Co roku, dokładnie siedemnastego marca obchodzony jest Dzień Świętego Patryka. Patrona fryzjerów, kowali, górników i – przede wszystkim – Irlandii. Ludzie przywdziewają zielone stroje, tańczą i piją specjalnie ubarwione piwo. W sobotę ulice wielu miast zmieniły się w miejsce zabawy, przyozdobionej trójlistnymi koniczynami ludności. Nie tylko na Wyspach, w końcu Irlandczycy rozsiani są po całym świecie. Nie inaczej było w Barcelonie. Z tym, że w Katalonii obowiązkowe było coś jeszcze.
Ł»aden z mieszkających tam Irlandczyków nie mógł przejść obojętnie obok spotkania Barcelony z Sevillą. Zielone puby pękały w szwach, ale mecz był punktem obowiązkowym przed późniejszą zabawą. Każdy był zobowiązany, by oddać hołd świętemu. „Świętemu Patrykowi” z Barcelony. Patrick O’Connell prowadził Barcę w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Uratował klub od upadku, w czasie gdy w kraju panowała wojna domowa. Zmarł w 1959 roku. Dzisiaj – ponad 70 lat od jego przygody na Les Courts, mało kto o nim pamięta. Rzecz jasna prócz samych Irlandczyków.
Dla tych bardziej interesujących się futbolem jest niemniejszym bóstwem, aniżeli żyjący siedemnaście wieków wcześniej biskup. Kto wie, być może, gdyby nie on, nie oglądalibyśmy dzisiaj w akcji Messiego, Iniesty i Xaviego.
O’Connell rozpoczął swoją przygodę z futbolem jeszcze w dziewiętnastym wieku. Grał w barwach Belfast Celtic, Manchesteru United, Sheffield Wednesday i Dumbarton. Rozegrał też kilka spotkań w koszulce reprezentacji Irlandii, gdzie pełnił funkcję kapitana. Był środkowym obrońcą. Typowym pracusiem, który bazował na swojej sile. Nie porażał techniką i gdyby odszedł od piłki po zakończeniu zawodniczej kariery, nikt nie miałby prawa go wspominać.
Defensor opuścił ojczyznę, w czasie targającej nią wojny domowej. Właśnie zakończył grę w Ashington. Postanowił rozpocząć nowe życie w północnej Hiszpanii. Jeszcze w tym samym roku objął stanowisko opiekuna Racingu Santander, z którym zdobył pięć mniej znaczących, regionalnym trofeów. Później objął Real Oviedo, a następnie Betis. Szło mu coraz lepiej, a swoją pozycję umocnił właśnie w klubie z Sewilli, z którym zdobył tytuł mistrza Hiszpanii. Była to dopiero siódma edycja Primera Division.
Szum wokół jego osoby był coraz większy. Zgłosiła się do niego mająca na koncie zaledwie jeden tytuł mistrzowski Barcelona. „Don Patricio” powrócił ze swoich irlandzkich wakacji i podpisał z nią kontrakt. Kilka dni wcześniej prezesem Barcy został nacjonalistyczny polityk, Josep Sunyol. Irlandczyk wygrał Campionat de Catalunya – pierwszą powstałą w Hiszpanii ligę oraz doszedł do finału Pucharu Króla. Lepszy okazał się tylko madrycki Real.
Nagle na Półwyspie Iberyjskim wybuchła wojna domowa. Naprzeciw lewicowego rządu stanęła prawicowa opozycja. Piłka – podobnie jak wszystko inne – zeszła na dalszy plan. Z powodu tragicznej sytuacji finansowej całego kraju, Barca musiała obniżyć koszty dosłownie na każdym polu. Urugwajczyk Enrique Fernandez (swoją drogą późniejszy trener Realu) dostał przymusowe wolne i był zmuszony do pozostania w swojej ojczyźnie. Z kolei węgierski pomocnik Elemer Berkessy, z powodów braku funduszy został sprzedany do Le Havre.
Działaczom jednak szalenie zależało, aby klubu nie opuścił szkoleniowiec. Błagali O’Connella, by nie wyjeżdżał z Katalonii, choć od początku dali mu jasno do zrozumienia, że jego wynagrodzenie zmniejszy się kilkukrotnie. Miał powód do odejścia, ale tego nie zrobił. Nie zwracał uwagi na pieniądze. Był przyzwyczajony do politycznych zawirować w swojej ojczyźnie. Poza tym, najzwyczajniej w świecie polubił „Dumę Katalonii”.
Z powodu wojny Primera Division została zawieszona. W sumie na trzy lata. Barcelona była zmuszona do gry w mniej znanych rozgrywkach. Wielu kibiców odsunęło się od drużyny. W międzyczasie, prezes Sunyol został zamordowany przez faszystów.
Sytuacja cały czas się pogarszała. Mimo ogromnych wysiłków Irlandczyka, pojawiało się coraz więcej głosów, na temat upadku klubu. O’Connell nie poddawał się. Praktycznie samodzielnie ciągnął wózek z napisem „FC Barcelona”. Nie patrząc na nic innego robił swoje, choć wielu ludziom mogło się to nie podobać. Ogromna odwaga i mordercza praca się opłaciła.
Barca otrzymała propozycję wyjazdu do Ameryki Północnej, a konkretnie do Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku. Kompletnie nikt się tego nie spodziewał. Poza tym, klub dostał 15 tysięcy dolarów, które zostały ulokowane na koncie bankowym w Paryżu. Wszystko po to, aby nie dosięgnęły ich łapska wrogich faszystów. O’Connell zajmował się zespołem podczas tournée. W klubie nie było masażysty, więc postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zatrudnił Angela Mura. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pan Mur był pracującym pod ziemią robotnikiem.
W Meksyku drużyna grała m.in. z klubem Necaxa oraz Atlante. Zawodników kapitalnie przyjęli tamtejsi kibice – w większości wygnani z Hiszpanii. Na spotkaniach nie zabrakło też wysokich, państwowych urzędników. Lokalna prasa pisała, że są dwa powody tak wielkiej popularności Barcy. Pierwszym jest ich fenomenalna gra, a drugim to, że jej piłkarze są prawdziwymi dżentelmenami. Nie inaczej było w Nowym Jorku. Naprzeciw Katalończykom stanęły takie drużyny, jak Brooklyn Hispano, czy Brooklyn St Mary’s Celtic. Trudno to sobie wyobrazić, ale aż jedna dziesiąta Amerykanów twierdzi, że ma irlandzkie korzenie. Nie można nie oprzeć się wrażeniu, że ma to jakiś związek z tajemniczym wyjazdem i pomocą Barcelonie. Być może zagadka jest prostsza niż się wydaje, a O’Connell wszystko dokładnie zaplanował i chciał wyrwać swoich zawodników z niebezpiecznego kraju.
Niestety po jakimś czasie piękny sen prysnął, jak bańka mydlana. Zawodnicy zostali postawieni pod ścianą – albo wrócą do niszczonej wojną Hiszpanii, albo ich umowy zostaną rozwiązane, a oni pozostaną na emigracji. Z trenerem powróciła zaledwie czwórka graczy oraz wspomniany pan Mur. Nie ma jednak się co dziwić. Piłkarze z trwogi o własny byt opuścili Irlandczyka – bohatera. Postać wybitną i godną naśladowania, która mimo fatalnej sytuacji, z uśmiechem na twarzy wykonywała swoją pracę.
O’Connell zdobył kilka kolejnych pucharów i po jakimś czasie powrócił – najpierw do Betisu, a później – Racingu Santander. Pracował z Sevillą, z którą zdobył wicemistrzostwo i trzecie miejsce w La Liga. Całą swoją wiedzę przekazał sekretarzowi technicznemu, Ramonowi Encinasowi, który kilka miesięcy po jego odejściu zgarnął tytuł mistrzowski. Sobotni mecz połączył więc niejako jego dwa kluby.
Irlandczyk zmarł w 1959 roku. Dziesięć lat po zakończeniu pracy szkoleniowej. To smutne, ale swoje ostatnie chwile spędził w ubóstwie. Mieszkał w zaniedbanym, londyńskim mieszkaniu, tuż obok stacji kolejowej St. Pancras. Pieniądze nigdy nie miały dla niego większego znaczenia. Jednak dzięki swoim czynom na zawsze pozostanie prawdziwym i jedynym w swoim rodzaju św. Patrykiem „Dumy Katalonii”.
MATEUSZ MICHAŁEK

