Marek Koźmiński: – Nigdy nie będę miliarderem

redakcja

Autor:redakcja

16 listopada 2011, 22:03 • 17 min czytania

Na pierwszy rzut oka nie przypomina piłkarza. Na drugi – też nie, bo po kilku minutach rozmowy czuje się przepaść intelektualną między nim a stereotypowymi kopaczami. Najlepszy piłkarz wśród biznesmenów i najlepszy biznesmen wśród piłkarzy. Kiedyś biegał za piłką po włoskich boiskach, dziś zajmuje się głównie remontowaniem dworców. Większość czasu spędza w eleganckim biurze blisko centrum Krakowa, ewentualnie w wypasionym Porsche Cayenne. Człowiek, który poza boiskiem odniósł większy sukces niż na nim. Marek Koźmiński w rozmowie z Weszło.
Był pan piłkarzem klasy światowej?
Nie.

Marek Koźmiński: – Nigdy nie będę miliarderem
Reklama

A powiedział pan kiedyś, że dobrego piłkarza poznaje się po tym, że jak skończy karierę, to ma z czego żyć.
Tak, ale jeśli chodzi o klasę piłkarską, to ja taki nie byłem. W ogóle mieliśmy niewielu zawodników tego typu, bo nie jesteśmy potęgą. Moja historia po przygodzie z piłką to już zupełnie inny temat.

Na czym w takim razie polega przewaga Marka Koźmińskiego nad jego kolegami z boiska, że akurat on osiągnął w biznesie najwięcej?
Rozdzielmy piłkę od innych rzeczy. To, co było i co jest, to dwie zupełnie inne sprawy. Swoje granie zacząłem i skończyłem większym turniejem. Dziś mówią, że te 13-14 lat, które grałem, to było krótko, ale uznałem, że w wieku 31 lat trzeba sobie powiedzieć dość. Miałem już wtedy inne pomysły na życie. Ktoś może grać dalej, ktoś może być trenerem, ktoś może nic nie robić, ale ja mam taki charakter, że nie mogę usiedzieć non-stop na dupie, więc robię coś innego.

Reklama

Nie może pan usiedzieć, a pracuje przy biurku?
O dziwo nie mam wiele pracy za biurkiem. Dużo się trzeba najeździć, nachodzić. Papierki są, od tego się nie ucieknie, ale ja nie jestem zdolny siedzieć osiem czy dziesięć godzin za biurkiem. Takiej sytuacji nie ma ani jednego dnia w roku. Mamy szereg inwestycji rozrzuconych po południowo-środkowej Polsce i trzeba je nadzorować.

Powiedział pan, żeby rozdzielić to, co było i to, co jest. Ale to, co jest teraz, tak naprawdę było już wcześniej, bo w młodym wieku zaczął się pan bawić w biznes.
Tak, ale wtedy zarobione pieniądze inwestowało się w dobra materialne na przyszłość, a teraz to jest normalna praca. Miło powspominać tamte czasy, one czasami pomagają, bo nieraz ktoś cię rozpozna i to jest fajne, ale czasami też przeszkadzają. Wdepnąłem w każdym razie w tę gałąź gospodarki w 1992 roku… Przepraszam, telefon… No, minęło trochę czasu od tamtej pory, dziś to się jakoś rozwija i tyle.

Image and video hosting by TinyPic

Janusz Filipiak powiedział, że fakt bycia właścicielem klubu piłkarskiego otwiera mu wiele drzwi w negocjacjach i biznesie.
To stwierdzenie jest w stu procentach prawdziwe, ale nie odpowiada stu procentom populacji męskiej. Znam osoby, które piłki nienawidzą i uważają, że jej popularność szkodzi innym gałęziom kultury. Prozaiczny przykład – gdzie mężczyzna z mężczyzną może się najłatwiej spotkać, nie umawiając się? No, na stadionie. Raczej nie spotkają się w filharmonii, bo to bardziej wysublimowane miejsce. Filipiak może mieć rację, bo produkty comarchowskie to branża internetowa, ale znam inną osobę, Darka Miłka z CCC, który robi bardziej buty damskie i jego interwencja w reklamę poprzez piłkę byłaby bezzasadna. Kobiety raczej nie chodzą na stadion. Ogólnie piłka wywołuje dużo dobrych emocji, ale są też negatywne odpryski. Teraz mamy ciąg na bardzo ładne stadiony, zwiększanie liczby kibiców, ale poziom schodzi w dół. Od kilkunastu lat. Tylko otoczka się zmienia zdecydowanie na plus.

O futbolu jeszcze porozmawiamy, ale proszę powiedzieć, w jakich sytuacjach nie pomaga panu łatka „piłkarza”?
Pracujemy na papierach, więc mamy stały kontakt z urzędnikami. Czasami trzeba po te dokumenty wyjść, merytorycznie się wykłócić. Jeżeli po drugiej stronie mamy fana teatru albo filharmonii, to wiadomo, jak reaguje na hasło „piłkarz” – głupek.

Jak zaczynał pan inwestować, to pewnie też wielu patrzyło z przymrużeniem oka. Na zasadzie – „piłkarz, a tam, i tak nie będzie miał pojęcia”.
Oczywiście. Człowiek toczy walkę, żeby to przymrużenie oka było coraz rzadsze, bo nigdy całkiem się tego nie wyplewi. Nie pozbyłem się przyklejki „o, to jest piłkarz” i chyba się jej nie pozbędę. Te pięć-dziesięć procent zawsze będzie mówić – „e, co on może sobą reprezentować”. Ma to dwa bieguny – czasem chcę kogoś przekonać, że się na czymś znam, innym razem może to być dla mnie wygodne. To takie strategie, z których się korzysta w zależności od sytuacji.

Ten stereotyp na temat pana osoby jednak się zmieniał. Także dzięki takim wypowiedziom, jak ta premiera Bieleckiego, który wspomniał, że spędził z panem trzy godziny na rozmowie o rynku nieruchomości we Włoszech, nie zamieniając ani słowa o piłce.
Widzieliśmy się z premierem w Reykjaviku i na dłuższym spacerze przed meczem z Islandią trochę porozmawialiśmy, ale nie do końca o nieruchomościach. Bardziej o systemie funkcjonowania gospodarki na północy Włoch. Rok później pan Bielecki został prezesem Pekao S.A., czyli włoskiego banku, więc wdepnął w to po uszy. Potem widzieliśmy się jeszcze kilka razy przy okazji różnych eventów i to miłe, że tak ważna osoba dla polskiej gospodarki i polityki wypowiada się tak ciepło na mój temat i to w mediach totalnie niezwiązanych ze sportem. Bodajże we „Wprost”.

Pan już wtedy nie pasował mentalnie do swoich kolegów.
Nie, absolutnie pasowałem i identyfikuję się z tym środowiskiem, ale robię coś innego. Nie byłem zainteresowany pozostaniem w sporcie w innej roli niż organizator. W tej roli wypróbowałem się za wcześnie, bo w momencie, kiedy polska piłka nie była tak rozwinięta. Popełniłem kilka błędów mentalno-środowiskowych, których wtedy nie uważałem za błędy. Cóż… To środowisko jest bardzo hermetyczne i hermetycznie myśli. Teraz trochę się to zmienia z racji wejścia kilku nowych biznesmenów.

Proszę rozwinąć temat tych błędów mentalnych.
Chciałem w Górniku pokazać, że da się coś zrobić, idąc trochę pod prąd. Nie mogłem sobie wtedy pozwolić, żeby klub miał 8-10 milionów budżetu, bo to były moje pieniądze i musiałem na to patrzeć przez pryzmat mojej portmonetki. Udało mi się sprowadzić młodych zawodników z Europy po różnych koneksjach i układach towarzyskich. Pochwaliłem się, że mamy dwóch piłkarzy, którzy nas nic nie kosztują, bo klub, z którego byli wypożyczeni, płaci nam za to, że oni grają. I zaczęło się – „co to za zawodnicy? Co to za ochłap ściągnęli do Górnika?”. A ten ochłap zrobił szóste, siódme i ósme miejsce za 1/5 budżetu, który miał Górnik później i który spadł. A gdybyśmy mieli dziesięć razy tyle, to zdobylibyśmy mistrzostwo Polski. Poszedłem pod prąd, gdy wszyscy wydawali, wydawali i wydawali. A spróbowałem za wcześnie, bo nie było wtedy takiego parcia na futbol, że np. klub wymusza na mieście wybudowanie stadionu. A wtedy? „Co to, przyjechali z Krakowa na Śląsku coś robić?”. Fajne doświadczenie, miło to wspominam, ale kilka błędów się zdarzyło, choć ktoś z boku pewnie by tego tak nie nazwał.

Nie zamierza pan wrócić na stałe do piłki?
Nie wiem. Futbol jest jak narkotyk. Można się z niego podleczyć, ale nie wyleczyć.

Powiedział pan w rozmowie z „Polską The Times”, że jest na odwyku.
No, jestem i długo ten odwyk trwa. Zobaczymy, kto go przerwie, bo sam nie mogę przerwać. Nie mogę sam wrócić, bo niby dokąd? Ktoś mnie musi zaprosić.

Budowanie klubu od podstaw zupełnie pana nie interesuje?
Nie, nie. Z klubu jestem skutecznie wyleczony. Miejsca, które by mi się marzyły, są dziś zajęte.

Np. dyrektor kadry, którym miał pan zostać?
Były jakieś rozmowy, ale… to dziwna sytuacja. Chyba się po prostu nie zrozumieliśmy. Nie mam do nikogo żalu poza jednym zdaniem, że „Koźmiński za dużo chciał”, podczas gdy żadnych rozmów o pieniądzach nie było. Niektóre osoby z PZPN szanuję bardziej, niektóre mniej, ale uważam, że polska piłka niepotrzebnie zamknęła się w kloszu. Nie dopuściła młodego pokolenia i za to kiedyś zostanie rozliczona. To nie jest problem Koźmińskiego tylko ogólnie środowiska. Mam 40 lat, ale gdybym miał pracować tylko z ludźmi w tym samym wieku, to też byłoby złe. Trzeba dobierać osoby starsze i młodsze, które mają inne horyzonty. Absolutnie nie mówię, że w PZPN-ie wszyscy są źli, ale… No, nie pachnie świeżością.

W końcu dyrektorem, na chwilę został Jan Furtok, a nie Marek Koźmiński. Śmieszna decyzja, nie da się zaprzeczyć.
Nie chcę oceniać swojego starszego kolegi. Nie rozumiem tylko, jak to możliwe, że zakres obowiązków, który został mi przedstawiony, mógł tak ewoluować. Tworzyli nowe stanowisko i nie wiedzieli jeszcze, jak ono powinno wyglądać, a później zostało sprowadzone do rangi totalnie podrzędnej.

Dyrektor do spraw mediów.
Dyrektor do nie wiadomo czego. Jeśli startujemy od dyrektora reprezentacji i potem schodzimy w dół, w dół, w dół do dzisiejszego poziomu, to albo nie znaleźliśmy kandydata, albo zdaliśmy sobie sprawę, że po rozmowie z Koźmińskim trzeba to stanowisko zdegradować, bo nie będzie to korzystne, żeby miał aż taki wpływ na to, co się będzie działo. Decyzja włodarzy.

Powiedział pan, że wie, że polskiej piłce jest potrzebna głęboka reforma. Jak głęboka?
Nie chodzi mi o wycięcie wszystkiego. Nie róbmy całkowitej wymiany pokoleniowej, ale dopuśćmy świeżą krew. Awantura z godłem została rozegrana medialnie w fatalny sposób. Rozumiem, że federacja musi mieć własne logo, ale trzeba było to inaczej sprzedać i nie mówić – „nie będzie orzełka”. A prezes mówi, że orzełek zszedł na psy… Nie można tak powiedzieć, bo to godło narodowe. Z jednej strony związek ma rację, że promuje swój znak towarowy, ale z drugiej – znak towarowy nie może tak brutalnie zastępować znaku narodowego. Później w mediach pojawia się news, że PZPN przegrał z Włochami 0:2. To boli. Każde przedsięwzięcie w takiej skali rządzi się prawami swoich klientów, a tu zapominamy, że klientami są kibice. Kolejna sprawa – dorosła reprezentacja gra bez orzełka, a kadra U-20 z orzełkiem… To też jest trochę niespójne. Chłopaki, jak nie jesteście przygotowani logistycznie, to bym te koszulki na waszym miejscu spakował na ten jeden mecz. To takie drobne rzeczy, które w dobie globalizacji mediów ludzie szybko wyłapią.

Jan Tomaszewski twierdzi, że najlepszym rozwiązaniem byłoby powierzenie posady prezesa PZPN Zbigniewowi Bońkowi.
Boniek ma bardzo, bardzo dużo atutów, ale z racji tego, że jest tak wyrazisty, ma tak ciętą ripostę, to będzie mu ciężko. I nie mieszka na stałe w Polsce.

Myślę, że wtedy by się przeniósł.
Ok, patrząc na tu i teraz, Boniek ma dużo cech, które pasowałyby na to stanowisko. To taka osoba, która wepchnęłaby PZPN na inne tory.

Image and video hosting by TinyPic

Jest jakiś piłkarz z pańskiego pokolenia, który ustawił się lepiej od pana?
Nie wiem, trzeba zapytać innych. Zależy, co rozumiemy przez „ustawienie się”. Zawodowo, fakt, mam trochę pracy. Jak zaczynam od poniedziałku o 8:30, to kończę w piątek o 17-18. W tygodniu pracuję po dziesięć-dwanaście godzin dziennie. Jeśli chodzi o kwestie ekonomiczne, to po zakończeniu kariery pracuję już osiem lat i nie chcę tego zmieniać.

Rzeczywiście inwestował pan grając w piłkę 80% zarobionych pieniędzy?
Można tak powiedzieć. 80-70-60, w zależności od tego, ile się zarabiało. Były lata lepsze, były gorsze. Dziś liga włoska nie jest w pierwszej trójce europejskiej, a za moich czasów była bezapelacyjnie najtrudniejsza, najbogatsza i najlepsza. Potem została przegoniona przez Anglię i dwie drużyny hiszpańskie. Podciągnęła się też Bundesliga i cała sytuacja ekonomiczna się zmieniła. Włochy zresztą od jakiegoś już czasu mają problem.

Dlatego nie chciał pan tam zostać po zakończeniu kariery?
Miałem możliwość zostać, ale doszedłem do wniosku, że fajnie wrócić do kraju, który się tworzy na nowo i w którym są duże perspektywy. Nie ukrywajmy też, że w Polsce mogłem zrobić dużo więcej, bo we Włoszech miałem słabszą siłę przebicia. Gdybym urodził się w jakiejś pipidówie i miałbym do tej pipidówy wrócić, to możliwe, że chęć pozostania za granicą byłaby większa. Ale Kraków to fajne miasto, stąd taka decyzja.

Mógł pan zostać dyrektorem sportowym we Włoszech?
Tak, miałem taką propozycję od prezesa Brescii. Ale nie byłem zainteresowany z prozaicznej przyczyny – miałem już sporo rzeczy w Polsce.

Image and video hosting by TinyPic

Pamięta pan swoją pierwszą poważniejszą inwestycję?
Hmm… Ciężko powiedzieć. Na pierwszym etapie, w wieku 19 lat kupiłem mieszkanie, w wieku 21 lat wyjechałem do Włoch. Od czasu do czasu człowiek miał kopa i tak to szło do góry i idzie dalej. Gdybym w 1992 roku usłyszał, czym się będę zajmował w 2011, to pewnie bym się przestraszył. Inaczej myślisz w wieku 20 lat, inaczej w wieku 40.

A pan mając, przyjmijmy – 24 lata, nie myślał jak 40-latek?
Niech pan nie robi ze mnie demona (śmiech). Myślałem tak, jak większość rówieśników, a to, że nie trwoniłem głupio pieniędzy, to jest tylko na plus. Jak pan prowadzi wywiad z chłopakiem, który wyjechał za granicę, na pewno często pan słyszy – „ale jest super, ale to jest zorganizowane! Nie muszę się o nic martwić, nie muszę nic robić, muszę tylko grać, resztę załatwi klub!”.

Wypisz, wymaluj – Mateusz Klich.
Te stwierdzenia są makabrycznie niebezpieczne. Taka osoba po zakończeniu kariery musi iść do urzędu załatwić świstek papieru, a nie jest do tego przyzwyczajona. Jeśli wiesza się buty na kołku w wieku 35 lat i ma się środki do przeżycia, to ok. Ale jeśli te środki nie wystarczają albo poziom życia jest za wysoki, to zaczyna się problem. Wszyscy mają tendencje do zawyżania szacunków, ile zarabiają piłkarze. „Ten to zarabia milion złotych!”. A milion to zarabia dziesięciu-dwudziestu, a reszta – 200 tysięcy. Następne stwierdzenie – 200 tysięcy to bardzo dużo pieniędzy. Tak, ale tyle się zarabia przez 10 lat, a w wieku 35 lat człowiek kończy karierę i jest odstrzelony od pewnego kontekstu życia. Przeżył coś fajnego, większość rzeczy załatwiali za niego inni, a teraz trzeba zacząć od początku. Jak ma dwa miliony na koncie, to baaaardzo dużo. Ale w większości przypadków ma 500 tysięcy, nie więcej. A 500 tysięcy w dużym mieście to mieszkanie, samochód i umeblowanie mieszkania. A dalej?

Dalej zaczynają się schody.
Trzeba znaleźć pracę i nauczyć się żyć za 3-4 tysiące złotych, a nie za dziesięć. W Polsce nie ma zawodu „sportowiec” i nie trzeba odkładać z musu. Zapada szlaban i zaczynają się pretensje. „No co, już mnie nie rozpoznają, już to, już tamto”. Jedno życie się kończy, a zaczyna się drugie.

I szkoda w tym pierwszym życiu tracić czasu na PlayStation?
Wie pan, to jest charakter, natura. Na PlayStation można pograć raz na dwa dni po godzinie, ale jeżeli 30-letni facet gra codziennie przez pięć godzin, to z całym szacunkiem, ale coś jest nie tak. Nie wszyscy muszą być bardzo dobrze poukładani życiowo. Czasami jacyś wariaci też są potrzebni. W Polsce mamy dobry towar, czyli piłkarz jest silny, szybki, przyzwoicie wyszkolony technicznie. Jest dobry, ale zadowala się byle sukcesem. Pierwszy przykład z brzegu – Brożkowie. Tragedia, co oni ze sobą zrobili. Jak mieli 26 lat, to powtarzaliśmy, że mamy w Polsce talenty. Jakie talenty? Jak ktoś ma 26 lat, to już dwa mistrzostwa świata mógł zdobyć. I teraz widzimy – dla mnie wyjście Brożka na pół godziny z Włochami i niespocenie się to jest tragedia. Ale to siedzi tu, w głowie. Miałem przyjemność grać z wybitnymi piłkarzami. Taki Baggio… Facet miał 37 lat i zupełnie inne chęci. I co? Wygrał wszystko. Ale nie było olewania, zawsze był pierwszy. Ktoś powie – „wygrałem raz ligę, mogę leżeć do góry brzuchem”. Jak tak będziemy podchodzić, to nic z nas nie będzie.

To nasza narodowa cecha?
Bardzo się u nas rozpowszechniło, że piłkarze zadowalają się tym „czymś”. Zaczyna chłopak dobrze zarabiać, kupi samochód i już – „zarobiony jestem”. A nie zdaje sobie sprawy, że ma talent, żeby być trzy razy lepszym. Ale najpierw trzeba pracować. A u nas się nie pracuje. Przykład Petrescu jest wybitny. Trochę ich przycisnął i go zwolnili. Bo nie chciało się pracować. A jakby mu zawierzyli, to poszliby dalej. Praca, praca. Bez tego się nie da. Talent i praca.

Pana pokolenie miało łatwiej?
Mieliśmy taką grupę, która poznała się w 89-90 roku i przejechała ze sobą dwanaście lat. To byli dobrzy, przyzwoici piłkarze, ale nie wirtuozi. Ale oni dzięki swojej mentalności byli przez lata ważnymi zawodnikami w silnych ligach. Dziś takich zawodników jest mniej, ale nie dlatego, że brakuje nam materiału, brakuje mentalności. Jeżeli chcemy mieć wybitnych piłkarzy, to oni muszą w bardzo młodym wieku wyjeżdżać. Tu na miejscu jest marazm.

Znowu wypada wspomnieć o Mateuszu Klichu, którego wiele osób namawia do powrotu.
Bardzo dobrze zrobił, że wyjechał, ale pytanie – do kogo on ma wracać? Jeżeli sobie nie poradzi w Wolfsburgu, niech próbuje w innym klubie. Jeśli wróci do Polski, to wróci jako przegrany. Wszedł na wysoką półkę, zdał sobie sprawę, że to inny poziom i na pewno już jest lepszy. Spokojnie, trzeba być cierpliwym. فatwo wyjść na szczyt, trudniej się na nim utrzymać.

Image and video hosting by TinyPic

Pan mógł osiągnąć więcej w piłce, czy charakter zaprowadził dalej niż umiejętności?
Przy łucie szczęścia mogłem osiągnąć więcej. Na samym początku przymierzali mnie do lepszych klubów we Włoszech. Wybrali innych, lepszych, ale wtedy był limit obcokrajowców. Trzech-czterech spoza Unii na drużynę. Teraz jest ich 35. Z innego punktu widzenia, pamiętam, że w trampkarzach w wieku 16 lat bywali lepsi ode mnie, ale w wieku 18 byli już dużo gorsi. Trafiłem do dobrej ligi i fajnie się to potoczyło. Mogłem grać dłużej, ale żeby coś wykonywać, trzeba do tego podchodzić z głową, a ja zdałem sobie sprawę, że myślę o czymś innym.

I wrócił pan do Polski z inną mentalnością.
Zdecydowanie. Czuję się pewny siebie, silny moją wiedzą, a jak czegoś nie wiem lub ktoś mnie wypunktuje, to nie przyjmuję tego jako frontalny atak, tylko myślę, że następnym razem będę lepszy. To kształtuje Zachód. Pewność siebie i odwaga. Miałem szczęście, że wyjechałem w bardzo młodym wieku, a to był początek lat 90., okres transformacji, coś zupełnie innego. W 1992 roku pierwszy raz mogłem pójść do salonu samochodowego, wybrać samochód, kolor felg… U nas tego nie było, a dziś nikogo to nie dziwi. Ukształtowałem się we Włoszech, ale czuję się Polakiem z tamtą mentalnością. Dla każdego byłoby korzystne popracować jakiś czas na Zachodzie. Całe szczęście, że ten Zachód jest już w mentalności zawodowej Warszawie, w Krakowie. Ale w mniejszych miastach, na prowincji widać tę naszą gorszą polskość. Samo pozdrowienie:
– Jak leci?
– Nie no, stara bida.
A na Zachodzie urwą ci nogę i jest ok, nie ma problemu. To nowe pokolenie, które dziś ma 20-25, maksymalnie 30 lat, jest bardziej europejskie. W Krakowie słychać na ulicy język hiszpański, angielski i włoski. Dzisiejszy czterdziestolatek jest jedną nogą w tamtej epoce, drugą w tej.

Pan z tamtej nie wyskoczył?
Zostałem w niej uchem (śmiech). Historię znam, ale jestem tu i teraz i… jest fajnie, nie?

A nie chciał pan zostać we Włoszech z uwagi na dzieci?
Dwójka urodziła się we Włoszech, jedno w Krakowie. Często mnie pytają, czy moje dzieci grają w piłkę. Odpowiadam, że coś tam się bawią. A czy bym nie chciał? Nie, nie chciałbym.

Dlaczego?
Bo to brutalny zawód. Jak się uda, to się uda, a jak się nie uda? Linia pomiędzy jednym a drugim jest cieniutka. Lepiej, żeby robili coś innego.

To prawda, że ma pan ambicję być miliarderem?
Nie…

Tak czytałem bodajże w „Pulsie Biznesu”.
Po co takie ambicje… Nie koncentruję się na każdej następnej złotówce. Zajmuję się szeroko rozumianymi inwestycjami w rynek nieruchomości. Robimy „mieszkaniówkę”, zrobiliśmy topową „mieszkaniówkę”, zajmujemy się projektem hotelowym, biurowym, handlowym. Dotykamy różnych rzeczy i mogę powiedzieć, że znam się na tej branży. Nie posiadam takiej wiedzy jak wyspecjalizowani eksperci, ale posiłkujemy się firmami, które się na tym znają. Ale… miliarderem? Głupoty. Nigdy nim nie będę.

Zajmuje się pan też kupowaniem dworców i przerabianiem ich na wzór galerii.
Tak. Zrobiliśmy już kilka tych projektów, m.in. obiekt dworcowo-handlowy w Myślenicach. Jesteśmy w fazie zakupu następnych.

Przed Euro 2012 chce pan wybudować luksusowy hotel w Krakowie?
Luksusowy nie. Trzygwiazdkowy, 124 pokoje sieciowe. Zrobiliśmy w Krakowie kilka rzeczy luksusowych, ale już tego nie będziemy robić.

Dlaczego?
Trudny rynek. Rynek się skończył. Nasyca się i jest bardzo drogi. Staramy się robić projekty trudne, ale zyskowne.

Inwestycje zagraniczne?
Nie. Polska przez „X” lat będzie bardzo dobrym rynkiem, to po co gdzieś się pchać. Wspólnik ciągnął mnie do Bułgarii, Rumunii, Serbii, na Ukrainę, ale wybroniłem się.

A jak wygląda sytuacja zabytkowego dworca w Katowicach? To chyba dość kontrowersyjna kwestia.
Nieee, nie kontrowersyjna. W Katowicach mamy bardzo duże trzy czynne inwestycje i jesteśmy tam liczącym się graczem. Kupiliśmy tzw. Stary Dworzec, czyli ciąg kamienic na deptaku. Pokazałem wspólnikom tę formę inwestycji i powiedziałem, że to kiedyś będzie namiastka rynku, bo Katowice to jedno z ostatnich miast, które tego typu nieruchomość przeznaczyło do sprzedaży. To tak, jakby pan kupił cały fragment Rynku w Krakowie od Floriańskiej do Sławkowskiej. Nie przejdzie to bez echa, bo centrum miasta zawsze jest ważne. Jak każda inwestycja ma swoje problemy z konserwatorem, władzami lokalnymi, panem prezydentem… To normalne rzeczy. Projekt trafił też na potężną dekoniunkturę i musi znaleźć swój czas. Jakby to zrobił pan Iksiński, to by to przeszło z mniejszym echem. Kupiła to osoba, która jest trochę medialna i zaraz… Pierwszy tytuł w poważnej gazecie, bo w „Gazecie Wyborczej”: „Piłkarz kupił dworzec”. Nie było mi to w smak, ale ok, co mogę zrobić? Projekt nie jest kontrowersyjny, ale… może być kontrowersyjny, bo kupiła go spółka kojarzona z piłkarzem.

I wróciliśmy do początku. فatka bywa irytująca.
Tutaj przeszkodziła, bo mieliśmy kilka drobnych problemów, z których już wyszliśmy. Ale no… Piłkarz, piłkarz. No piłkarz i tyle (śmiech).

Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAفA

Najnowsze

Anglia

Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama