Mówi się, że w Białymstoku po Zenku Martyniuku najbardziej uwielbiany jest już on: Ryszard Karalus. Związany z Jagiellonią od czterdziestu lat, legendarny trener młodzieży, który wychował Citkę, Piekarskiego, Frankowskiego, a wcześniej pokolenie z Bayerami i Czykierem, które wywalczyło pierwszy awans do Ekstraklasy. Pamięta też najgorszy czas Jagi, gdy piłkarze pierwszej drużyny nie mieli na jedzenie. Za co Citko, Piekarski i inni dostali klapkiem na goły tyłek? Czy bezstresowe wychowanie sprawdza się w szkoleniu młodych? Dlaczego plagą była korupcja podczas meczów juniorów? Czy ze swoimi metodami i filozofią trener Karalus wyprzedzał swoje czasy? Zapraszamy.
***
Za czasów mojego dzieciństwa nie było piłek. Grało się piłką kauczukową, a od niej szybko niszczyły się buty. Kiedyś dostałem lanie od mamy, bo kupiła mi nowe trampki, a że byłem prawonożny, to szybko prawego buta rozwaliłem, choć lewy wciąż był jak nowy. W juniorach Wigier ścigaliśmy się kto będzie mógł podawać piłki seniorom, bo była radość, że można było prawdziwą piłkę kopnąć. Przełom nadszedł dzięki cioci z Warszawy. Kiedyś pojechałem do niej i poszliśmy na Legię. 1955 rok, wspaniale grał pan Lucjan Brychczy, piłka chodziła bajecznie między zawodnikami. Ciotka była za Legią, wuj za Gwardią, przegrała Legia 1:2 – w domu mało się nie pozabijali! Na Boże Narodzenie dostałem od cioci prawdziwą żółtą futbolówkę, a na dokładkę jeszcze kilogram toffi. Jak wyniosłem na podwórko piłkę, wszyscy się zbiegli. To było coś. Grałem kiedy się dało – wpadłem do domu, moczyłem kromkę w wodzie z cukrem, wracałem grać.
Janusz Basałaj, pana krajan, mówił mi: piłka to dawniej władza.
Rządziłem. Ustawiałem drużyny. Grałem w juniorach Wigier, zarówno w piłkę jak i w hokeja, gdzie dostałem prawdziwe hokejówki i rękawice. Jako szesnastolatka wzięli mnie do piłkarskich seniorów. Po meczu szło się do Hańczy kąpać, w marcu to znakomita krioterapia! Jak raz strzeliłem trzy bramki, w kieszeń dostałem pieniądze i tak się zaczęło. W Wigrach wprowadzał mnie Jerzy Koncewicz, znakomity zawodnik. Mówił mi: młody, jak zagrasz z pierwszej niecelnie to jeszcze. Ale jak zagrasz niecelnie po przyjęciu to patrz!
Pan zawsze przestrzega młodych, żeby uważali z pieniędzmi. Na co pan tamte wydał?
Mamie oddałem, nie było tego wiele. Bardziej znaczące, że szewc jeszcze na stadionie zaczął mi stopę mierzyć, chciał mi buty zafundować. To było coś, bo sprzętowo było wtedy bardzo ciężko. Na treningach niektórzy na bosaka grali. Ja miałem takie „korki”, w których podeszwa odpadała z przodu, ale je obwiązywałem i dalej w nich bramki strzelałem. Gdy dostałem pierwsze kolarki podbite skórzanymi koreczkami, to w nich spałem. Nie mogłem się meczu doczekać, chodziłem w nich ciągle. Wielkie przeżycie dostać takie obuwie. A jak Benek Blaut w czasach białostockich przywiózł mi z Niemiec profesjonalne Adidasy… Boże, co to były za buty. Rozpadały się, kleiłem je kolejny raz, wciąż były świetne.
Czym się żyło na Podlasiu tamtych lat?
Człowiek na podwórko wychodził, grał w piłkę, poza tym kąpał się w Hańczy. Jak miałem nogę w gipsie, to zafascynowałem się książkami, przeczytałem całego Tarzana. W rodzinie wszyscy czytali, a sąsiad miał wiele książek, więc też łatwiej było wsiąknąć i wsiąknąłem, czytam dużo do dziś.
Zastanawiał się pan nad inną profesją?
Nie, wszystko oddawałem piłce. Do meczu przygotowywałem się cały tydzień. Raz nie pojechałem na wyjazd, bo widziałem, że chłopaki wzięli skrzynkę piwa i poszli pić do parku. Nie mogłem znieść braku meczu, ale jeszcze bardziej nie chciałem brać w czymś takim udziału. Po meczu chłopcy szli pić do restauracji, a ja, młody, mówiłem: “proszę mi dać schabowego albo czekoladę”. Uczyłem się co prawda w technikum mechanicznym, a w zakładzie obsługiwałem najnowocześniejszą na tamte czasy frezerkę pneumatyczną. Choć to lubiłem, to wiadomo, chciałem grać. W 1965 plany i tak poszły innym torem – trafiłem do wojska.
Jak pan wspomina wojsko?
Trenowałem w jednej jednostce z Robertem Gadochą. Kumplowaliśmy się. Pięknie grał na gitarze. Marzył, żeby pójść do Wawelu. Trafiłem do SHL Kielce, protoplaście dzisiejszej Korony, później do Husara Nurzec. Byłem w jednostce pisarzem u kapitana Grzyba. Często sam za kapitana rozkazy pisałem, a zawodników ganiałem, żeby trenowali. Raz wydałem koledze przepustkę na trzy dni. Służba była ulgowa, trenowaliśmy, graliśmy. Kiedyś przyszły powołania reprezentacji województwa, przywieźliśmy odznaczenia, zanieśliśmy je szefowi magazynu. Powiedział, że w nagrodę odznaczy nas… kiełbasą i dał nam kilka pęt. Mieliśmy w Husarze dobrą drużynę, a naszą grą żyła cała miejscowość. Fajny czas. W meczu Husar – Włókniarz Białystok strzeliłem trzy bramki, wygraliśmy 5:2, wziął mnie po wojsku własnie Włókniarz.
Jak żyło się piłkarzom Włókniarza?
Chodziliśmy na 2-3 godziny do pracy w kombinacie włókienniczym, który zatrudniał kilka tysięcy osób. Opiekował się nami pan Jagusiak, który zawsze dotrzymywał słowa. Kiedyś jechałem na zgrupowanie, obiecał mieszkanie. Duża rzecz wtedy. Przyjechałem, faktycznie było. Klub był robotniczy, obiady mieliśmy w domu partyjnym.
We Włókniarzu spędził pan ładnych siedem lat. Najlepsze lata kariery.
Na mecze trzeciej ligi chodziło mnóstwo widzów. Na Lechii raz kibice poodpalali na trybunach gazety, coś na wzór dzisiejszych rac. Tak palili je na trybunie – dzisiaj brzmi dziwnie, ale wtedy fajnie to wyglądało. My we Włókniarzu cały czas próbowaliśmy przebić się do drugiej, czyli dzisiejszej pierwszej ligi, ale poziom rozgrywek makroregionalnych był bardzo wysoki. Zawsze nam czegoś brakowało, żeby awansować. Grał u nas przecież nawet Zbyszek Kwaśniewski, który potem mało co nie pojechał na mundial w 1978, tylko konkurencja – Deyny nie Deyny – była za mocna. Warunki mieliśmy świetne, tylko wciry dostawaliśmy od trenerów… Pamiętam potrafiliśmy jadąc na mecz zostać wygonionym do lasu na rozbieganie. Albo kiedyś w górach: siedem kilometrów. Przynajmniej tak zapowiedział trener, tymczasem my biegamy, trasa się nie kończy, a tu już noc się zbliża. Młodzi padają, nie dają rady. Jakoś dociągnęliśmy, a trener się tylko z nas śmieje.
Pan jakim był piłkarzem?
Na pewno się nie przepychałem na boisku. Jak mieliśmy zrobić dziesięć serii sztangą 40kg, a potem kolejną już kto ile może najcięższą, to wciąż brałem 40kg (śmiech). Uwielbiałem technikę. Nikt mnie nie uczył, ale w pewnym momencie zacząłem żonglować, patrzę – piłka mi nie spada. Byłem szybkim skrzydłowym, uwielbiającym dryblować na prawym skrzydle. Nieźle mi się grało. Potem, mając 25 lat, przeniosłem się do środka. Zobaczyłem, że stąd widać dużo więcej. Zacząłem się specjalizować w długich, dokładnych podaniach na trzydzieści, czterdzieści metrów.
Polowali na pana? Techniczny, lubiący drybling, potem rozgrywający.
Trochę tak. Raz mi tak wszedł ktoś, że do kości miałem nogę rozwaloną. Siedem szwów. Innym razem zrobiłem zwód na Lechii, a ktoś tak we mnie wjechał, że nie mogłem nogi podnieść. Operacja. Do dziś ta noga nie jest taka jak być powinna. Dobrze było mieć więc w drużynie takiego Rysia Grzegorczyka, którego nazywaliśmy “Ragulin”, po ostro grającym radzieckim hokeiście. Rysiu był tak twardy, że to coś niemożliwego. Odbijali się od niego, budził popłoch. Był kapitanem i chrzcił nowych graczy. Chrzciny, czyli nowy się odwracał i go się w siedzenie uderzało. Jak Rysiek przywalił, to się odwracali i pytali: co ty mnie kolanem bijesz! Fajna atmosfera w szatni była, pieniądz jeszcze takiej roli nie grał, było tak swojsko. Potrafiliśmy siedzieć całą drużyną i rozwiązywać krzyżówkę.
W latach siedemdziesiątych zaczęła się na poważnie Jagiellonia. Wcześniej trzecia drużyna miasta, po Gwardii i Włókniarzu. Ale pewnego roku przeniesiono wszystkich najlepszych do Jagiellonii.
Z Włókniarza w 1974 przeniesiono nas trzynastu. Taka centralizacja, by najlepsi zawodnicy regionu grali w jednej drużynie Wcześniej Jagiellonia się nie liczyła, biliśmy ją jako Włókniarz mocno, grała w niższych ligach. Cel udało się zrealizować, bo za sprawą Jagiellonii udało się to, co tyle lat nie udawało się Włókniarzowi: awans do drugiej ligi. Na stadionie Gwardii bawiło się po awansie czternaście tysięcy kibiców. Stadion Gwardii notabene budowali więźniowie. Pamiętam, my szliśmy do lasu, a oni pracowali.
Pan nigdy nie miał ciekawej oferty? Nigdy nie zasmakował pan futbolu lepszego niż drugoligowego.
Jak mieszkałem w Suwałkach, podszedł do mnie w trakcie seansu kinowego pułkownik Śliwa i powiedział, żebym szedł do Mazura Ełk. Oni wtedy byli mistrzem województwa, grali baraże z Lechem. Miałem szkołę średnią, nie bardzo chciało mi się i sprawa upadła. Lata później chciał mnie drugoligowy Widzew czasów Leszka Jezierskiego. Zagraliśmy jakiś mecz, ostro ze mną pograli, a po ostatnim gwizdku padło zapytanie. Ale powiedziałem: nie, dziękuję. Chciałem zostać i zrobić coś w Białymstoku.
Tak mówią, że w Białymstoku to na pierwszym miejscu Zenek Martyniuk, potem już pan.
Bez przesady (śmiech). Ale niczego nie żałuję. Jestem szanowany, super jest. Z czasów boiskowych pamiętam, jechałem ulicą warszawską samochodem. Zatrzymał mnie milicjant. O, pan Karalus. Przepraszam. Od razu puścił. Gdzie nie zaszedłem, było łatwiej. Załatwiałem piec gazowy, o który było w PRL bardzo trudno. W Bielsku Podlaskim był zakład. Zachodzę, facet siedzi i prawie krzyczy: nikomu nie dam, nie ma możliwości, nic nie wypiszę! Ale spojrzał. Cholera, pan Karalus. Niech idę do więzienia, ale panu podpiszę. Takie śmieszne, sympatyczne wydarzenia.
Mówił pan o problemach z awansem Włókniarza. Kręcili trochę sędziowie?
A kiedy nie kręcili? Wtedy może nie tak bardzo jak trochę później. Przypominam sobie mecz, gdy prowadziłem juniorów. Gramy z Wisłą Kraków. Strzelamy bramkę, a sędzia Suchanek z Katowic mówi, że jej nie uzna, bo on właśnie zakończył mecz. Karne. Jak w ostatnim meczu Wisła, żeby zdobyć mistrzostwo potrzebowała wygrać 5:0, to wygrała 5:0 jak amen w pacierzu. Innym razem z młodszym rocznikiem graliśmy pod Szczecinem. Tak nas przekręcili, że nasz kierowca chciał pobić kluczem sędziego. Powiedziałem sędziemu:
– Przysięgnij na zdrowie matki, że nie oszukałeś!
– Nie przysięgnę.
Ten sędzia był potem prezesem okręgowego OZPN. Na Rakowie gramy mecz. Sędzia nie pozwala przekroczyć połowy. 88′ minuta, strzelamy gola głową z szesnastego metra. Sędzia musiał uznać, więc uznał. Ale przedłuża, w 92′ daje im karny. Nie strzelają. Przedłuża dalej, w 96′ drugi karny, przegrywamy. Odwołaliśmy się, a w PZPN uznali, że sędzia prawidłowo doliczył, bo graliśmy na czas. Po co mielibyśmy grać na czas, skoro przegrywaliśmy do 88′ minuty?! Z Siarką prowadzimy 3:1, Jacek Chańko ucieka, dośrodkowuje, pada gol. Sędzia wymyśla spalonego. Przegrywamy 3:4, ostatni po karnym. Dostałem piany z nerwów. Powiedziałem: koniec z seniorami, bo się wykończę. Na zarządzie powiedziałem, że my meczu na wyjeździe nie wygramy. Straszne rzeczy. Białystok był wtedy tak traktowany – “śledziki”, Białorusini”. Ale to się działo nawet na poziomie międzynarodowym. Byłem asystentem jednego z młodzieżowych roczników. Strasznie nas oszukali w Turcji. Eliminacje ME, walczymy o czołową szesnastkę. W Izmicie prowadzimy 1:0. Radek Majdan trzyma piłkę, a Sukur podbiega, wybija ją ręką i strzela. 1:1, karne, przegrywamy. Chłopcy płakali. Ale wielu z nich zrobiło karierę: Wieszczu, Rząsa, Świerczewski, wspomniany Majdan.
Najgorsze jak kręcili młodych. Wchodzili i od razu uczyli się brudnej strony futbolu.
Po Wiśle miałem satysfakcję, że tamci trenerzy i działacze nie potrafili mi spojrzeć w oczy. No i od nas wielu trafiło do Ekstraklasy. Cały pierwszy awans Jagiellonii to ci chłopcy: mały Bayer, duży Bayer, Michalewicz, Czykier, Gierejkiewicz, Lisowski, Ambroży, Bartnowski.
Jagiellonia zaprzedała swoje ideały zatrudniając Janusza Wójcika?
Działacze widzieli, że nie ma siły przebicia… a, nie będę wspominał.
Pan od razu złapał bakcyla trenerskiego.
Wcześnie zakończyłem karierę piłkarska, a szkolić lubiłem już we Włókniarzu. Czasami prowadziłem zajęcia jeszcze jako zawodnik. Raz trener Dryl zachorował, więc miałem poprowadzić trening w poniedziałek. Taka sytuacja z życia trenerskiego: przychodzi do mnie rano jeden zawodnik: “Rysiek, ty wiesz jak się Edek nabąblił?”. Potem przychodzi Edek. Prosi na bok. “Rysiek, ty wiesz jak się Jurek nabąblił”. Moim zdaniem nabąblili się razem.
Miałem dryg, lubiłem podpatrywać. Trzeba pamiętać, że pierwszy zespół juniorski, który dla Jagi zdobył medal po meczu z Lechem (brąz. przyp. red.), czyli ten z Bayerami, Gierejkiewiczem i Czykierem, nie był mniej utalentowany od tego drugiego z Piekarskim, Citką, Frankowskim. Mietek Broniszewski prowadził kadrę Polski, jechał do Finlandii na Mistrzostwa Europy. Zagraliśmy z nimi sparing, prowadziliśmy 1:0, przegraliśmy raptem 1:2 – głównie dlatego, żeby nikt się ich nie czepiał. Oni potem zdobyli trzecie miejsce w Europie. Moim konikiem była dyscyplina i technika, do tego kluczem są antycypacja, przewidywanie, inteligencja zawodnika. Ale to też wszystko byli pracowici i pełni pasji chłopcy, których nie mogłem zgonić z treningu. Ciągle chętni nauki. Jacek Chańko raz uciekł z domu przez okno z temperaturą 39 stopni, byleby tylko przyjść na trening. Trening – to była dla nich wszystkich świętość. Wielkie talenty? Oczywiście. Ale jeszcze większe do pracy!
Jak pan pilnował dyscypliny?
Najlepszy sposób na pilnowanie dyscypliny to wymaganie w pierwszej kolejności od siebie. Musisz sam świecić przykładem, wtedy jesteś autorytetem. Poza tym pamiętajmy, że nie było wówczas wychowania bezstresowego. Trzeba było, to przyłożyłem. Kiedyś chcieli się kąpać w Bałtyku podczas zgrupowania. Pozwoliłem, tylko zabroniłem wypływać za boje. Patrzę potem, a oni daleko za bojami, już ich ledwo widzę. Boże. Przeraziłem się. Jakby któryś utonął? Krzyczę, żeby wracali. Jakoś wrócili, a ja tak się wkurzyłem, że kazałem ustawić się na brzegu w szeregu, zdjąć spodenki, zdjąłem klapek i każdemu wpierdziel spuściłem, że tylko podskakiwali. Dzisiaj nie do pomyślenia. Ale później Mariusz Piekarski mi mówi: trenerze, ja wtedy za mało dostałem.
Jaki był Mariusz Piekarski tamtych lat?
Technik znakomity. Wybitny. Mariusz na treningach płynął z piłką. Kiwka, zwrot, pach, pach, strzał z kolana. To co Mariusz wyczyniał… Zresztą w Brazylii grał, to mówi samo za siebie. Trochę żałuję, że Citek nie poszedł do Anglii. Mówiłem mu: idź. Blackburn to mistrz Anglii. Ale za dużo doradców miał i nie poszedł. Przyszedł uraz, powikłania i potem już tego błysku nie miał. A tak świetnie grał. Wyrobił się na boisku grając z braćmi. Do czternastego roku życia mówiłem Citce – drybluj! Od czternastego – okej, Marek, patrz już więcej na drużynę! A od szesnastego – myśl przede wszystkim o zespole. Twoja indywidualna akcja ma dać mu korzyść. Jak byli młodymi chłopcami, nigdy im dryblingu jednak nie zabraniałem. Nie uciekaj od gry, drybluj, ryzykuj! Kiedy masz się tego nauczyć, jak nie teraz? Gra jeden na jeden to dla mnie podstawa. Kiwniesz, zrobisz przewagę, już trzymasz rywala w szachu. Albo tacy stoperzy: Lisowski i Gierejkiewicz, Bogusz czy Jurkowski – nie mieli u mnie prawa wybić piłki na pałę. Mówiłem im: straćcie bramkę, ale macie rozgrywać od obrony. Nie ma walenia po autach, rozgrywajcie, choćbyście mieli stracić gola! Mogę też pokazać notatkę mająca ponad dwadzieścia lat, a którą im wtedy sporządziłem: “Jeśli macie piłkę, nic wam nie grozi!”. Tak to im weszło w krew, że potrafili wymieniać piłkę minutę, dwie. Pięknie grali, do tego technicznie. Szkoda, że mózg drużyny, Marcin Poniewozik, nie zrobił kariery. Nie dał sobie szansy, nie postawił na futbol, inaczej mu się życie potoczyło przez sprawy rodzinne.
Jaki był młody Marek Citko?
Razem z Jackim Chańką byli bardzo katoliccy.
Mówiło się, że miewał różne okresy, także wyskokowe.
W bilarda grał. Tyle. Ludzie często wymyślają. Jak grałem we Włókniarzu mówili, że jechałem pijany Syrenką. Jak nigdy Syrenki nie miałem i nigdy nie piłem. Na spotkaniu w zakładach budowlanych jeden facet mówi, że Karalus to pije. Ja siedzę i pytam: a zna pan Karalusa? No tak, oczywiście. Bo to ja jestem. Facet nie wiedział co powiedzieć. Tacy potrafią być ludzie.
Mariusz Piekarski był wtedy lekkoduchem?
Ja wiem czy lekkoduchem. Tylko z nauką u niego było nie za bardzo. Zdolny, ale nie chciało mu się. Wychodziła mu dwója z niemieckiego, pytał, czy bym nie poszedł pogadać z nauczycielką.
– No dobrze Mariusz, ale jak ona się nazywa?
– Trenerze, nie wiem…
Syn się Mariuszowi niedawno urodził, 3.40 kg waży, już mi pisał – trenerze, będzie piłkarz! Cieszę się, że mu się ułożyło w życiu. Oszukali go w Brazylii. Jak mi zdjęcie pokazał z tą miss, taka piękna para… Wszystko jej zostawił. W pierwszej drużynie, Bayerów, Czykiera i Gierejkewicza, było natomiast osiem czerwonych pasków na koniec podstawówki. Aż im książki w nagrodę kupiłem na koniec roku za własne pieniądze. Umieli wszystko pogodzić. Z Tomkiem Frankowskim nigdy kłopotów nie było. Pochodzi z biednej rodziny i szanuje pieniądz. Podczas pierwszego meczu w Ekstraklasie Tomek Frankowski i Marek Citko piłki podawali. Widziałem to na nagraniu VHS u kibica z Bielska. Na Jurkowskiego mówiłem “cielęce oczy”. Bogusz – jak on był technicznie ułożony! Lewa, prawa, prostym podbiciem. Kazałem grać na małe bramki, by uczyli się plasować do pewnej wysokości. Bogusz robił to idealnie. Czykier jaki to był zawodnik… podstawowy skład dwa lata starszego rocznika! Wpuszczałem go w drugiej lidze do pierwszej drużyny jako szesnastolatka. Pierwsze pieniądze dawałem mamie Darka. U nas się pilnował, nie było z nim żadnych kłopotów, a potem poszedł do Legii i się zaczęło. Wrócił, znowu się odnalazł i tak go przygotowałem, że Władek Stachurski wziął go z powrotem. I niestety znowu… Darek mógł być dzisiaj pierwszym trenerem Legii. Miał wspaniały kontakt z zawodnikami, dużą wiedzę, którą umiał przekazać. Przecież gdy Artur Płatek robił awans, Darek był drugim trenerem. Wszystko stało przed nim. Najbardziej go szkoda. To choroba jest. Ale Lisowski też był na zakręcie, zawziął się i wyszedł z tego. Pamiętam też, nie cierpiałem papierosów. Odkąd w trzeciej klasie spróbowałem i mi się w głowie zakręciło, od tamtej pory nienawidzę. Kiedyś przyłapałem na paleniu bramkarza. Kazałem wszystkim przynieść po papierosie. A potem kazałem mu palić jednego za drugim. Rzucił na dobre.
Jakim piłkarzem był prezes Cezary Kulesza, którego pan prowadził?
Twardy, silny napastnik. Przeambitny, co się później przełożyło na życie.
Myśli pan, że dzisiaj, przy bezstresowym wychowaniu, odnalazłby się na taką skalę?
Dzisiaj jest inna młodzież, wydaje mi się, że trudniejsza. Wcześniej było mniej rozrywek, piłka i tyle. Jak nie piłka na treningu, to na podwórku. Tam też się uczyli grać. Tego myślę brakuje, ale jak do tego wrócić, kiedy nie ma gdzie? Grali tam dwóch na pięciu, dwóch na trzech, uczyli się wielu rzeczy.
Kiedyś mogłeś pograć na ulicy, bo prawie nic nie jeździło. Było więcej miejsc w miastach, choćby taki parking. Dzisiaj są zagospodarowane. Zniknęły więc takie „dzikie” boiska.
Dlatego infrastruktura jest bardzo ważna. Trzydzieści lat temu mówiłem: co roku jedno boisko w Białymstoku! Obwiózł mnie wojewoda po miejscach, w których mogłyby stanąć. I koniec. Nic nie ruszyło. Teraz dopiero z Jagą to ruszyliśmy. Ja zawsze powtarzam: boiska to powinien być rządowy program, bo sport wychowuje. Ile dzisiaj kosztuje utrzymanie więźnia? Ile kosztuje leczenie chorego, którego choroby wyniknęły z otyłości albo braku ruchu? A jeśli odciągniemy od alkoholu, narkomanii dając alternatywę, żeby ktoś się rozwijał sportowo? Zagospodarujemy mu czas? Oto państwo powinno dbać, to profilaktyka. A dzisiaj co? Jakie państwo daje alternatywy dla młodzieży? Byliśmy kiedyś w Goteborgu na wielkim turnieju Gothia Cup. Potężny turniej na tysiąc drużyn. Wygraliśmy go z Markiem Citką czy Piekarzem, ludzie przychodzili nas oglądać i nie wierzyli, że my jesteśmy drużyną klubową. Ale my patrzyliśmy i zazdrościliśmy: tu dziesięć boisk trawiastych. Tam, kolejna dzielnica, to samo. Dziewczynki grają, mali chłopcy, każdy kto chce. Dlatego zawsze daję przykład Islandii: wielkość jak Białystok, a ilu gra na wysokim poziomie? A klimat dużo gorszy! Wszystko w infrastrukturze.
Jak pan porówna warunki sprzed lat, to jednak były trudne, hartowały i to też miało swój atut.
Bo docenia się bardziej, gdy ma się potem warunki lepsze. Jak od razu dostaniesz z najwyższej półki, tego nie ma. Kolorowe buty, te dobre, te niedobre… Nie przepadam za tym. Już powiedziałem kiedyś, że naszym zgrupowaniem w Turcji były rury przy Jurowieckiej. Elektrociepłownia puszczała ciepłe powietrze pod ziemią. Więc na tym pasie kilkometrowym urządzaliśmy treningi, jedyne miejsce bez śniegu. Przecież w Białymstoku do kwietnia równaliśmy na boisku śnieg. Wychodziłeś – lód! Nie było gdzie trenować. Ratowała nas hala, gdzie były fajne, uginające się klepki… Pamiętam urządzałem chłopcom czasem treningi koedukacyjne. Na rozgrzewkę mecz z koszykarkami! Citki, Franki zakładali dziewczynom siatki, bawili się, wszędzie śmiechy i fajna atmosfera. Oni sami nawet nie wiedzieli ile to dawało. Nie było, że coś muszę. Nie ma muszę! Ja chcę.
Tyle lat jest pan w Jagiellonii. Kiedy był najtrudniejszy moment?
Gdy prowadziłem pierwszy zespół, który i tak spadał, a pieniędzy nie było w ogóle. Do Wisły na mecz jechaliśmy w ten sam dzień. Nie do pomyślenia. Do 60 minuty jeszcze walczyliśmy, a potem podróż dawała o sobie znać. Jedliśmy w barach. Pamiętam te aluminiowe widelce. Raz w Augustowie podczas zgrupowania się zbuntowałem. Dawali nam jakąś kaszę, nie wiadomo co, zawodnicy chodzili głodni. Poszedłem i mówię: dajcie coś do jedzenia! To jeszcze łyżkę tej kaszy dołożyli. Głodowaliśmy tam, a byliśmy zespołem grającym w Ekstraklasie. Innym razem jechaliśmy w góry, to sam załatwiłem wcześniej mięso u masarni z Podlasia, które tam zawieźliśmy ze sobą. Po trzech dniach koniec jedzenia, tam nie było nic. Podjąłem decyzję, że trzeba wracać, bo to nie ma sensu. Każesz biegać, trochę energii włożyć, a piłkarze nie będą mieli paliwa.
Na przełomie wieków Jaga leciała do czwartej ligi.
Straszna bieda. Baraże z Szepietowem bodajże. Ale może czasem trzeba otrzeć o dno i bankructwo, żeby znowu odskoczyć. To w sumie nastąpiło. Dziś patrzę na Rzeszów czy Lublin i bardzo mi żal, że tam nie ma piłki na poziomie centralnym. A Łódź? Ja jeszcze pamiętam mecze z Włókniarzem Łódź! Ciężkie boje! Jezus, jak się ścinali tamtejsi napastnicy z Ryśkiem “Ragulinem”… Iskry szły. Nikt by nie uwierzył, że Łódź nie będzie miała drużyny w mocnej lidze.
Czego brakuje panu u dzisiejszych młodych piłkarzy?
Charakteru i techniki. Wyciągania wniosków. Myślałem, że Tomek Kulhawik mnie pobije w liczbie reprezentantów, miał bardzo dobry rocznik 1998. Wtedy dzieliło się kadry na przed lipcem i po lipcu, w tej pierwszej u trenera Pieszki zagrali Bogusz, Piekarski, Frankowski, w drugiej u trenera Stasiuk Jurkowski, Citko, Chańko.
Czym się pan dzisiaj zajmuje w Jadze?
Akademią. Inwestujemy w bazę, bo to nasza pięta achillesowa. Rozwijamy projekt Jaga Cup. Mamy klasy sportowe. Cieszy, że w Polsce idą zmiany na lepsze, bo od sezonu 18/19 – pomysł prezesa Bońka – będzie jedna centralna liga juniorów. Kolejny sposób, by przyzwyczaić chłopców do rywalizacji, bo wąskim gardłem wciąż jest przejście od juniora do seniora. Nie będzie grania z drużynami, gdzie się wygrywa dwucyfrówkę do połowy. Pamiętam jak graliśmy drużyną Franka i Piekarza z Polonezem Warszawa. Mieli święto, poprosili o łagodny wymiar kary. Porotowałem składem, dostali 4:1. Jak się cieszyli! Albo innym razem prowadzimy 10:0, a trener rywali krzyczy: “chłopcy pilnujcie korzystnego wyniku!”. Ja im potem sam narzucałem ograniczenia. Po pewnym wyniku później gole tylko z główki albo zza szesnastki. Śmiesznie to wyglądało, ale choć grali na słabych, to czegoś się uczyli.
Pan wciąż pozostaje aktywny.
Trochę mnie męczy czworogłowy, miałem zanik, meczów oldbojów nie gram, ale tenis uwielbiam. Nie mogę żyć bez ruchu.
Technika pozostała?
Z techniką jest tak, że jak się jej nauczysz, masz ją do końca życia.
Nie żałuje pan tego Widzewa? Tam rodziła się wielka drużyna.
Niczego nie żałuję.
Pytanie wytrych na koniec: jakby mógł pan przeżyć jeden dzień swojego życia, to który by to był?
Dzień moich narodzin. Żeby móc przeżyć życie jeszcze raz.
Rozmawiał Leszek Milewski
Napisz autorowi, że sam powinien dostać klapkiem