„Dziesięć miesięcy i 380 meczów tylko po to, żeby ustalić czy mistrzem będzie Real, czy Barcelona”. To zdanie na temat ligi hiszpańskiej usłyszałem kiedyś od znajomego. I trudno się z nim nie zgodzić. Hegemonia tej dwójki przypomina to, co jeszcze kilka lat temu wyprawiał Olympique Lyon we francuskiej Ligue 1. Wszyscy grali, a przez siedem lat na koniec rozgrywek i tak całą pulę zgarniali gracze „Les Gones”. W Hiszpanii jest teraz podobnie, a bukmacherzy przed sezonem muszą zastanowić się tylko komu dać większe szanse na końcowy triumf – „Królewskim” czy „Dumie Katalonii”. Resztę stawek za ewentualne zdobycie mistrzostwa mogą wymyślić według dowolnego klucza. Wyliczanka, rzucanie kośćmi, wróżenie z fusów – bez znaczenia. I tak ligę wygra ktoś z tej dwójki.
Faworyci rzadko zawodzą i konsekwentnie wygrywają mecz za meczem, więc hiszpańska prasa musi szukać tematów zastępczych. Czasem tylko zdarzy się takie spotkanie, jak Valencia – Real, gdzie końcowy wynik był na styku i mecz zakończył się w aurze kontrowersji. Powinien być karny dla „Nietoperzy”? Higuain dotknął piłki ręką?
Jest kontrowersja, którą pewnie rozstrzygnąłby pan Sławek Stępniewski, gdyby akurat siedział w studiu hiszpańskiego odpowiednika „Ligi+ Extra”. Musiałby tylko zmienić imię na Pedro i może zapuścić wąsika. Bo na hiszpańską prasę nie ma co w tej kwestii liczyć. Bez otwierania dzisiejszych wydań można było zgadnąć, co na ten temat na piszą. Kataloński „Mundo Deportivo” nie pozostawia złudzeń. „Był karny!” – bije wielkimi zgłoskami po oczach okładka dziennika. „W końcówce meczu Real miał dwóch bramkarzy – Casillasa i Higuaina” ironizują dalej dziennikarze.
Rzut oka na „Markę” i znów nie ma niespodzianek. Madrycki dziennik całą sytuację widział zupełnie inaczej. Higuain raczej nie dotknął piłki ręką tylko klatką piersiową, a leżący na linii bramkowej Aduriz był na pozycji spalonej, więc nawet gdyby piłka wpadła do siatki, to sędzia asystent powinien podnieść chorągiewkę. Koniec kropka.
Arbiter Teixeira Vitienes „jedenastki” nie odgwizdał, a jego nazwisko jest odmieniane w prasie przez wszystkie przypadki. Ale nie tylko z powodu kontrowersji z ostatniej minuty meczu. Swoje nazwisko umieścił w gazetach jeszcze zanim zdążył zagwizdać na Mestalla po raz pierwszy. Pan Vitienes musiał chyba uważnie słuchać żony, kiedy mówiła, że kolory biały i żółty pasują do siebie, jak pięść do oka. Kiedy zobaczył Ikera Casillasa w tunelu prowadzącym na murawę o mało nie dostał gorączki. Bramkarz Realu okleił swoje żółte getry białymi plastrami. To połączenie tak biło arbitra po oczach, że aż wysłał działaczy „Królewskich” do sklepu z farbami po spray. Chwilę później po kolorystycznym faux pas Casillasa nie było już śladu.
Hiszpańska prasa sportowa jest, jaka jest, ale wszystkie tytuły, niezależnie czy katalońskie, czy kastylijskie wyznają jedną zasadę – nie można dać gazety do druku, jeśli ani razu nie padnie w niej słowo „Mourinho”. Ł»aden naczelny tego nie puści. O „Mou” jak zwykle jest więc głośno. Tym razem Portugalczyk jednak nie wydyma ust, zarzucając wszystkim wkoło, że został oszukany. Nie – tym razem „Mou” się cieszy. A jak już się cieszy, to w taki sposób, żeby pisała o tym cała Hiszpania. Nie od wczoraj wiadomo, że portugalski trener jest zupełnym przeciwieństwem nieżyjącego już Walerego Łobanowskiego. Ukrainiec był w czasie meczu niewzruszony niczym Jezus z Rio po pytaniu Dariusza Tuzimka: „jak żyć?”. Kiedy jego zespół lał na boisku kolejnych rywali, on akurat na ławce urządzał sobie poobiednią drzemkę. Mourinho to w porównaniu do niego szaleniec, który nieustannie krzyczy i wymachuje rękami. Po raz kolejny dowiódł tego po golu Cristiano Ronaldo na Mestalla. Dostał takiego kopa adrenaliny, że aż wskoczył na Jose Callejona niczym na konia i postanowił odbyć krótki galop wzdłuż linii bocznej.
Tak zadowolenie okazuje Mourinho, a tak zakończyła się „radość” jednego z kibiców Granady:
Różne przedmioty lądowały już z trybun na boisku. Parę słów powiedziałby pewnie o tym Luis Figo. Gdyby pozbierał wszystko, czym rzucali w niego kibice Barcelony, mógłby się nieźle dorobić. Albo przygotować obiad – w końcu kiedyś ktoś chciał wzorem mafiosów trafić go świńskim łbem. Tym razem jeden z fanów zespołu z Andaluzji odmachnął się parasolką. A że celność ma dużo lepszą od Ćwielonga, to trafił wprost w sędziego asystenta. Swoją głupotą najpewniej zafundował zespołowi przegraną walkowerem i klika najbliższych spotkań bez udziału fanów.
Teraz pozostaje tylko czekać aż znajdzie się jakiś inny odważny kibic Granady, który zakrzyknie w stylu rapera Peji: „wiecie co z nim zrobić”.
MACIEJ SYPUŁA



