmi wręcz inspirująco.
Tak, a to naprawdę za duże słowo. Bo trudno nazwać dziennikarzem kogoś, kto raz w tygodniu pisał relację z okręgówki.
Lubił pan to?
Lubiłem. Może moi byli szefowie się obrażą, ale lubiłem to głównie dlatego, że nie zajmowało mi to zbyt wiele czasu. Przychodziłem w poniedziałek, pisałem trochę „na kolanie” i mogłem myśleć przede wszystkim o trenerce. Ta elastyczność była dla mnie najważniejsza. Bo już za moment zostałem grającym trenerem w Trzebnicy. I nie miałem problemu, żeby to łączyć. Zaraz potem zaczął się błyskawiczny rozwój internetu, uwielbiałem sprawdzać wszelkie nowinki dotyczące trenerki i trochę wykorzystywałem do tego swoją pracę.
Jakim piłkarzem był Ireneusz Mamrot?
Też ciężko o mnie tak mówić. Dla zawodnika z Ekstraklasy ktoś, kto grał tylko w III lidze, to żaden piłkarz. Zabrakło pewnych rzeczy, w tym mądrości w prowadzeniu się. Pewnie miałem możliwości, by grać trochę wyżej, ale nie wykorzystałem ich. I może brak pewnych rzeczy, których nie osiągnąłem jako piłkarz, chcę sobie odbić teraz jako trener? Tym razem determinacji mi na pewno nie zabraknie. Kiedyś sobie zresztą to powiedziałem, że skoro nie osiągnąłem Ekstraklasy jako piłkarz, to muszę to zrobić jako trener.
A piłkarsko czego zabrakło? Jak Ireneusz Mamrot trener oceniłby Ireneusza Mamrota piłkarza?
Dziś już się nie gra w piłkę w ten sposób.
To znaczy?
Na tamtym poziomie piłka przy nodze mi nie przeszkadzała, natomiast cechy motoryczne – szybkość, dynamika, siła fizyczna – były moim mankamentem. Tego zabrakło, by grać wyżej. A już w dzisiejszym futbolu, gdy gra się szybko na mocno zawężonym polu gry, taki zawodnik na pewno by sobie nie poradził.
Kiedy postanowił pan zostać trenerem?
Późno.
Jacek Magiera zrobił to jeszcze, zanim na dobre rozpoczął karierę piłkarską. Późno w porównaniu do niego?
Tak, czytałem. Nie ukrywam, że lubię wywiady z tym szkoleniowcem i jestem pod wrażeniem pewnych rzeczy. Ja jako zawodnik też robiłem sobie notatki i interesowało mnie to, ale tak naprawdę dopiero, gdy miałem 27-28 lat, jeden z trenerów dużo rozmawiał ze mną na temat gry i w końcu powiedział: „Irek, nim się obejrzysz, będziesz kończył granie, nawet nie zauważysz – tak szybko to zleci. Widzę u ciebie smykałkę. Idź na kurs”. No i poszedłem. Najpierw na instruktorski, później na kolejne. Ale ciągle nie wiedziałem, czy będę trenerem. Wyniki miałem dobre, robiłem ze swoimi drużynami różne awanse, ale tak naprawdę dopiero po przejściu do Chrobrego Głogów, na 100% zdecydowałem się iść w trenerkę. Niby zamieniłem trzecią ligę na trzecią ligę, nawet w tabeli różnica była minimalna, ale tam już był profesjonalizm. Musiałem zostawić swoją pracę, piłkarze też mieli kontrakty. Ryzyko było duże, bo pierwszą umowę podpisałem na pół roku. A miałem wtedy już 40 lat, żonę i dwójkę dzieci. Nie oszukujmy się – u nas trenerzy z III ligi nie dostają propozycji pracy z Ekstraklasy czy I ligi.
No chyba, że są Hiszpanami.
No właśnie! (śmiech) Oczywiście nie chcę być złośliwy. Wracając – po rozmowie z ówczesnymi władzami Chrobrego wiedziałem, że jest tam plan kilkuletni. Docelowo chciano awansu do pierwszej ligi i to była dla mnie ogromna szansa. Gdybym był 10 lat młodszy, na pewno bym nie kalkulował. Wtedy było inaczej, ale w dużej mierze dzięki wsparciu żony postanowiłem zaryzykować.
Ścieżkę kariery ma pan kompletnie inną od tych, którymi szli koledzy po fachu z Ekstraklasy.
Do tej pory jestem najbardziej dumny z tego, że nigdy nie było tak, iż to ja musiałem do jakiegoś klubu dzwonić. Nigdy. I mam nadzieję, że tak pozostanie do końca mojej przygody z trenerką. Nie mówię tego, by się chwalić, ale uważam, że gdy klub chce trenera – a nie to trener chce bardziej do klubu – to wszystko wygląda zupełnie inaczej – jest bardziej doceniany i daje się mu większe możliwości. Rozumiem, że jest ciężko z pracą, miejsc w klubach jest bardzo mało, ale takie zachowanie zdecydowanie bardziej mi odpowiada.
Czasami gdy w klubach robi się gorąco, to błyskawicznie rośnie frekwencja – stadion zapełniają trenerzy czekający na stołek.
No właśnie. I o ile jeszcze rozumiem, że ktoś poluje się na posadę w momencie, w którym poprzedniego trenera już nie ma, o tyle bardzo nie podoba mi się, gdy trener jeszcze pracuje, a iluś szkoleniowców już czeka na jego potknięcie. No ale niestety – tak to dziś wygląda. Nie tylko w sporcie, ale też w korporacjach, wszędzie.
Gdy dodzwoniłem się wczoraj do jednego z pana kolegów z boiska, usłyszałem, że Mamrot był strasznie zawzięty.
(IM kiwa głową z uśmiechem.)
A po drugie, że koledzy z drużyny nie do końca widzieli w panu materiał na trenera.
Jeśli to informacja z czasów, gdy byłem młodszy, to tak – zgadza się. Niby miałem jakiś epizod z grupami młodzieżowymi, ale tak na dobrą sprawę pracę zacząłem od prowadzenia seniorów jako grający trener w Polonii Trzebnica. I dokładnie pamiętam, jak to wyglądało. Dziewięć kolejek do końca ligi, prezesi przyszli na stadion, zaprosili mnie do pokoju i mówią, że zwolnili trenera. No i trzeba oszczędzać, więc najlepiej by było, gdybym to ja poprowadził zespół przez te dwa miesiące. Nie chciałem się zgodzić, ale pech polegał na tym, że jeden z prezesów był jednocześnie moim szefem w pracy. Tak więc dużego wyjścia nie miałem! Dziś przyznaję to uczciwie – brakowało mi wtedy podstaw merytorycznych. Plany treningowe, mikrocykle, makrocykle – może nie było to dla mnie czarną magią, ale gdy patrzę z dzisiejszej perspektywy, to wiem, ile trzeba na to czasu poświęcić. A wtedy po prostu to robiłem ot tak. Byłem piłkarzem, któremu ktoś dał drużynę do poprowadzenia.
Jest pan trenerem z przypadku?
Na pewno nie było tak, że miałem 20 czy 25 lat i byciem trenerem było moją obsesją. Stało się nią dopiero wiele lat później, po wywalczeniu pierwszego awansu z Polonią. Bo o ile po przejściu do Głogowa, wiedziałem, że chcę się tym zająć profesjonalnie, o tyle wtedy połknąłem bakcyla. Zacząłem się mocno rozwijać. Czytałem książki, do tego dochodził internet, no i jeździłem na staże po Polsce. Może to głupio zabrzmi, ale muszę to powiedzieć – gdy po kilku latach zrobiłem sobie analizę i gdy podliczyłem, ile awansów w tym czasie zrobiłem, to złapałem się głowę. No bo nie miałem pojęcia, jak można tyle wygrywać, tak pracując!
Doskwierało panu kiedyś to, że nie grał pan w piłkę na wysokim poziomie?
Może trochę inaczej odpowiem na to pytanie – uważam, że byli piłkarze mają dużo łatwiej. Jeśli zawodnik z mocną przeszłością ligową lub reprezentacyjną zrobiłby dwa awanse gdzieś niżej, to pewnie zostałby szybko wypatrzony przez klub na wyższym poziomie. A ja musiałem przejść dłuższą drogę i z większą liczbą wybojów. Nie oszukujmy się – jeśli obracasz się na pewnym poziomie, to też wyrabiasz sobie kontakty, ludzie cię znają. Ja tych znajomości kompletnie nie miałem. Dopiero po awansie do II ligi poznałem dzięki kilku telefonom nazwiska pierwszych menedżerów – niżej mnie to nie interesowało, bo tych piłkarzy sam wyszukiwałem. Tacy gracze nie mieli agentów, było trochę inaczej niż, gdy już 15-latkowie są z kimś dogadani. Jeszcze inna bardzo istotna kwestia, bo nie chodzi tylko o nazwisko czy siłę przebicia – tacy piłkarze spotkali na swojej drodze wielu dobrych trenerów, od których mogli się uczyć. Ja też takich miałem, ale może dwóch czy trzech. To ważne, bo nie wszystko jest w książkach, od kogoś trzeba czerpać wzorce. Tu ludzie z bogatszą przeszłością mają dużą przewagę. Ale – tytułem puenty – gdy spojrzy pan na wysoki poziom, konfiguracja „wielki piłkarz = wielki trener” wcale nie jest tą dominującą. Często to właśnie przeciętni piłkarze zostają bardzo dobrymi trenerami.
Arrigo Sacchi wcześniej sprzedawał buty.
Tak, nie trzeba najpierw być koniem, żeby później zostać dobrym dżokejem. Coś w tym jest.
Piłkarze inaczej patrzą na trenera, który nie grał?
Musi pan ich zapytać.
Na pewno ma pan swoje zdanie na ten temat.
Znów powiem trochę inaczej – trzeba umieć kopnąć piłkę. Bo na pewno patrzą mniej przychylnie na kogoś, kto nie potrafi tego zrobić. Ja akurat – znów będę nieskromny – nie mam z tym problemów. Teraz już trochę mniej, ale gdy byłem młodszy, to dość często wchodziłem z piłkarzami do dziadka na koniec treningu. I bywali zaskoczeni, bo myśleli, że jak człowiek nie grał, to pewnych rzeczy nie potrafi. A to czasami nie do końca tak.
A czasami 5 minut w środku!
Nie, nie. Charakter nie pozwalał! Trzeba było wślizg w takiej sytuacji zrobić. Sam pan powiedział o zawziętości. To prawda. I uważam, że to akurat atut a nie wada. Odpowiadając na pana pytanie – mądry zawodnik widzi, z kim do czynienia i co dany trener prezentuje. W tym momencie nie patrzy, czy ktoś grał w piłkę czy nie.
W czym tkwi tajemnica sukcesu w Głogowie? Przez sukces rozumiem tak długą pracę.
Musiałby się pan dodzwonić do tych wszystkich prezesów i dyrektorów.
No właśnie, bo władze się tam kilka razy zmieniały. To nie było tak, że miał po prostu mocne plecy u kogoś.
Śmieję się trochę, że wychodzi, iż to ja ich zwalniałem! Powiem panu szczerze – poza jednym żaden z tych szefów nie był do mnie na początku przekonany. Dopiero później tą swoją pracą potrafiłem zmienić ich zdanie. Na pewno widzieli to, że nigdy nic nie robiłem typowo pod siebie. Nie upierałem się, nie naciągałem klubu. Wiedziałem, w jakich realiach funkcjonujemy. Czasami jest tak, że trener z siłą przebicia potrafi postawić na swoim za wszelką cenę – na przykład sprowadzając piłkarza z dużą szkodą dla budżetu. To nie mój styl, nigdy nie stawiałem klubu w takiej sytuacji. Być może dlatego, że pracując na niższym szczeblu, wiecznie mieliśmy jakieś zaległości, więc wolałem, żeby było słabiej, ale zawodnicy mieli zapłacone jak najszybciej. Kolejna sprawa to moje zaangażowanie. Tego nigdy nie musiałem się wstydzić, bo za każdym razem pracowałem bardzo intensywnie od pierwszego dnia. Czasami nie miałem dnia wolnego. Gdy taki się trafił i nie było analizy, jechałem obserwować piłkarzy. Bo pełniłem w Chrobrym praktycznie wszystkie funkcje w pionie sportowym. Sukcesy pomagają, ale nie wolno zapominać o tym, że to nie było 7 lat sielanki. Miałem dużo trudnych momentów. Ale różni ludzie pozwalali mi wyjść z tych kryzysów, to spore doświadczenie. Żałuję jednej rzeczy – że nie utrzymaliśmy drużyny, która zajęła szóste miejsce w I lidze. Uważam, że w kolejnych sezonie miałaby ona bardzo duże szanse na awans. Marzyłem, by go wywalczyć.
No tak, w Głogowie stał się pan specjalistą od łatania dziur i budowania drużyny od nowa.
Wcześniej tak nie było, dopiero w I lidze. Ona jest prześwietlana przez Ekstraklasę i bogatsze kluby pierwszej ligi. A wystarczyło, że tylko raz była stabilizacja, a zajęliśmy 6. miejsce. A gdyby nie kontuzje Górskiego i Hudymy, to kto wie, czy byśmy nie powalczyli o awans. Z reguły był notoryczny kłopot z odejściami. Gdy traciliśmy najmniej bramek w pewnym okresie, od razu odeszło dwóch obrońców – Byrtek do Wisły Płock i Bogusławski do Górnika Łęczna. Pół roku później straciliśmy Lafrance’a. Teraz widzę, że z Chrobrego też odchodzi kilku chłopaków, ale z podstawowego składu tylko trzech. Gdy ja traciłem trzech, to cieszyłem się, że tak mało. Przy czym muszę zaznaczyć jedną rzecz – gdy przychodził do mnie zawodnik i mówił, że ma propozycję z Ekstraklasy, to jak go nigdy nie blokowałem. Nie znajdzie pan takiego gracza. Miałem swoje ambicje, chciałem lepszego wyniku, ale też cieszyłem się z ich sukcesów.
Był pan kiedyś w ogóle blisko odejścia z Chrobrego przez te siedem lat?
Raz, jeszcze w drugiej lidze. Mało kto o tym pamięta, ale ja jakoś nie potrafię wyrzucić tego z głowy, o co mają do mnie żal w Głogowie. Kibice mocno przeżyli brak awansu do II ligi przed moim przyjściem. Chrobry przegrał go w kontrowersyjnych okolicznościach, po karnym w 94. minucie. No i na rzecz Górnika Wałbrzych. Rok później po wywalczeniu awansu spotkaliśmy się z tą drużyną. Był to już mecz o pietruszkę, ale przyszedł komplet widzów. U nas były lekkie problemy ze składem i przegraliśmy 0-2. Policzek dla kibiców, dla władz klubu też. Pamiętam, co działo się na stadionie. A działo się tyle, że podjąłem decyzję, że odchodzę. Potrzebowałem kilka dni do namysłu, pojechałem na wczasy. Ale ówczesny dyrektor sportowy Andrzej Traczyk dzwonił do mnie codziennie i mówił: „Irek, za chwilę dojdzie dwóch chłopaków i wiesz, że ta drużyna odpali i wywalczy awans. Zrobi to ktoś inny i powiedzą, że ty nie umiałeś”. Miał całkowitą rację. I zostałem w Głogowie na 7 lat, wyszedłem silniejszy.
Tak szczerze – nie miał pan wcześniej ofert z Ekstraklasy?
Nie, były tylko z pierwszej ligi. Ja naprawdę nie należę do trenerów, którzy chwalą się czymś, czego nie mają. Pisało się o różnych klubach, ale telefonów nie było. Dowiadywałem się z mediów, że gdzieś mam pracować. A co do I ligi – nie widziałem potrzeby, by zmieniać. Uważałem, że mam dobre miejsce do pracy, bo w Głogowie jest świetna baza. Gdybym miał odejść do innego klubu z tej klasy, musiałbym mieć zapewnione dobre warunki do awansu. I może była jedna taka oferta, ale akurat w tym klubie stołek zawsze jest gorący.
Ale na pewno dostawał pan oferty lepsze finansowo, bo wiemy, że Chrobry do czołówki pod tym względem nie należał.
Teraz miałem bardzo wiele ofert, z których 2-3 naprawdę były warte rozważenia. Postanowiłem jednak przedłużyć kontrakt z Chrobrym. Może nie pasuje to do dzisiejszych czasów, ale myślę, że ważna była ta lojalność z dwóch stron. Ja mogłem liczyć na wsparcie, ale klub też mógł liczyć, że nie odejdę, gdy tylko ktoś kiwnie palcem.
Czuł się pan niedoceniany? Czekał pan na szansę z Ekstraklasy wcześniej?
Nie. Cierpliwość to mój ogromny atut. Znałem trenerów, którzy wyznaczali sobie różne daty, narzucali presję, ale to niczego nie prowadzi. Skupiłem się na pracy i wierzyłem, że zostanie to docenione. Choć jeśli mam być szczery, to do dziś nie rozumiem, dlaczego nie dostałem żadnej propozycji rok temu. Wtedy moja drużyna grała naprawdę dobrą piłkę i nic. A oferta przyszła w momencie najmniej spodziewanym, gdy mój zespół miał znacznie gorszy sezon.
Te wszystkie historie o wsparciu w Głogowie są prawdziwe? Na przykład prezes schodzący do szatni i mówiący, że prędzej wyrzuci całą drużynę niż pana? Dzisiaj w dziwnych okolicznościach zwolniono trenera Kaczmarka, więc temat jest na czasie.
Były takie sytuacje – może dwa, może trzy razy w kryzysowych momentach. Zwłaszcza w drugiej lidze i u dyrektora Piotra Kłaka. Długo jestem w piłce, różne rzeczy widziałem, ale chyba nigdy dyrektor tak mocno za trenerem nie stał. Gdy po rundzie jesiennej zajmowaliśmy kiedyś 14. miejsce, zrobił zebranie z drużyną. Najkrótsze w historii!
Jak wyglądało?
Dwa zdania i: „jak się komuś nie podoba, to droga wolna, ale trener tu zostanie”. I wyszedł. Efekt przyszedł szybko, bo błyskawicznie awansowaliśmy w tabeli wiosną. Aczkolwiek tam nie było żadnego konfliktu między mną a szatnią. Po prostu dyrektor chciał podkreślić i przypomnieć, że jakby co, to u niego trener jest najważniejszy.
Można nazwać pana trenerem, któremu nie po drodze z sędziami?
(dłuższe zastanowienie) Nie. Powiem panu jak to jest – gdy sędzia potrafi przyznać się do błędu, czasami zażartować i rozładować atmosferę, to przecież każdy człowiek go zrozumie. Gorzej jest, gdy sędzia chce pokazać, że jest najważniejszy. To jest problem – nie fakt, że się pomyli, bo myli się każdy. Kiedyś straciliśmy bramkę z karnego, którego nie było widać na powtórce. Po meczu w Głogowie, gdy siedzieliśmy na analizie, udało się jeszcze złapać sędziego. Pokazuję mu nagranie, a on do mnie: „trenerze, wiem, ja też ma notę obniżoną przez to”. Widać było, że to przeżywa. I mimo że przegrałem, mimo że byłem wściekły, to to zrozumiałem. A ciężko jest zapanować nad sobą, gdy facet się pomyli i jeszcze śmieje się w twarz. Nie jest to przyjemne, dlatego kilka razy wyleciałem na trybuny.
Dużo mamy takich sędziów? Pracował pan we wszystkich ligach, więc ma rozeznanie.
Tak. Powiem panu, że świetnie czułem się, gdy pod koniec sezonu PZPN wysyłał do I ligi sędziów z Ekstraklasy. Był spokój na obu ławkach. Nie dlatego, że ktoś się ich bał. Dlatego, że to był kompletnie inny poziom niż to, co znaliśmy. Ludzie, którzy czują grę. Czasami gdy słyszałem, jak w Ekstraklasie trenerzy narzekają na arbitrów, to myślałem sobie: „panowie, zapraszam do I ligi”. Oczywiście nie wszyscy na tym poziomie są źli. Ale kilku jest.
W Białymstoku pan może mieć sporo okazji do narzekania. Od trzech sezonów sędziowie nie pomagają.
Widziałem waszą niewydrukowaną tabelę. Już się tutaj trochę na ten temat nasłuchałem – widać, że ludzie w Białymstoku mocno się w to angażują i przeżywają, bo wiedzą, że uciekł im przez błędy historyczny wynik. Choćby ten słynny mecz na Legii, gdzie nie byłem w żaden sposób związany z Jagą, a jak dziś pamiętam błąd arbitra. Wydaje mi się jednak, że musimy trochę zmienić to nastawienie. Rozmawiałem już ze sztabem o tym, że nic nam nie pomoże to, jak przy każdej decyzji będziemy wybiegać z ławki na boisko. To przyniesie odwrotny skutek. Mogę więc zagwarantować, że – przynajmniej na początku – będzie duży spokój z naszej strony.
Wkurzają pana porównania do trenera Probierza?
Nie. Wkurzało mnie pytanie, na które odpowiedziałem zbyt wiele razy – jak sobie poradzę po trenerze Probierzu? Porównania są normalne. Może nie na tę samą skalę, ale w Głogowie jest teraz to samo. Odszedłem po tylu latach, więc to normalna rzecz. Ale myślę, że zarówno ja, jak i Grzesiek Niciński będziemy się po prostu skupiać się na robocie. Przy zwycięstwach nikt nie będzie do tego wracał, ale jestem przygotowany na to, że jeśli się pojawią porażki, to porównania będą się mnożyć.
Długo pan się zastanawiał nad ofertą.
Nie, nie, to wszystko było bardzo dynamiczne. Gdybym po podpisaniu kontraktu z Chrobrym, dostał ofertę od klubu z dołu tabeli, to pewnie długo bym się zastanawiał. Wcześniej – nie ukrywam tego – przyjąłbym każdą ofertę z Ekstraklasy. Byłem mocno zaskoczony. W piłce czasami ciężko utrzymać coś w tajemnicy. Mógłbym dostać jakiś sygnał, że Jagiellonia się mną interesuje. Ale tu nie było kompletnie nic. Gdy prezes Kulesza zadzwonił, wyczuł moje zdziwienie. Powiedział, że oddzwoni jutro, żebym sobie to przemyślał. Nie spałem tej nocy zbyt długo. Ale nie zastanawiałem się już nad tym, czy przyjąć propozycję. Myślałem, jak to będzie wyglądać. Byłem zdecydowany, nie było chwili zwątpienia. Natomiast schody zaczęły się w Chrobrym, bo podpisałem tam już kontrakt z klubem. Udało się jednak dogadać.
Śledził pan Jagiellonię w poprzednim sezonie?
Generalnie śledziłem Ekstraklasę. Zawsze mówię, ze my, trenerzy z I ligi, mamy o tyle łatwiej, że nie tylko śledzimy swoją ligę, ale też tę wyższą. Bo ci z Ekstraklasy skupiają się raczej na tej swojej, również przez transmisje. Dużo meczów Jagi widziałem, ale co innego zobaczyć zespół w telewizji, a co innego na żywo, w treningu. Oczywiście znałem każdego piłkarza. Nawet tych młodych, bo wcześniej byłem na półfinale mistrzostw Polski w Szczecinie. Pojechałem pod kątem młodzieżowców do Chrobrego i kilku z Jagi wpadło mi w oko.
Jak trudne były te pierwsze dni w Białymstoku? To przecież ogromny przeskok.
Jeśli pan pyta czy przeżyłem jakiś wielki stres, to powiem szczerze, że nie. Miałem tego nie mówić, ale powiem – bardziej stresowałem się na pierwszej konferencji w Głogowie w III lidze. Po tylu latach nie czuć tej presji. Zbyt długo czekałem na to, by wejść do ekstraklasowej szatni, by teraz zjadał mnie stres. Jedną rzecz muszę podkreślić – jeśli chodzi o pracę z mediami, to nasza szkoła trenerów świetnie do tego przygotowuje. Mieliśmy specjalne zajęcia, które mocno pomogły.
Jak będzie grała pana Jagiellonia? Kibice mają się spodziewać stylu, który preferował pan w Chrobrym? W wielu artykułach o panu przewija się ta pamiętna akcja, w której drużyna poklepała jak Barcelona. Z drugiej strony – powiedział pan kiedyś, że raczej dobiera taktykę pod piłkarzy, których ma.
Na pewno pozwalałem zawodnikom w Chrobrym na grę ryzykowną i od tyłu. Myślę, że tutaj na początku nie będzie to aż wyglądało, bo tego czasu nie mam, a to gra bardzo ryzykowana. Ale gdyby podpytał pan zawodników, to pewnie by potwierdzili, że więcej czasu jak na razie poświęciłem na trenowanie budowania gry w ataku pozycyjnym, a nie ćwiczenie szybkiego ataku. Z czasem będę wymagał, by piłka była grana częściej po ziemi i przez wszystkie formacje, aczkolwiek w pierwszym meczu były sytuacje, w których Sherdian miał zgrywać głową długie podania. Skoro mam takiego piłkarza, to muszę z tego korzystać. Zresztą Łukasz Sekulski też potrafi grać głową.
Mocno był pan zdziwiony tym, co wydarzyło się z Konstantinem Vassiljevem? A dokładniej tym, gdzie wylądował.
Nie. Wolałbym, żeby był u nas, natomiast teraz bardziej cieszę się, że udało się dograć transfer Pospisila. Tę sprawę zostawiłem prezesom. Od pierwszego dnia miałem do dyspozycji grupę bez Vassiljeva i układałem zespół tak, jakby miało go już z nami nie być. W pewnym momencie wydawało się, że „Kostja” zostanie, ucieszyłbym się, gdyby tak się stało, ale nie mogło być takiej sytuacji, że teraz byłby problem, bo miałem pomysł na drużynę, w którym odgrywał on ważną rolę.
Nie boi się pan wyprzedaży?
Prezes mówi, ze podstawą jest oferta za piłkarza, a na tę chwilę chyba takich nie ma. Lub nie ma zbyt wiele.
Albo prezes nie chce przyznać.
Albo nie są atrakcyjne dla klubu. Szkoda by mi było każdego zawodnika, ale myślę, że odejście jeszcze jednego gracza nie byłoby jakimś wielkim ciosem. Bo trzeba przyznać, ze Jagiellonia potrafi sprowadzać następców. To jej duży atut. Ale nie ukrywajmy też, że odejście np. jeszcze trójki byłoby problemem i wolałbym, by do takiej sytuacji nie doszło.
Pewnym paradoksem całej sytuacji z panem jest to, że zmienia pan klub na o wiele większy, ale jeśli chodzi o warunki treningowe, to tu ma pan je zdecydowanie gorsze.
Jeszcze wczoraj rozmawiałem z Grześkiem Nicińskim i mówi mi: „kurde, Irek, ale te boiska w Głogowie są rewelacyjne”. Trzeba przyznać, że ta baza jest tam świetna i ciągle się ją udoskonala. Ale w Białymstoku też to powoli się rozwija. W Pogorzałkach może być kłopot za 2-3 miesiące, kiedy będzie jesień. Na razie jest nieźle. Ma to miejsce swój urok i klimat. Z dala od zgiełku – cisza i spokój. Tyle się o tym nasłuchałem, że myślałem, iż gorzej to wygląda.
Ale na brak lotniska nie będzie pan narzekał?
Jest w tym wiele prawdy. Z Gruzji wróciliśmy o 2-3 w nocy. Normalnie za chwilę bylibyśmy już w łóżkach, a tu jeszcze podróż autokarem z Warszawy i tak dalej. Można się śmiać, zresztą opinia publiczna tak to podłapała. Wiadomo, że nikt nie będzie stawiał lotniska, by piłkarze się wysypiali, ale to by naprawdę wiele rzeczy ułatwiło.
Jest pan cholerykiem?
Wiem, do czego pan zmierza. Różne są sytuacje, bywało nerwowo w mojej szatni, ale nigdy nikogo nie uderzyłem, nigdy nikogo nie obraziłem i to jest najważniejsze.
Jest pan za bardzo żołnierski na zajęciach w stosunku do piłkarzy? Mocno skrytykowali pana w artykule na naszym portalu (TUTAJ).
Z piłkarzami jest tak, że jak pan będzie spokojny, to połowie nie będzie to pasowało. A jak pan będzie miał „dyktatorskie zapędy”, to uaktywni się druga połowa. A to trener ponosi odpowiedzialność, on wybiera filozofię i musi to zrobić w zgodzie ze sobą, bo naśladowanie kogoś, udawanie, nigdy nie wychodzi.
Ale powinien pan brać leki uspokajające przed meczami?
Jeśli chodzi o ten artykuł, to powiem tak – w Głogowie jest grupa piłkarzy, która pracowała ze mną pięć lat, są zawodnicy, którzy stamtąd odchodzili, a później wracali, a także tacy gracze, którzy przed przyjściem długo zbierali informacje na mój temat. I czy myśli pan, że gdyby ten artykuł był prawdą, to właśnie tak by to wyglądało? Miałem tego nie komentować, ale muszę to wyjaśnić. Dwóch, może trzech zawodników, którzy nie grali lub grali mało, przesadziło z opiniami na mój temat. Oczywiście, że w mojej szatni bywało nerwowo, ale nie znajdzie pan takiej, w której nie bywało. To jednak mniej istotne, bo były tam też zwykłe kłamstwa. Może pan wziąć telefon i zadzwonić do piłkarzy, którzy mieli kontuzje – nie mówię o urazach – by spytać się, czy przestawałem z nimi rozmawiać. Było zupełnie odwrotnie. Możecie spytać Damiana Sędziaka, który niedawno złapał po raz drugi kontuzje. Ten kontakt był nie tylko z nim, ale też z dyrektorem sportowym, bo prosiłem, by pomimo problemów zdrowotnych przedłużyć z nim kontrakt. I fajnie się zachował dyrektor, że to zrobił.
To skąd te głosy?
Złośliwość dwóch, może trzech osób, zresztą już wiem których. Mówi się, że karma wraca. I oni się o tym przekonają. Wydaje mi się, że teraz też mogą mieć kłopoty z grą w Chrobrym i pewnie dalej będą narzekać na kolejnego trenera. Muszę podkreślić jedną rzecz. Uważam, że nawet gdyby te rzeczy były prawdą – a jeszcze raz zaznaczam, że nie są – to nie przystoi tak mówić, nawet anonimowo. Bo niech pan popyta moich zawodników, nawet tych, którzy bardzo mnie nie lubią i nie znajdzie pan takiego, którego publicznie skrytykowałem. Nie zrobiłem tego i nigdy nie zrobię. Mam swój sposób działania. Często w szatni ktoś mógł usłyszeć, nawet w ostrych słowach, krytykę, ale nigdy poza nią. Szatnia to świętość. Zresztą wielu piłkarzy dzwoniło do mnie po waszym artykule i usłyszałem słowa wsparcia. To fajne zachowanie.
A gdyby pan dostał jako prezent tego pada od konsoli do sterowania piłkarzami, to obraziłby się pan?
Nie. Powiem panu, jak to było – w każdym meczu z drużyną z czołówki byłem bardzo spokojny. W każdym!
Bo kamery były, to podobno sposób na pana.
Na większości nie było, to kolejny wymysł. Natomiast moja drużyna miała ogromny problem z koncentracją w meczach z ekipami o trochę mniejszym potencjale piłkarskim. Zawsze to powtarzałem. Inaczej w nich wyglądaliśmy niż w meczach z czołówką, więc musiałem reagować. A dowód, że wasz informator nie mówił prawdy jest taki, że we wspomnianym meczu z Górnikiem, w czasie którego niby byłem spokojny przez kamery, a w szatni wybuchnąłem, do przerwy wygrywaliśmy 1-0. A graliśmy ponad 20 minut w dziesiątkę. Byłem wtedy bardzo zadowolony z drużyny. Problem braku chemii między mną a piłkarzami, o którym ciągle tu mówimy, nie jest prawdziwy.
Przedstawi się pan teraz szerszej publiczności. Jak pan chce być postrzegany za dwa miesiące?
Nie zastanawiam się nad tym. Chcę jak najlepiej pracować i osiągnąć możliwe jak najlepszy rezultat. Bo prawda jest taka, że może pan stanąć na głowie jako trener, a odbiór i tak jest zerojedynkowy. Jeśli jest wynik – pozytywny, jeśli nie ma – negatywny. Liczę się z tym, że za chwilę ktoś może powiedzieć, że to dla mnie za wysokie progi. Trudno. Natomiast chciałbym, żeby mój zespół miał styl, który jest widoczny w meczach.
To jedyna deklaracja, która padnie z pana ust?
W Głogowie mógłbym złożyć konkretniejszą. Może to dziwnie brzmi, ale tam człowiek w momencie podpisania kontraktu wiedział na 95%, że go wypełni. Może Jagiellonii to do końca nie dotyczy, ale jak pan popatrzy na średnią długość pracy trenera w Ekstraklasie, to czasami wręcz nie ma sensu składać deklaracji. Moim największy wrogiem jest czas, bo to nawet nie był okres przygotowawczy z drużyną. Jak sobie z tym poradzę, to będzie dobrze.
Jest pan pracoholikiem? Takie głosy też się pojawiają.
Jestem trochę skrzywiony. Czasami nie ma mnie w domu przez trzy-cztery tygodnie jak teraz, a gdy przyjeżdżam, to i tak nie umiem się oderwać. Powiem panu, że nie uważam, że to moja zaleta. To mankament. Czasami warto się wyłączyć na dzień lub kilka i wyczyścić głowę, co nie za bardzo mi wychodzi.
Czytałem, że w czasie wolnym chodzi pan na treningi drużyn z niższych lig.
Jeśli mam okazję, to zdarza się. Urlopy miewam z reguły w czerwcu, gdy te niższe ligi jeszcze grają, więc czasami w ich trakcie siadałem sobie na trybunach na czas treningu. To nic nie kosztuje, a można się czegoś nauczyć, a nawet dostrzec fajnego chłopaka.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI