– Piłkarze nie mogą myśleć o tym, że szatnie są takie, jakie są, że musimy chodzić na boisko Orła albo jeździć co chwila do Gutowa Małego. Oni nie mają prawa twierdzić, że jak im nie pójdzie w jednym klubie ekstraklasy, to spokojnie znajdą miejsce w drugim. Ł»eby tak uważać, to trzeba być w Wiśle albo Legii. Chłopcy mają pracować, bo jest klub, który ich zatrudnił i płaci w taki sposób, w jaki może. Trzeba szanować to, co się ma – mówi w rozmowie z Weszło Ryszard Tarasiewicz, nowy szkoleniowiec ŁKS. Na ławkę trenerską powraca po ponad roku, w sobotę mecz w Bełchatowie z PGE GKS.
Zadomowił się pan już w klubie?
Tak, byłem już w Łodzi wcześniej i znałem ten stadion, szatnie, korytarze. Z niektórymi piłkarzami wcześniej też się spotkałem, teraz złapaliśmy lepszy kontakt.
Był pan już na nowym obiekcie we Wrocławiu?
Byłem na meczu Polska – Włochy.
To pewnie jak pan przychodzi co dzień do ŁKS, spogląda na stadion, budynek klubowy, to ma wrażenie, że kilkadziesiąt lat temu czas stanął w miejscu.
Wszystko zależy od sytuacji danego klubu. Ł»adną tajemnicą nie są problemy ŁKS sprzed kilku lat, wiedział o nich każdy, o trudnej sytuacji finansowej również. Widzę jednak, że dziś działania zarządu idą w dobrym kierunku. Tu nikt nie żyje ponad stan. Jeśli chodzi o stadion, to jest decyzja, że nowy obiekt powstanie. Myślę, że to kwestia dwóch, trzech lat. Pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da, ale dobre intencje i silna wola w takich sytuacjach są bardzo przydatne.
Odczuwa pan dziś pewien dyskomfort?
Nie. Nie jest tak, że wcześniej nie miałem pojęcia o sytuacji ŁKS, a pierwszego dnia szczęka opadła mi z wrażenia i pytałem szefów „co to niby ma być?”. Od początku czułem, że ta praca ma sens, bo ja wcale nie musiałem teraz znaleźć roboty.
Wkrótce ŁKS może zostać sprzedany, od pewnego czasu trwają rozmowy z zainteresowanymi. Ten temat poruszacie w szatni?
Raczej nie, większość zawodników dowiaduje się o tym z mediów. Nikt w klubie nie ukrywa, że ŁKS szuka inwestorów, że potrzebuje wsparcia finansowego. To normalne. Im będą lepsze wyniki, tym łatwiej będzie o sponsorów.
Roczny odwyk od ławki trenerskiej się panu przydał?
Nie wiem, dużo się nie zmieniło. Ludzie mówią, że jak zbyt długo nie prowadzi się jakiegoś zespołu, to wypada się z profesji. Nie zgadzam się z tą teorią, co widać też po tym, w jaki sposób dobierałem zawodników. Gdy któryś nie grał przez rok, a wcześniej pokazał wysokie umiejętności, to wiadomo, że wciąż je ma. Bo chyba z dnia na dzień nie zapomniał, jak się kopie, prawda? Nie dlatego, że brak mi skromności i pokory, ale wciąż mam w pamięci, w jakich warunkach pracowałem w Śląsku, gdzie zrobiłem dwa awanse. Jagiellonii, w której kolorowo nie było, też pomogłem.
Zmieniło się coś u pana przez ten czas, może podejście do mediów? Bo w lipcowym wywiadzie dla Weszło powiedział pan, że spory wpływ na pana zmianę trenera w Śląsku mieli wrocławscy dziennikarze.
Wywierali presję na zarządzie – choć może nie bezpośrednio – że potrzebny w Śląsku jest nowy człowiek, że Tarasiewicz zbyt długo już tutaj pracuje. W pierwszym roku w ekstraklasie zajęliśmy szóste miejsce, gdy ligowa czołówka była w gazie. Co myśmy wygrali, to Legia, Wisła i Lech również. Jesień w drugim sezonie była niezła, ale wiosną zaczęły się kłopoty. Kartki, kontuzje, problemy kadrowe. Jak jechaliśmy na mecz, to nie było nawet meczowej „osiemnastki”, a na ławie siedziała młodzież. Trzeci rok to remis z Jagiellonią, wygrana na Cracovii, był dobry styl. Zaraz potem wyleciałem… Miałem się przywiązać do kaloryfera i szantażować zarząd? To, że zostałem zmieniony po sześciu kolejkach, mnie boli. Tym bardziej, że graliśmy nie dobrze, a bardzo dobrze. Wyniki nie szły jednak w parze ze stylem. Dobra, już nieważne. Było, minęło.
Kiedy sprawdził pan w kalendarzu, za ile gracie ze Śląskiem? Jak tylko dostał pan ofertę z ŁKS czy jak już podpisał kontrakt?
Nie sprawdzałem tego. Funkcjonuję tak, że dziś myślę o Bełchatowie, a po Bełchatowie pomyślę o Jagiellonii.
Ale na Śląsk ma pan indywidualną, osobistą motywację.
Z dwudziestu czterech zawodników w kadrze Śląska dwudziestu ściągnąłem ja, pewnie ośmiu, może dziewięciu wyjdzie w pierwszym składzie. Mam z tego satysfakcję. To, żeby ich znaleźć i sprowadzić za nieduże pieniądze kosztowało mnie mnóstwo pracy.
Do Wrocławia brał pan piłkarzy sam, a przynajmniej na pozyskanie każdego musiał wyrazić zgodę. W ŁKS Tomasz Wieszczycki decydował sam, nie czekał na akceptację trenerów. Jak to teraz będzie wyglądało?
Na temat rozmawialiśmy tylko powierzchownie. Zawodników będą szukały odpowiednie osoby, a decydujący głos należy do mnie.
Zdenerwował się pan, jak zaraz po rozpoczęciu pracy w ŁKS na testach pojawił się nowy zawodnik?
Nie…
Ale powiedział pan, że był bardzo zaskoczony i że nie była to odpowiednia pora na eksperymenty.
Rozumiem, że sprawa z Izraelczykiem była dopięta już wcześniej, ale w jaki sposób mogłem tego chłopaka sprawdzić? Trening nie zawsze odzwierciedla umiejętności, więc warto byłoby go wystawić w sparingu. Tylko, że ja miałem inne ważniejsze niewiadome. Wolę sprawdzić Romańczuka, Bykowskiego czy Smolińskiego.
Ile razy analizował pan mecz z Ruchem Chorzów? Raz, dwa, trzy czy – tak jak to było na boisku – cztery?
Bardzo uważnie oglądałem tamto spotkanie, mieliśmy z drużyną odprawę. Nie wiadomo, jak potoczyłby się ten mecz, gdyby Szałachowski wykorzystał sytuację sam na sam.
Chyba sam na sam z bramką…
No, tak. Zdarzają się i takie sytuacje. Vrdoljak z Lechem w 90. minucie też spudłował. On miał jeszcze bliżej do bramki, Szałacha naciskał przeciwnik, więc to Vrdoljak miał lepszą okazję. Do rzeczy, mecz z Ruchem przegraliśmy w środku pola.
A nie w głowach?
Hm, na pewno miało to spore znaczenie. Ruch dwa gole zdobył po stałych fragmentach gry, przy dwóch innych zadecydowała nieuwaga naszych obrońców. Była jeszcze poprzeczka, ale po rzucie wolnym. Był też słupek, ale po zamieszaniu podbramkowych. Z akcji to Ruch stworzył sobie niewiele. Dekoncentracja? Chyba była, w końcu niespodziewanie odszedł trener. Jeżeli zawodnik nie bierze udziału w akcji, nie jest wystarczająco skoncentrowany, to chodzi po boisku i się zastanawia, co będzie dalej z klubem. Jak Stawarczyk zdobywał gola głową, to nasz chłopak – nieważne już nazwisko – się zagapił, bo myślami był gdzieindziej. Piłkarze nie mogą myśleć o tym, że szatnie są takie, jakie są, że musimy chodzić na boisko Orła albo jeździć co chwila do Gutowa Małego. Oni nie mają prawa twierdzić, że jak im nie pójdzie w jednym klubie ekstraklasy, to spokojnie znajdą miejsce w drugim. Ł»eby tak uważać, to trzeba być w Wiśle albo Legii. Chłopcy mają pracować, bo jest klub, który ich zatrudnił i płaci w taki sposób, w jaki może. Trzeba szanować to, co się ma.
Z jakąś specjalną dedykacją te słowa?
Nie. Zawodnicy znają moje zdanie, ale ja rozumiem też ich położenie. Nie jestem w gronie tych trenerów, którzy swoją pracę zaczęli od razu w ekstraklasie. Wiem, na czym polega praca w trudnych warunkach.
Zdecydował pan już, w którym miejscu będzie ławka rezerwowych gospodarzy?
Zawsze jest od strony sędziego liniowego.
W ŁKS od wielu lat była z tej drugiej strony. Pierwszym, który zamienił ławki i stał obok liniowego, był Michał Probierz. Wieszczycki wrócił na stare miejsce, a pan?
Ja będę blisko liniowego. W Jagiellonii dokonałem kiedyś takiej zmiany, w Śląsku nie było to potrzebne.
Zawsze można liniowemu szepnąć kilka ciepłych słów…
Dwa, trzy zdania można zamienić. W sporcie o wyniku decydują detale i trzeba z tego jakoś korzystać.
Stresuje się pan przed debiutem?
Nie. Mówi się, że połowa sukcesu sportowca to dobre nastawienie. Człowiek, który za bardzo się spręża, zbytnio się stresuje, traci na wartości. Piłkarz gra o 50 proc. słabiej, a trener traci trzeźwą ocenę sytuacji. Wielu jest zawodników, którzy na treningach wyglądają wybornie, a w meczach zawodzą.
Kto z ŁKS zalicza się do tego grona?
Powiem inaczej: łatwiej by nam się grało, gdybyśmy odczuwali większy komfort, mieli więcej punktów. My zaś mamy deficyt. Świadomość, że jeden prosty błąd może spowodować utratę gola i porażkę, nie pozwala niektórym grać rozsądnie i inteligentnie.
Zwłaszcza, że w ŁKS jest kilku piłkarzy, dla których ekstraklasa jest nowa, a na starcie zdążyli się spalić. Choćby Stefańczyk, Klepczarek, Pruchnik.
Ci, którzy w ekstraklasie nie mają żadnego doświadczenia, często zadają sobie zbyt wiele pytań. Czy dam radę? Co będzie, jak zrobię błąd? Swoje dorzucają też media, duże zainteresowanie piłką. I do tego ciągłe gadanie, jak duża jest różnica między pierwszą ligą a ekstraklasą. Zawodnik zamiast trenera słucha wszystkich dokoła.
Krawat już wybrany, koszula wyprasowana?
Tak (śmiech).
Przebiera pan nogami przed powrotem?
Prawie rok nie pracowałem…
Ponad rok, od września 2010.
No właśnie. Bez żadnych przeszkód i już oficjalnie pracę podjąć mogłem dopiero po 20. czerwca, gdy rozdział „Śląsk” został zamknięty.
W sobotę debiut w Bełchatowie. Niektórzy mówią, że to derby województwa.
Tak, coś słyszałem. Derby? Nie, nie przesadzajmy. Są derby Łodzi, ŁKS – Widzew i na tym poprzestańmy.
Czytałem gdzieś, że boi się pan Dawida Nowaka.
Nieprawda. Jakiś dziennikarz zapytał mnie o Nowaka, bo strzelił dwa gole w sparingu. Wiem, że Dawid często trafia, ale wtedy, gdy jest zdrowy. Trafiał rok, dwa i trzy lata temu, a ostatnio się zaciął. W Wiśle kiedyś najważniejszy był Brożek, tylko on zdobywał bramki. Dziś kimś takim w Lechu jest Rudniew, czternaście goli. Kto wie, może Kolejorz bez Łotysza byłby dziś np. jedenasty.
Jak będzie grał ŁKS Tarasiewicza?
Na ładną, atrakcyjną grę przyjdzie czas. W Śląsku też najpierw chciałem się utrzymać w lidze, potem pracować nad stylem. Gdy ten styl już się pojawił, graliśmy atrakcyjnie dwójką napastników, przegraliśmy kilka spotkań i wyleciałem. W sytuacji, gdyby rzeczywiście pojawił się deficyt punktowy, powiedziałbym: „Hola, panowie! Fajnie to wygląda, ale trzeba pozbierać punkty”. W polskiej lidze żaden zespół nie dyktuje swoich warunków gry, każdy czeka na błąd przeciwnika i kontratak.
Ma pan w kadrze dwóch niezłych napastników, Mięciela i Saganowskiego, ale na grę z dwójką z przodu pozwolić pan sobie chyba nie może.
W żadnym wypadku. Z miejsca mogę powiedzieć, że nie będziemy grali dwoma napastnikami.
Wie pan, którym jest trenerem ŁKS w tym sezonie?
Raz, dwa, trzy, cztery… Piątym.
A przed nami czternasta kolejka.
Statystyki mówią, że jestem piątym trenerem, ale wiemy, jak wcześniej wyglądała sytuacja. Wieszczycki jeden mecz, Pyrdoł również.
Wszyscy będą porównywali pana do Probierza, a ten zawiesił poprzeczkę dość wysoko.
To, że będą mnie z nim porównywali, jest pewne. Pewne, jak to, że dwa razy dwa to cztery. Bratkowski i Pyrdoł mieli trochę trudniej od Probierza, bo ten mógł w ostatniej chwili załatwić jeszcze trzech zawodników. Pierwsza dwójka została rzucona na głęboką wodę i wszyscy myśleli, że tym entuzjazmem z pierwszej ligi jeszcze pociągną… Co do Michała, to siedem meczów, trzynaście punktów… Mnie czekają teraz cztery spotkania. Nie wiem, czy dwanaście punktów kogoś zadowoli, bo przecież i tak zdobędę mniej od Probierza (śmiech).
Zadowoli, zadowoli…
Mówiąc poważnie, chciałbym nie przegrać żadnego z tych czterech meczów. Zespół musi grać bardzo konsekwentnie, zdyscyplinowanie, z wiarą do końca i przede wszystkim cierpliwie. Cierpliwość i wiara. Nie możemy wariować. Nie może być tak, że w końcówce nagle zaczynamy grać długą piłkę, a jeden jak miał biec w prawo, to się potknął i pobiegł w lewo. I jeszcze jedno – nie rozpamiętywać! Nieważne, że ktoś kopnął nieczysto, bo murawa była nierówna, a sędzia nie zagwizdał, jak miał zagwizdać. Jak nie wyjdzie, to trudno. Gramy dalej.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK