„Jaka jest różnica między Manchesterem United i londyńską taksówką? Taksówka wpuszcza tylko pięć (osób)”. „Te wasze banery z liczbą 19 (chodzi o liczbę mistrzowskich tytułów zdobytą przez „United” – przyp. MS) mogą nam się teraz przydać. Wystarczy, że obrócimy je sobie do góry nogami”. Po derbowym spotkaniu z odwiecznym rywalem zza miedzy, kibice Manchesteru City w końcu mogli sobie poużywać. Upokorzyli MU na Old Trafford i nie zamierzali zaprzepaścić szansy na głośne celebrowania sukcesu. Do tej pory niezbyt często mieli taką możliwość. To United dowodzeni przez nieśmiertelnego sir Alexa Fergusona zgarniali kolejne trofea. A kibice z błękitnej części miasta mogli tylko z niezadowolonymi minami spoglądać na zegar, na którym fani „Czerwonych Diabłów” odmierzali czas od ostatniego zdobytego przez „City” trofeum. W zeszłym sezonie w końcu udało się ten pędzący licznik zatrzymać. „Obywatele” po 35 latach posuchy mogli odszukać zaśniedziały klucz, otworzyć zakurzoną gablotę i umieścić tam trofeum za zwycięstwo w FA Cup. Triumf smakował tym bardziej, że w półfinale pobili zespół Fergusona. Zanim jednak do tego doszło w rzece Irwell musiało upłynąć sporo wody, a przez klub z Eastlands przepłynąć sporo gotówki.
Najnowsza historia „The Citizens” przypomina prawdziwy rollercoaster. Karuzelę, z której co rusz wypadali kolejni zawodnicy i trenerzy. Kibice City z zazdrością spoglądali w kierunku stabilnego i regularnego niczym tokijskie metro rywala z „Teatru Marzeń”. Ich zespół w tym samym czasie notował kolejne małe wzloty i coraz większe upadki. A złośliwi fani MU też nadali ich stadionowi miano teatru, tyle że komedii. Powodów do radości było niewiele. „Obywatele” przeważnie okupowali miejsca w środku tabeli. Czasem bliżej czuba, a częściej gdzieś w okolicach strefy spadkowej. Wybuchy euforii były rzadkie i krótkotrwałe. Jedyne, co można było świętować, to zwycięstwa w małych bitwach o Manchester. A te, owszem, zdarzały się. Fani „City” byli szczególnie dumni z dwóch. W 2002 roku pożegnali swój stary stadion – Maine Road, pokonując rywali zza miedzy 3:1. Jeszcze efektowniej „otworzyli” nowy obiekt – zbudowany z okazji Igrzysk Wspólnoty Narodów – City of Manchester Stadium. Wtedy pokonali United jeszcze wyżej – aż 4:1. Ale i tak były to tylko małe łyżeczki miodu w wielkiej beczce dziegciu.
Dlatego kibice z rosnącymi emocjami i nadzieją przyglądali się zakusom byłego tajskiego premiera – Thaksina Shinawatry, który przymierzał się do kupna klubu. Chociaż wielu fanów było na początku nieufnych. Jakiś czas wcześniej Shinawatra z uśmiechem pozował do zdjęcia, trzymając koszulkę znienawidzonych „United” i kibicom zapaliła się już czerwona lampka ostrzegawcza. Dodatkowo, jego pierwszym wyborem, jeśli chodzi o zakup drużyny też nie był zespół z Eastlands. Tajlandczyk był bardzo bliski przejęcia udziałów w Liverpoolu. Dopiero po nieudanych negocjacjach z ekipą z Merseyside zwrócił swoje oczy bardziej na wschód w kierunku Manchesteru.
Dalej sprawy potoczyły się już bardzo szybko – wyłożył na stół osiemdziesiąt baniek i klub był jego. – Ulżyło mi, bo nie zmierzaliśmy ostatnio w dobrym kierunku. Wiele zarządów próbowało włączyć się do pościgu za Manchesterem United, ale to się nie udawało. Teraz w klubie będą duże pieniądze i kto wie, może w końcu zespół skończy ligę w czołówce i zagra w Lidze Mistrzów – zastanawiał się ustępujący prezes David Bernstein. Fani żegnali go nie bez żalu. Gdyby nie on, klub już od lat mógłby się błąkać po niższych ligach. To jego zasługą jest obecna doskonała pozycja młodzieżowej szkółki piłkarskiej, która produkuje coraz większą liczbę klasowych zawodników. Dzięki niemu też „City” przenieśli się do nowoczesnego ośrodka treningowego w Carrington. Kibice podziękowali Bernsteinowi, ale nadchodziło nowe, a jak twierdzą niektórzy: „new is always better”. Zwłaszcza, kiedy to „nowe” dysponuje wypchanym portfelem.
Thaksin Shinawatra – były policjant i szef tajskiego koncernu telekomunikacyjnego dopiął w końcu swego – miał pakiet większościowy klubu Premier League. Był lipiec 2007 roku. Wydawało się, że nad błękitną częścią Manchesteru w końcu zaczyna wschodzić słońce, ale… No właśnie. Zawsze było jakieś „ale”. W tym przypadku chodziło o nieuregulowane sprawy finansowe nowego właściciela. Tak naprawdę, nie było do końca wiadomo skąd pochodzą pieniądze, za które Shinawatra wykupił udziały w City. W Tajlandii już pomału raczkowało śledztwo w sprawie jego zamieszania w aferę korupcyjną. Mówiąc wprost – facet śmierdział z kilometra przekrętem, ale nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo. I przede wszystkim – jak dużym.
Przychylność podejrzliwych kibiców próbował zdobyć ekspresowo i w najbardziej banalny sposób. Najpierw dał się sfotografować z koszulką City, żeby zmazać plamę po fotce z Fergusonem i trykotem „Czerwonych Diabłów”. Później na spotkaniu z fanami odśpiewał „Blue Moon” – hymn zespołu MC.
Na koniec sypnął kasą na transfery i odkurzył byłego selekcjonera Anglików – Svena Gorana Erikssona, który od nieudanych mistrzostw świata w Niemczech pozostawał bez pracy. To była jego pierwsza poważna decyzja. Kibice przyklasnęli, zespół wygrał pierwsze trzy mecze w sezonie i zapowiadało się, że nareszcie City”ruszają ku lepszemu. Fani przymykali nawet oko na niektóre dziwne zachowania Tajlandczyka. – Kiedy Shinawatra rządził klubem na stadion przyszedł ekspert od feng shui. Porozglądał się trochę, a potem w każdym narożniku boiska zakopał pod murawą po dwa porcelanowe słoniki, a pod kołem środkowym umieścił jakiś specjalny kryształ – opowiadał dziennikarzom Lee Jordan – człowiek odpowiedzialny za stan trawy na stadionie.
W ten sposób Shinawatra chciał przynieść swojemu zespołowi szczęście. I na początku nawet wydawało się, że jego magiczne sztuczki odnoszą efekt. Na półmetku sezonu City byli na trzecim miejscu w tabeli. Eriksson i Shinawatra nie szczędzili sobie na łamach prasy ciepłych słów. W Manchesterze trwała sielanka. Ale do czasu… Runda wiosenna tamtego sezonu przywołała wspomnienia z ostatnich lat. „Obywatele” przegrywali mecz za meczem, a stosunki między trenerem i właścicielem klubu zdecydowanie się ochłodziły. „The Citizens” finiszowali na dziewiątej lokacie. Mimo sprzeciwu kibiców Eriksson był na aucie. Nie pomogło nawet to, że City zakwalifikowali się do europejskich pucharów dzięki klasyfikacji fair play. Po sezonie Szwed pojechał jeszcze tylko z zespołem do Azji, gdzie wzięli dwa razy w łeb od reprezentacji ligowych z Tajlandii i Hong Kongu. Po powrocie do Anglii mógł już spakować manatki. – Największym problemem Shinawatry jest to, że nie zna się na piłce, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Myśli, że wystarczy wejść do szatni, powiedzieć piłkarzom, że mają być agresywni i to rozwiąże problem. Kiedy przegraliśmy mecz, to przez cały następny tydzień nawet nie chciał ze mną rozmawiać – dopiero wtedy w rozmowie z BBC szwedzki szkoleniowiec ujawnił, że za zasłoną sielanki i powszechnej szczęśliwości wcale nie było tak kolorowo. Złe podejście Shinawatry do zarządzania klubem podkreślał nawet trener największych rywali – sir Alex Ferguson. – Słyszałem na jego temat niesamowite historie. Podobno potrafił podejść do zawodnika na treningu i zapytać: „Czemu źle wykonujesz rzuty rożne? Powinieneś ćwiczyć to czterdzieści razy dziennie”. To niedopuszczalne, żeby ktoś wchodził trenerowi do drużyny i ot tak sobie rozmawiał z piłkarzami – opowiadał w jednym z wywiadów szkocki menedżer.
Przez rozrzutność Tajlandczyka klub potroił swój dług finansowy. Gigantyczne pieniądze wydane na transfery w dużej mierze okazały się kasą wyrzuconą w błoto. Geovanni, Elano i Corluka jakoś się spłacili, ale już Rolando Bianchi kupiony za ponad osiem milionów funtów był zupełnym niewypałem, a ściągnięty z Fiorentiny Valeri Bojinov większość czasu spędził w gabinetach lekarskich. Tajlandczyk zaczął więc rozglądać się za kimś, kto odkupi jego udziały. Zdążył jeszcze tylko zatrudnić nowego szkoleniowca. Padło na Marka Hughesa, który jeszcze nie wiedział, że za kilka tygodni będzie najszczęśliwszym menedżerem na świecie. Najpierw jednak los uśmiechnął się do samego Shinawatry. Nowy inwestor pojawił się szybciej niż myślał. Jeszcze pod koniec sierpnia ustami swojej prawej ręki, Gary’ego Cooka, zapewniał w prasie, że klubu nie zamierza sprzedawać. – Powiedział, że chce zostać, bo kocha ten zespół i zamierza pokazać kibicom, że jest do niego przywiązany. Zaznaczył też, że ma plan dla klubu na najbliższe dziesięć lat – tłumaczył Cook w rozmowie z dziennikarzem „The Telegraph”. Sam chyba nie do końca wierzył w to, co mówił, bo w tym samym dniu na trybunach uważni kibice wypatrzyli w loży honorowej facetów w turbanach. Kilka dni później Shinawatra parafował umowę z Abu Dhabi United Group i uciekał aż się kurzyło.
Klub potroił dług, a on podobno zarobił na tej transakcji 20 do 50 milionów funtów (różne źródła podawały odmienne kwoty). Chciał zostawić sobie jeszcze dziesięć procent udziałów na „czarną godzinę”. Ta sztuka mu się nie udała – dostał jedynie stanowisko honorowego prezesa klubu. A ta „czarna godzina” nadeszła dla niego szybciej niż myślał. Pętla korupcyjnego śledztwa w końcu zacisnęła mu się na gardle i nie jest już w Anglii mile widzianym gościem. Brytyjska ambasada wystosowała nawet odpowiednie pismo do linii lotniczych, informujące, żeby tego pana na pokład samolotu zmierzającego na Wyspy nie wpuszczać.
„Manchester City w latach 1996-2002 spadał z ligi i wracał do niej sześciokrotnie, ale i tak najbardziej niespokojnym okresem w historii klubu było te piętnaście miesięcy pod wodzą Thaksina Shinawatry” – napisał wtedy „The Daily Telegraph”, celnie puentując okres władzy Tajlandczyka w klubie. Jeszcze tylko ogrodnik musiał wykopać spod murawy szczęśliwe figurki oraz kryształy i nadszedł czas na nowe rozdanie. Rozdział Shinawatry był oficjalnie zamknięty. Nadeszła era Mansoura bin Zayeda bin Sultana Al Nahyana, bo tak brzmi pełne nazwisko obecnego właściciela „City”.
Na klub wydał bagatela 210 milionów funtów. Ale dla niego to tylko drobniaki. Facet, gdyby chciał, mógłby taplać się w basenie wypełnionym petrodolarami. I to nie w jakiejś tam ogrodowej sadzawce. W basenie olimpijskim – takim pięćdziesięciometrowym. „Kim jest ten bajecznie bogaty facet, który w telefonie w systemie szybkiego wybierania ma Baracka Obamę?” – pytały wtedy wszystkie brytyjskie gazety. No to tak w skrócie. Szejk Mansour kształcił się w Stanach Zjednoczonych, a w Emiratach Arabskich był Ministrem Spraw Zagranicznych. Ale przede wszystkim jest członkiem rodziny, która zbiła fortunę na ropie. Ktoś wyliczył, że podwyżka cen baryłki ropy na rynkach światowych o jednego dolara przynosi im zysk w wysokości 500 milionów dolarów dziennie. Ich łączny majątek jest trudny do oszacowania, bo ciągle go pomnażają. Miarą niech będzie to, że są jakieś 60 razy bogatsi od właściciel londyńskiej Chelsea – Roman Abramowicza. Mansour nawet „ożenił się z pieniędzmi”, poślubiając córkę emira Dubaju.
Od lat jest fanem sportu i od dłuższego czasu rozglądał się za klubem z Premier League. Jego wzrok w końcu padł na borykający się z kłopotami zespół „The Citizens”. – Wiedziałem, że City są uśpionym gigantem angielskiej piłki. Obudzenie tego potężnego klubu będzie dla mnie wielką satysfakcją – powiedział w jednym z pierwszych wywiadów po przejęciu klubu. Inny z członków zarządu zapewniał, że nie będą szczędzić pieniędzy na osiągnięcie sukcesu. – Naprawdę mamy głębokie kieszenie. Jesteśmy już blisko podpisania kontraktu z jednym znanym piłkarzem, to udowodni wam, że nie żartujemy i wkrótce będziemy w najlepszej czwórce ligi – zapowiedział chwilę po sygnowaniu umowy o przejęciu klubu Abdul Kareem Mohammad Al-Fahim.
Nie kłamał – kilka dni później z uśmiechem na twarzy i błękitną koszulką w rękach fotoreporterom pozował Robinho. Z Realu Madryt ściągnięto go za ponad trzydzieści milionów funtów, co było wtedy rekordem Premier League. Potem poszło już lawinowo – do klubu trafiały kolejne większe i mniejsze gwiazdy. Tevez, Lescott, Barry, Toure – Mark Hughes był najszczęśliwszym trenerem na świecie. Nowi włodarze klubu zapowiedzieli, że nie będą się wtrącać do składu. Menedżer miał tylko wskazywać palcem zabawki, a oni wykładali na nie pieniądze. Nie zrazili się do Walijczyka nawet po pierwszym sezonie, który zakończył na dziesiątej lokacie w lidze i ćwierćfinale Pucharu UEFA. Pomyśleli to, co pomyślałby w takiej sytuacji każdy bogacz – widocznie daliśmy za mało kasy. Latem na kolejne transfery wydali więc ponad 100 milionów funtów. Ale ta kwota nie robiła na szejku Mansourze żadnego wrażenia. W ten sam dzień, w którym wyłożył na ściągnięcie Garetha Barry’ego z Aston Villi 12 milionów funtów, zarobił na sprzedaży swoich udziałów w banku Barclays 1,4 miliarda.
Cierpliwość szejka do Hughesa skończyła się dopiero zimą 2009 roku. Pod koniec rundy City wygrali tylko dwa z dziesięciu kolejnych meczów i Walijczyka zastąpił Roberto Mancini. Ta decyzja była sporym zaskoczeniem na Wyspach. – Jaki jest sens w zwalnianiu menedżera przed Bożym Narodzeniem zaraz po tym, jak dało mu się łącznie 200 milionów funtów na transfery, a on je dobrze spożytkował i nieźle radził sobie w lidze – zastanawiał się na antenie szef redakcji sportowej BBC – Phil McNulty. Nie był w tej opinii odosobniony. Początkowo brytyjscy dziennikarze byli nieprzychylni Manciniemu. Śmiali się, że Włoch w dużo bardziej efektowny sposób nosi błękitno-biały klubowy szalik i jest to jedyna rzecz, w której jest lepszy od Hughesa. Ale były szkoleniowiec Interu szybko zamknął im usta. O mały włos, a zająłby na koniec sezonu miejsce, gwarantujące grę w Lidze Mistrzów. Do Tottenhamu zabrakło dokładnie trzech oczek. „Obywatele” zagrali w kolejnym roku w Lidze Europy, gdzie toczyli zacięte boje między innymi z poznańskim Lechem. Ich przygoda z pucharami zakończyła się wtedy na 1/16 finału. Nie dali rady pokonać Dynama Kijów.
Mansour łożył gigantyczne pieniądze na klub, ale na mecz swojej drużyny wybrał się dopiero po dwóch latach od przejęcia władzy. Dwa lata i prawie miliard funtów później warto dodać. W pewien sierpniowy wieczór uznał, że warto byłoby w końcu obejrzeć swoje włości. Wsiadł więc do prywatnego odrzutowca i wylądował na lotnisku w Manchesterze. Tam wskoczył do czarnego Audi i udał się na stadion. Kibice do tej pory znali go tylko ze zdjęć. Gość z brodą i w turbanie, tak go kojarzyli. Kiedy wreszcie pojawił się na trybunach nie od razu go rozpoznali, bo był gładko ogolony i w garniturze. Dopiero spiker, zapowiadający że na trybunę honorową wchodzi właściciel klubu sprawił, że z prawie pięćdziesięciu tysięcy gardeł rozległy się okrzyki radości i podziękowań. Atmosfera udzieliła się też piłkarzom na boisku. Czujne oko Mansoura zadziałało na nich mobilizująco albo zwyczajnie szejk przyniósł zespołowi więcej szczęścia niż magiczne kryształy Shinawatry, bo City wygrali tamten mecz 3:0. Ich rywalem był Liverpool i brytyjska prasa śmiała się później, że szejk będzie odradzał wszystkim swoim bogatym znajomym kupno klubu z Merseyside.
– W ciągu trzech sezonów zrobimy z Manchesteru City klub, który bez problemu zajmie miejsce w pierwszej czwórce ligi – zapowiadali szejkowie zaraz po przejęciu władzy. Słowa dotrzymali. Sezon 2010/11 „The Citizens” zakończyli na pudle. Na razie na najniższym stopniu. Latem znów nie pożałowali gotówki na transfery – wzmocnili skład między innymi Sergio Aguero i Samirem Nasrim. I w Premier League w końcu wychodzą z cienia wielkiego brata zza miedzy. Od pierwszej kolejki przewodzą tabeli i nie przegrali jeszcze żadnego meczu. Rozstrzelali United w derbach i nad Manchesterem zatknęli błękitną flagę. Przez najbliższe pół roku to oni mogą chodzić po mieście z uniesionymi wysoko głowami. Są też na dobrej drodze, żeby taką samą flagę rozwiesić za kilka miesięcy nad całą Anglią. Tego oczekuje szejk Mansour. Nie jest przecież altruistą, który wyłożył już prawie miliard funtów i nie chce nic w zamian. Najpierw triumf w lidze, a potem wszyscy odtańczą „Let’s all do the Poznan” – taki jest plan. Bo jeśli to się nie uda, to fani United rozważą ponowne uruchomienie zegara na swoim stadionie. Tym razem miałby odliczać lata od ostatniego mistrzostwa dla City. Wskazówka zbliżałaby się teraz do liczby 43. I znów zaczną żartować, że ostatni raz, kiedy fani MC widzieli triumf swojego zespołu był wtedy, gdy byli jeszcze fanami Chelsea.
„Obywatele” w końcu grają też w wymarzonej Lidze Mistrzów. Chociaż po ostatniej porażce z Napoli ich udział w fazie pucharowej jest coraz bardziej wątpliwy. Ktoś wyliczył, że jeśli nie wyjdą z grupy, to będą musieli w Lidze Europy dojść aż do finału w Bukareszcie, żeby powetować sobie finansowe straty. – Myślę, że Mansour chciał mieć zwykłą zabawkę. Niby mówi, że nie oczekuje natychmiastowych sukcesów, ale nie wydaje mi się to zbyt szczere. Jeśli szybko czegoś nie wygrają, to szejk może zrezygnować z klubu – powiedział po tamtym meczu prezes Napoli – Aurelio De Laurentiis. I trudno nie przyznać mu racji. Ten sezon City prawdopodobnie znów zakończą z największym zadłużeniem w historii. A jeśli to nie pójdzie w parze ze zdobyciem choćby jednego trofeum, to szejk Mansour może zrobić to, o czym mówił szef Napoli – pozbiera zabawki i zacznie szukać innej piaskownicy. Nie będzie przecież wiecznie dokładał do interesu, który nie przynosi sukcesów.
To oczywiście najczarniejszy scenariusz. Chociaż część kibiców od początku taki prorokowała. Kiedy Mansour przejmował klub na forach internetowych można było znaleźć wielu sceptyków i powtarzający się cytat: „It’s bound to end in tears. It’s City” (ang. to musi skończyć się we łzach, w końcu to „City”). Jeśli ten scenariusz się ziści, to fanom z Eastlands pozostanie tylko powiedzieć tak, jak na tym filmie:
MACIEJ SYPUŁA





