Pomiędzy Vadisem Odjdja-Ofoe i Legią Warszawa mamy klasyczny pat. Wczorajsze spotkanie nie przyniosło oczekiwanego rozwiązania, a obie strony umówiły się na dalsze negocjacje. A potem wymieniły się oświadczeniami. Dariusz Mioduski wyraził nadzieję, że sytuacja rozwiąże się w przeciągu kilku dni, a piłkarz dodał, że co prawda bardzo chciałby teraz trenować z kolegami, ale nie pozwala mu na to sytuacja rodzinna.
Vadisowi urodziło się dziecko, co oczywiście jest jak najbardziej zrozumiałym powodem jego powrotu do Belgii. Pomimo to od razu nasuwa się tu kilka pytań, zwłaszcza że w przeszłości inni piłkarze Legii przy tego typu okazjach zgrupowań nie opuszczali. Rzecz jasna sytuacja Odjidji może być zupełnie inna, szczególna, a jego nieobecność w pełni usprawiedliwiona – tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że kłopoty rodzinne nie przeszkodziły mu chociażby w udaniu się do Warszawy, by negocjować warunki nowego kontraktu. I dodajmy od razu, że były to warunki bardzo wygórowane.
Tak czy inaczej, piłkarz trzyma klub w garści. Przedstawił żądania i wrócił do Belgii. W teorii wszystkie karty w ręku ma jednak Mioduski, bo Vadisa obowiązuje przecież jeszcze roczny kontrakt. Sęk w tym, że właśnie przypadek Belga idealnie pokazuje, w jak mały stopniu taki kontrakt chroni interesy klubu.
Wydawało się bowiem, że podpisując 2-letnią umowę na określonych warunkach piłkarz do czegoś się zobowiązał. W praktyce jednak klub nigdy nie miał tego atutu w ręku, bo nigdy nie mógł powiedzieć – graj do końca kontraktu, a potem w zgodzie się rozstajemy. Tak naprawdę każde kolejne półrocze Vadisa w Legii musi zostać okupione dodatkowymi kosztami. Zimą był to aneks do umowy gwarantujący piłkarzowi część środków z kwoty odstępnego (1,5 miliona euro bierze klub, reszta dzielona jest po połowie). A teraz ma to być naprawdę pokaźna podwyżka gwarantująca kasę, jakiej nikt nigdy u nas nie oglądał.
Jeżeli bowiem zażądano by od Vadisa normalnego wywiązania się z umowy, z pewnością nie byłoby lekko, łatwo i przyjemnie. Przeciwnie, można by raczej spodziewać się powtórki z rozmów z Prijoviciem, który otwarcie sugerował, że zatrzymanie go w klubie sprawi, iż straci wszelką motywację do gry. Jakkolwiek spojrzeć, gdyby Legia zachowała się bardziej stanowczo wobec swojego byłego napastnika, dziś jej pozycja w negocjacjach byłaby o wiele silniejsza. A tak jej piłkarze mają teraz świadomość, że tego typu zagrywki mogą okazać się skuteczne. Inna sprawa, że gdzieś w tle jest jeszcze obietnica złożona piłkarzowi, że Legia nie będzie go blokować przy zmianie klubu. Pytanie tylko, czy brak zgody na niezbyt wygórowane 2 miliony euro można takim blokowaniem nazwać.
Co więcej, dodany zimą zapis o dzieleniu kwoty odstępnego również nie za bardzo pomaga Legii. Wydawało się, że samemu Vadisowi będzie zależeć na znalezieniu klubu, który zapłaci jak najwięcej. Gdyby ktoś zdecydował się wyłożyć za niego powiedzmy 3,5 miliona euro, na konto piłkarza trafiłaby okrągła bańka. Ale też Belg i jego menedżer nie robią z tego zapisu tajemnicy, a potencjalny nabywca – zamiast płacić więcej Legii – może przecież proponować niską kwotę odstępnego dla klubu i bardzo wysoką kwotę dla piłkarza za podpis. I kto wie, być może tak właśnie działa teraz Olympiakos.
Sytuacja jest więc patowa, bo Vadis czuje, że po tak dobrym sezonie może zarabiać znacznie więcej, natomiast Mioduski – dla którego PR zawsze był dosyć istotny – nie chciałby, by pierwszym namacalnym efektem jego działań była utrata najlepszego zawodnika. No i oczywiście nie chciałby tak brutalnie osłabiać drużyny tuż przed batalią o Ligę Mistrzów. Ale czy zdecyduje się aż tak głęboko sięgnąć do kieszeni i zbudować potężny komin płacowy? Obie strony mają swoje argumenty, a uciekający czas niekoniecznie działa na korzyść Legii. Na dziś jednak wygląda to trochę tak tak, że złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
Fot. FotoPyK