Maciej Murawski poświęcił mi sporo miejsca… Cóż, trzeba odpowiedzieć…

redakcja

Autor:redakcja

25 listopada 2011, 00:15 • 14 min czytania

Maciej Murawski w wyznaniach dla portalu legia.net poświęcił mi bardzo dużo miejsca – nawet więcej niż Jerzemu Kopie, Stefanowi Białasowi czy zawodnikom, z którymi grał w jednym zespole. Tak bardzo nie interesuje go, co piszę na jego temat, że aż stałem się jedną z głównych postaci jego wspomnień.
Przeczytałem te jego zwierzenia bez złości, ale z uśmiechem politowania. Mniej więcej tak traktuję Maćka – z politowaniem – i nie jestem jedyny, co chyba zrozumiał każdy, kto np. oglądał ostatnią Ligę+ Extra. Widzieliście, jak Marek Jóźwiak na niego patrzył? „Muraś” ględził i ględził, opowiadał te swoje mądrości, a Marek się tylko uśmiechał pod nosem: – Tak, tak, Maćku, tak, tak… Muszę przyznać, że spośród wszystkich piłkarzy, których poznałem, nie znam ani jednego traktowanego przez resztę środowiska w aż taki sposób. Inaczej mówiąc – może obracam się w złym towarzystwie, ale nie znam nikogo, kto na Murawskiego nie patrzyłby jak na dziwaka. Wiadomo, jak to z piłkarzami bywa – jednego lubi ośmiu na dziesięciu, innego pięciu na dziesięciu. Ale kto lubi „Murasia”? Przykro mi, ale jeszcze nikogo takiego nie spotkałem. Jak spotkam, to was poinformuję.

Maciej Murawski poświęcił mi sporo miejsca… Cóż, trzeba odpowiedzieć…
Reklama

Zaraz napiszę o nim kilka słów. Świetnie się złożyło, że wreszcie wywołał mnie do tablicy – wcześniej co najwyżej go szczypałem, bo jakoś było mi go tak po ludzku żal, tak jak żałuje się ludzi w jakikolwiek sposób ułomnych, ale teraz wypada mu odpowiedzieć, tak całkiem szczerze. Zanim jednak to zrobię, zachęcam do przeczytania, co naopowiadał na mój temat…

Pamiętam, że przy zespole kręcił się młody chłopak, który pracował w Naszej Legii. My, jako piłkarze, traktowaliśmy pracowników tego wydawnictwa inaczej niż przedstawicieli innych mediów. To byli kibice, często z nimi rozmawialiśmy, mieli nad naszą szatnią redakcję. Właściciel, świętej pamięci Wieslaw Giler był naszym kolegą, więc oni mieli do nas największy dostęp. I Stanowskiego w Przeglądzie Sportowym zatrudniono po to, żeby wynosił z szatni różne rzeczy. Jacek Kmiecik i Paweł Zarzeczny za jego pomocą chcieli wyszukiwać sensacje. A to nie była Legia Kowala, Rataja czy młodego Marka Jóźwiaka. To była Legia grzecznych chłopaków. Największymi łobuzami w zespole byli Szamo, Mosórek i Miętowy. Może nie byliśmy tak dobrymi zawodnikami jak Leszek Pisz i ekipa z czasów Ligi Mistrzów, ale dużo nadrabialiśmy ambicją, zostawialiśmy na boisku całe serducho. Wiadomo jednak, ze najlepiej sprzedaje się sensacja, w dodatku w Legii. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się z gazety na przykład, że Marek Citko pobił się z Jackiem Zielińskim. Doszedłem do wniosku, że jest kilku dziennikarzy, którzy z nami cały czas niemiłosiernie jadą. Byłem kapitanem, więc zasugerowałem, żebyśmy w drużynie zrobili listę dziennikarzy, z którymi nie będziemy rozmawiać. Na tej liście znalazł się między innymi właśnie Stanowski, Kmiecik i Zarzeczny, a także Janusz Atlas. Pamiętam jak do Legii przybył Aco Vuković, więc Stanowski od razu zgłosił się do niego z prośbą wywiadu. Vuko spojrzał na niego i odparł – „nie, ja z tobą nie mogę rozmawiać”. Przyszedł nowy zawodnik i od razu nie chciał z nim gadać. Przed ostatnim meczem w sezonie mistrzowskim Stanowski napisał artykuł, w którym stwierdził, że Legia nie powinna być mistrzem, bo ma tyle samo punktów co Wisła, a krakowianom wcześniej, w związku z podziałem na grupy, jedno oczko zniknęło. Później jeden z kolegów powiedział mi, że za to kibice Legii złapali Stanowskiego i postawili go do pionu. Może myśli, że to ja ich na niego nasłałem. Przypomina mi się także historia związana ze świętowaniem zdobycia mistrzostwa Polski w 2002 roku. Jechaliśmy samochodem z Markiem Jóźwiakiem i naszymi żonami, a on nas śledził. Pamiętam, że wyszliśmy do sklepu przy stacji benzynowej i chcieliśmy coś kupić. Nasze żony siedziały wtedy z tyłu w aucie, które – co ważne – posiadało przyciemnione szyby. I on ich nie widział. Gdy wróciliśmy ze sklepu dowiedzieliśmy się, że za murkiem stał przez długi czas właśnie Stanowski i podglądał, co kupujemy w sklepie. To było trochę żenujace. Może myślał, że kogoś pobijemy, albo kupimy 100 litrów wódki. Podsumowując, pisał sobie głupoty, którymi się za bardzo nie przejmowałem, bo nigdy wielkim piłkarskim ani moralnym autorytetem dla mnie nie był, nie jest, i nie będzie, nawet jak napisze 150 książek. Teraz ma ten swój portal, w którym mnie i wielu innych obraża. Tak naprawdę szkoda mi go, bo jego życie kręci się wokół jednej rzeczy, plucia na innych, a to musi być bardzo smutne życie. Zapewne po publikacji tego wywiadu również nie omieszka mi kąśliwie odpowiedzieć, ale cóż, taka już jego natura. Stanowski ani jego poglądy mnie nie interesują i bez względu na to co napisze, nie mają wpływu na moje życie.


Niestety, Maćku, łagodnie rzecz biorąc – jest to stek bzdur. Piszesz, że przy zespole kręcił się młody chłopak (czyli ja) i że Stanowskiego w „Przeglądzie Sportowym” zatrudniono, żeby wynosił z szatni „różne rzeczy”. Tutaj mamy mieszankę braku wiedzy (ew. słabej pamięci) z głupotą. Po pierwsze – w „Przeglądzie Sportowym” pisałem jeszcze zanim zacząłem pisać w „Naszej Legii”, co burzy logikę twojego wywodu. Sugerujesz w nim przecież, że skaperowano mnie do „PS”, gdyż dzięki „NL” byłem blisko drużyny – w tej właśnie kolejności. Pudło. Po drugie – każdy dziennikarz jest zatrudniany w redakcji właśnie po to, by wynosił z szatni „pewne rzeczy”. Jeśli nie rozumiesz tak oczywistych spraw, to bardzo mi przykro – widocznie przerastają się nawet najprostsze mechanizmy. Czynienie dziennikarzowi zarzutu, że wynosi z szatni pewne rzeczy, to jak pretensje do kelnera, że wynosi sałatkę z kuchni, by po chwili dostarczyć ją klientowi. Muszę jednak przyznać ze wstydem, że za dużo wtedy z tej szatni wynieść się nie udało.

Reklama

– Wiadomo jednak, ze najlepiej sprzedaje się sensacja, w dodatku w Legii. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się z gazety na przykład, że Marek Citko pobił się z Jackiem Zielińskim – mówi „Muraś” i wielu czytelników mógłby pomyśleć, że właśnie ja coś takiego napisałem (chociaż wprost z tekstu to nie wynika). Cóż, nie napisałem, bo moim zdaniem Citko z Zielińskim nigdy się nie pobił – nie dam głowy, ale tak sądzę. Nie zauważyłem też, by Marek lub Jacek mieli do mnie jakiekolwiek pretensje (w sumie, byłoby to bez sensu, skoro nie ja wspomnianą bzdurę napisałem). Maciek jednak bawi się w niedopowiedzenia – „ktoś napisał”, pewnie Stanowski. A tu niestety, wcale nie Stanowski.

Doszedłem do wniosku, że jest kilku dziennikarzy, którzy z nami cały czas niemiłosiernie jadą. Byłem kapitanem, więc zasugerowałem, żebyśmy w drużynie zrobili listę dziennikarzy, z którymi nie będziemy rozmawiać. Na tej liście znalazł się między innymi właśnie Stanowski, Kmiecik i Zarzeczny, a także Janusz Atlas – opowiada Murawski. Po pierwsze, nie chce mi się wierzyć, by Murawski o czymkolwiek mógł decydować, ponieważ nikt go nie poważał. Ale ok, załóżmy, że to on. Jasne, jakiś krótki protest legionistów był, obrażali się na prasę co chwilę, a widocznie spodziewali się pochwał za mecze, które w beznadziejnym stylu przegrywali. Sorry, Maćku… Do tego wątku wrócę dalej, ale chciałem tylko zaznaczyć, że rozkoszne jest umieszczenie na tej liście np. Pawła Zarzecznego czy Janusza Atlasa. Znałem obu (tzn. Pawła znam dalej, Janusz jak wiadomo nie żyje) i obaj woleliby się nudzić, niż w tamtych latach robić wywiad z piłkarzem Legii. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie Atlasa czy Zarzecznego proszącego „Murasia” o rozmowę, tak jak nie wyobrażam sobie, by Salma Hayek prosiła Mateusza Damięckiego o wspólne zdjęcie. Równie dobrze możesz ogłosić, że nie zgadzasz się na spotkania z przedstawicielami „France Football”.

Pamiętam jak do Legii przybył Aco Vuković, więc Stanowski od razu zgłosił się do niego z prośbą wywiadu. Vuko spojrzał na niego i odparł – „nie, ja z tobą nie mogę rozmawiać”. Przyszedł nowy zawodnik i od razu nie chciał z nim gadać – opowiada dalej Murawski. Cóż, Maciusiu, źle pamiętasz. Bo ja pamiętam, że z Vukoviciem wyszedł całkiem ciekawy wywiad, a że skończyliśmy późno, to go jeszcze odwiozłem do hotelu, w którym mieszkał.

Przed ostatnim meczem w sezonie mistrzowskim Stanowski napisał artykuł, w którym stwierdził, że Legia nie powinna być mistrzem, bo ma tyle samo punktów co Wisła, a krakowianom wcześniej, w związku z podziałem na grupy, jedno oczko zniknęło. Później jeden z kolegów powiedział mi, że za to kibice Legii złapali Stanowskiego i postawili go do pionu. Może myśli, że to ja ich na niego nasłałem – to jest niezły fragment.

Hmm… Nigdy bym nie pomyślał, by Murawski kogoś nasyłał, moim zdaniem nie zdołałby jasno przekazać, o co mu chodzi. Ale cała historia ma drobny element prawdy. W sezonie 2001/2002 ustalono dość nieszczęśliwy regulamin. Punkty zdobyte w pierwszej fazie sezonu dzieliło się przez dwa i potem zaokrąglano. Legia po jesieni miała 27 punktów, a Wisła 28, natomiast do decydującej fazy sezonu obie drużyny przystępowały z dorobkiem 14 oczek. Może Murawski uznaje to za sprawiedliwe, ale ja akurat nie – w tym momencie pokrzywdzona została Wisła.

Przed ostatnią kolejką napisałem tekst, że Legia musi wygrać w Chorzowie, żeby nikt jej nigdy nie wypominał, że tytuł zdobyła przy zielonym stoliku. Teraz dobrze już nie pamiętam, ale zdaje się, że zastosowałem następujący zabieg: w pierwszej części felietonu napisałem głosy krytyczne skierowane w kierunku Legii, a w drugiej – że to właśnie mogą usłyszeć legioniści, jeśli nie wygrają z Ruchem, a mimo to zdobędą mistrzostwo. Budowa tekstu okazała się chyba zbyt trudna dla jednego z ważniejszych kibiców, który na parkingu pod klubem podszedł i zdzielił mnie pięścią w twarz. Maciek najwidoczniej też nie zrozumiał ani sensu, ani przesłania tekstu.

Przypomina mi się także historia związana ze świętowaniem zdobycia mistrzostwa Polski w 2002 roku. Jechaliśmy samochodem z Markiem Jóźwiakiem i naszymi żonami, a on nas śledził. Pamiętam, że wyszliśmy do sklepu przy stacji benzynowej i chcieliśmy coś kupić. Nasze żony siedziały wtedy z tyłu w aucie, które – co ważne – posiadało przyciemnione szyby. I on ich nie widział. Gdy wróciliśmy ze sklepu dowiedzieliśmy się, że za murkiem stał przez długi czas właśnie Stanowski i podglądał, co kupujemy w sklepie. To było trochę żenujace. Może myślał, że kogoś pobijemy, albo kupimy 100 litrów wódki – to jest mój ulubiony fragment. Akurat w 2002 roku czas po zdobyciu mistrzostwa Polski przez Legię spędzałem z kolegami, którzy należeli do grupy „Cyber Fans”, na pewno nie śledziłem Murawskiego, bo w ogóle nigdy w życiu nikogo nie śledziłem (gdybym śledził, to bym się tego nie wypierał – śledzenie to część pracy dziennikarza, chociaż mnie akurat to ominęło). Natomiast wydaje mi się – coś mi się teraz kojarzy – że wracając z imprezy podjechałem na stację benzynową Statoil przy ulicy Rosoła, żeby zatankować. I tam spotkałem Murawskiego. Wielka teoria spiskowa właśnie tyle jest warta – podjechałem zatankować na stację, na której tankował też Maciek. I on uznał – jestem śledzony! Ha!

Nie wiem, po co kogoś śledzić po zdobyciu mistrzostwa, dla mnie bardziej naturalne jest to, że ktoś się wtedy upije niż to, że alkoholu nie tknie. W każdym razie, tak sobie teraz myślę, że gdybym miał któregoś piłkarza śledzić, to przecież nie Murawskiego, bo to największy nudziarz (jeszcze Adam Majewski był nudny, ale przynajmniej mało mówił).

Ale nie, nie śledziłem. Tankowałem paliwo. Maciek bredzi.

Dobra, to teraz trochę ode mnie. Z czym kojarzy mi się Murawski?

Po pierwsze – z jednym meczem, po którym dałem mu w „PS” notę 2. Murawski, jeden z bardziej chaotycznych piłkarzy w historii ekstraklasy, raz po raz zagrywał do przeciwników, ci wyjeżdżali sam na sam z bramkarzem. W głowie się nie mieściło, co wyrabiał na boisku. O dziwo, nawet Jerzy Kopa skrytykował go z imienia i nazwiska na pomeczowej konferencji. Stwierdził wprost, że Murawski grał fatalnie. Głowy teraz nie dam, ale to było chyba spotkanie z GKS-em Katowice.

Dzień później dzwoni „Muraś”. Z ręką na sercu wam przyznam – pierdolił dwie godziny. Po około godzinie i dziesięciu minutach coś nas rozłączyło, co uznałem za zbawienie, ale niestety po dziesięciu sekundach zadzwonił ponownie. A cała rozmowa zaczęła się od takiego dialogu.

– Dlaczego dałeś mi notę 2?
– Ponieważ byłeś najgorszy na boisku.
– Nie, to nieprawda.
– Prawda, nawet trener na konferencji prasowej powiedział, że byłeś tragiczny.
– Nie, wcale tak nie powiedział.

I weź z takim gadaj. Maciek mnie wtedy przekonywał, że piłkarzy trzeba wspierać, bo wtedy może zaczną grać lepiej. Ja mu tłumaczyłem, że nie jestem od tego, by grali lepiej, tylko od tego, by pisać, że grają beznadziejnie, gdy rzeczywiście grają beznadziejnie.

Dwie godziny. Bite dwie godziny. Znam osobę, która rozmawiając z Murawskim odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni. Naprawdę.

Po drugie
– ze zgrupowaniem Legii. Zrobiłem wywiad z Murawskim, ale ciągle nie pasowało mu jedno zdanie. Nie był w stanie jednak sprecyzować, co konkretnie jest źle, tylko gadał i gadał, a ilekroć jego wypowiedź przeredagowałem, zawsze miał zastrzeżenia. Powiedziałem mu wtedy: – Wiesz co, Maciek… Masz tego laptopa, napisz to sam i zawołaj mnie, jak już będzie dobrze.

No i wziął. Gdy po pięć sekund szukał każdej literki na klawiaturze, zacząłem się zastanawiać, kto mu napisał pracę magisterską. A gdy oddał mi napisane przez siebie zdanie, złapałem się za głowę – tak był na bakier ze słowem pisanym. Do gazety niestety się to nie nadawało.

Po trzecie
– z wyjazdem mojego kolegi do Grecji. Kamil Gapiński pracował kiedyś w „Dzienniku”, więc dla jaj – wiedząc co się święci – powiedziałem mu: – Zrób wywiad z Murawskim! Oczywiście sam wywiad był „Dziennikowi” całkowicie zbędny (na co komu wywiad z Murawskim w gazecie zajmującej się głównie polityką?), ale wsadzić kolegę na minę zawsze jest miło. Kiedy już Kamil był w Salonikach, dostawałem od niego smsy. Szły jakoś tak… Pierwszy – „bardzo sympatyczny, gadamy już trzydzieści minut”. Drugi – „on jest trochę dziwny, od półtorej godziny ciągle gada”. Trzeci – „ja sobie piszę smsy, a on sobie gada, tkwię już tu cztery godziny”. Czwarty – „to pojeb”. Piąty – „ja pierdolę, on zadzwonił do klubu, że się spóźni, bo ma gościa z Polski!!!”.

Po czwarte
– z Zawiszą Bydgoszcz, gdzie śmieją się z Maćka do dziś. Po pierwsze – jak był trenerem, to przyprowadzał na zajęcia… psa. I kazał kierownikowi z nim biegać. Jak kierownik mógł, to biegał. A jak się już zbuntował, to przywiązywano psa do ogrodzenia i ujadał przez cały trening. Jakim cudem Murawski chciał mieć autorytet w zespole, jeśli jego komendy były zagłuszane przez jego własnego, szczekającego psa? „Muraś” robił też najdłuższe odprawy w historii klubu i raz doszło do tego, że jeden z piłkarzy… usnął. Serio. Usnął. Ja mu się nie dziwię. Ostatecznie Murawski z Zawiszy musiał odejść, a sezon uratował Adam Topolski. Teraz „Muraś” poucza trenerów ekstraklasy, ale najpierw powinien udać się na korepetycje do Topolskiego.

Po piąte
– z jego karierą w Cracovii. Najpierw zagrał w pierwszym składzie w meczu Pucharu Polski, ale zdjęto go z boiska w 18 (!) minucie. Dziesięć dni później zanotował swój jedyny występ ligowy w barwach tego klubu – wszedł na boisko w 62 minucie, a minutę (!) później zawalił gola, przez co jego zespół stracił prowadzenie i skończyło się na 1:1. Po tym spotkaniu „Muraś” zakończył karierę.

Słyszałem, jak później spotkał znajomego. Mówi mu: – Ale zawaliłem, jestem zły na siebie, przeze mnie nie wygraliśmy… Znajomy pokiwał głową.

Później wpadli na siebie po trzech miesiącach. Murawski: – Zły jestem, że tak mnie potraktowano w Cracovii. Raz zagrałem i koniec. Ł»ebym jeszcze źle zagrałâ€¦ Ale nie!

Tamten patrzy na niego jak na wariata: – Ale przecież ostatnio mówiłeś, że zawaliłeś gola… A Maciek na to: – Nie, to już jest nieaktualne! Ja później przeanalizowałem bardzo dokładnie tę sytuację i okazało się, że błąd popełnił kto inny! Miałem podać w innym kierunku, ale tam zawodnik zrobił zły ruch bez piłki, ja przez to znalazłem się w kłopotach… To był jego błąd!

* * *

Tak, Murawski nie jest do końca normalny. Dla mnie stanowi swego rodzaju zagadkę. Z jednej strony stwarza pozory osoby inteligentnej, ale potem łapię się na tym, że nie można mylić gadulstwa z inteligencją. On akurat jest uzależniony od paplania, przemądrzania się i zrzucania za winy za wszystko na osoby trzecie – natomiast gdy „wyciszymy dźwięk”, to szczególnej inteligencji nie zauważam. Gdyby „Muraś” był inteligentny, to by zrozumiał, że nie można stękać do mikrofonu przez 90 minut, bo to zwyczajnie męczy widza. Gdy więc pisałem o nim, by przestał pieprzyć i dał po prostu obejrzeć mecz, to się za nic nie mściłem (nie mam zresztą za co), tylko błagałem o litość. W dziejach telewizji nie było jeszcze takiego zjawiska – człowieka, który gada, gada, gada i gada, a 90 procent widzów/słuchaczy błaga, błaga, błaga i błaga, by skończył.

Moim zdaniem ma potencjał na telewizyjnego eksperta, ale powinien na stanowisko komentatorskie brać karteczkę i stawiać kreskę za każdym razem, gdy chce się odezwać. I mówić dopiero, gdy będzie pięć takich kresek. Szczątkowa nawet inteligencja powinna wystarczyć, by zrozumieć, w którym momencie człowiek staje się męczący. Murawski jest zajebiście męczący.

Niestety, nie wyciągnie żadnych wniosków, ponieważ on w ogóle wniosków nie wyciąga. Zawsze jest niewinny, zawsze jest najlepszy. Opisał to w swojej książce Wojtek Kowalczyk, któremu też się dziś od „Murasia” lekko oberwało. Mianowicie – Maciek się zdziwił, że Wojtek nie przedstawił mu swojego zdania prosto w oczy, tylko obsmarował w książce. Hmm, z tego, co się zorientowałem, to „Kowal” uważa Murawskiego za kompletnego cymbała i nawet jak był z nim w jednym zespole, to ani nie czuł potrzeby, by z nim rozmawiać, ani nie miał na to ochoty. W pełni go rozumiem – z Maćkiem się nie rozmawia, Maćka się unika, zanim zasypie cię lawina słów, spod której się nie wygrzebiesz. Takie podejście jest dość powszechne wśród wszystkich piłkarzy, z którymi się zetknąłem.

Ale żeby było jasne – Murawskiego nie uważam za jakiś czarny charakter. Raczej poczciwina z pewnymi zaburzeniami. Tylko, że ktoś mu robi wielką krzywdę, zapraszając do telewizji.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama