FC Barcelona piąty rok z rzędu w półfinale najbardziej prestiżowych rozgrywek Starego Kontynentu. Rewanż na Camp Nou nie był wprawdzie wolny od kontrowersji, o niektórych z nich pewnie jeszcze długo będzie się wspominać i dyskutować, ale z pewnością pokazał, kto w tej ćwierćfinałowej parze był zespołem lepszym i bardziej zasługującym na awans. Barcelona, po małym weekendowym odpoczynku, dziś wystawiła „jedenastkę galową” i od początku nie miała najmniejszego problemu z wrzuceniem czwartego, a może i piątego biegu. Obrotomierz już w pierwszych sekundach powędrował, jak w samochodzie, w tę czerwoną strefę najwyższych obrotów…
O podyktowanie pierwszego karnego nikt nie może mieć najmniejszych pretensji. Milan właściwie strzelił samobója, popełniając niewymuszony błąd, a raczej dwa błędy, rzadko spotykane w meczach na tym poziomie i o egzekucję nawet nie musiał się prosić. Mexes, naciskany przez sprinterów z Katalonii, zachował się jak amator, za chwilę swoje dołożył Antonini, który już miał piłkę przy nodze, wydawało się, że sytuacja jest opanowana, a zaraz po tym bezradnie dopuścił się faulu w „szesnastce”.
Ciepłe słowo należy się Nocerino, który – jak mogło się kiedyś wydawać – miał robić w Milanie za zapchajdziurę, być może solidne uzupełnienie składu, a nagle odgrywa w tej drużynie niezwykle istotną rolę. Niewiele wskazywało na to, że Barca dopuści się tak ewidentnego błędu w obronie, nie mając wcześniej w niej absolutnie żadnych problemów. Zlatan zagrał bardzo dobrą piłkę za plecy, swoją cegiełkę dołożył Mascherano, łamiąc linię spalonego i Milan znowu był w grze.
Przy drugim karnym dla Barcelony od razu przypomniał nam się Howard Webb z meczu Polski z Austrią i byliśmy pewni, że jedna sytuacja z drugą będę niedługo porównywane. Krótko mówiąc: sędzia nie musiał podejmować decyzji o jedenastce. Pewnie gdyby nie użył gwizdka, po meczu nikt by tej sytuacji specjalnie nie analizował. Typowa stykowa przepychanka w polu karnym. Z drugiej strony, da się tę decyzję wytłumaczyć przepisami i tym samym obronić arbitra, ale mamy wrażenie, że nie poszedł do końca za duchem rywalizacji. Barcelonie nie trzeba było pomagać.
W tym momencie można nakreślić dziesiątki scenariuszy „co by było gdyby?”.
Co działoby się po przerwie, gdyby Milan wychodził na drugą połowę z korzystnym wynikiem? Czy nie zagrałby nieco inaczej? Czy skutecznie by się nie zamurował? Czy wreszcie Barcelonie udałoby się strzelić gola na wagę awansu? Można gdybać, ale w zasadzie nie ma już o czym. Chyba, że znów na temat tego, ile mogą i ile widzą sędziowie w dobie dzisiejszego futbolu i czy nie warto byłoby postawić wreszcie na system powtórek wideo.
Milan musiał po przerwie ruszyć do ataku, ale ledwie wyszedł z tunelu, dostał w pysk po raz trzeci. Tym razem w pełni zasłużenie, nawet jeśli obrońcy znów podnosili ręce na znak spalonego. Jeden zryw, jakaś przypadkowo odbita piłka, precyzyjne uderzenie i było praktycznie po meczu. Być może właśnie w takich sytuacjach poznaje się klasową drużynę, kiedy futbolówka wpada do siatki w pozornie niegroźnym momencie, kiedy powstaje coś niemal z niczego. Od stanu 1:3 Milan nie miał już na boisku nic do powiedzenia. Zaczęło wiać nudą, ale Barcelona robiła wszystko to, co do niej należało. Mogła wstawić między słupki klubową sprzątaczkę z wiadrem i mopem na linii bramkowej, a i tak pewnie by tego meczu nie przegrała, bo jedyną sensowną okazję stworzył sobie Robinho.
Tak, jak napisaliśmy we wstępie: pewien smród po tym spotkaniu pozostał. Jest o czym dyskutować, są tacy, którzy pewnie czują się teraz cholernie skrzywdzeni, ale ten dwumecz, mimo wszystko, dał nam bardzo jasną odpowiedź, która z tych drużyn bardziej zasługuje na miejsce w półfinale.
