„Io Ibra” – pod tym lakonicznym tytułem włoski odbiorca odnajdzie autobiografię jednej z najbarwniejszych postaci światowej piłki. Artysty – romantyka. Na każdej płaszczyźnie. Który podczas meczu potrafi leniwie przedreptać całe 89. minut, po to, by ni stąd ni zowąd popisać się zagraniem nie z tej planety. Który w relacjach ze szkoleniowcami jest bezkompromisowy i do bólu szczery, o czym chyba najdobitniej przekonał się, uchodzący za nietykalnego, Josep Guardiola. Oto on – Zlatan Ibrahimović. Ukazany z perspektywy zupełnie innej niż dotychczas.
Pikantnych historii i smaczków zakulisowego życia szwedzkiego piłkarza w książce ukazanych jest całe mnóstwo. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się jednak motyw konfliktu pomiędzy nim, a wspomnianym już Guardiolą. Akcja ma miejsce podczas rocznego pobytu Zlatana w Barcelonie. Napięcie pomiędzy obydwoma panami było w pewnym momencie ponoć tak silne, że Ibrahimović rozważał nawet zakończenie kariery. Na początku szło mu jednak całkiem nieźle. Wszystko zawaliło się jak domek z kart, kiedy na fochy zebrało się Leo Messiemu. – Zaczął przebąkiwać, że źle się czuje na skrzydle i chce grać bliżej bramki. Od tego momentu nic już nie było takie jak wcześniej. Kiedyś powiedziałem im wprost: – Jestem Ferrari, a prowadzicie mnie jak małego Fiata. Nerwy na wodzy utrzymywałem tylko dzięki pomocy mojej żony – opowiada.
Apogeum konfliktu nastąpiło po meczu z Villarealem, kiedy hiszpański szkoleniowiec dał mu zagrać tylko przez ostatnie pięć minut. Miarka się przebrała i Szwed nie wytrzymał. – Człowieku, ty nie masz jaj! Srasz pod siebie, kiedy tylko widzisz Mourinho! Spierdalaj! – wykrzyczał Guardioli prosto w twarz.
Trzeba przyznać, że to było mocne. W obszernym wywiadzie udzielonym dziennikarzom „La Gazzetta dello Sport” powiedział jednak, że gdyby Pep przyszedł do niego z książką pod pachą i poprosił o dedykację, to nie byłoby najmniejszego problemu. – Ja nie szukam awantur. Powiedziałem to, co miałem powiedzieć i tyle. Uważam ten rozdział za zamknięty – tłumaczy.
Przygoda z Katalonią miała być ziszczeniem marzeń. Po pewnym czasie pobyt w tamtym miejscu stał się jednak symbolem drogi przez mękę. Kończyło się okno transferowe w 2010 roku, a Ibra nadal po pachy tkwił barcelońskim bagnie, skonfliktowany praktycznie ze wszystkimi. Od magazyniera, po trenera. Poważnie interesował się nim Milan, jednak negocjacje przedłużały się w nieskończoność. Z każdym dniem koszmarna perspektywa kolejnego sezonu spędzonego na Camp Nou stawała się co raz bardziej realna. Ciśnienie niebezpiecznie rosło. Rozładowanie napięcia nastąpiło przed, rozegranym w Barcelonie, towarzyskim meczem z Rossonerimi. Miało to miejsce w ostatnich dniach sierpnia, a więc na ostatniej prostej transferowej giełdy. – Nigdy nie zapomnę szerokiego uśmiechu Ronaldinho, który wszedł do naszej szatni i powiedział: „Cześć Ibra, przyjechaliśmy po Ciebie”. Ci z Barcelony spojrzeli się wtedy na niego bardzo dziwnie – wspomina.
Niegrzecznym chłopcem jest nie od wczoraj. Zawsze był typem niepokornym. Wyjątkowo trudnym do udobruchania. Współpracownicy, a często nawet i koledzy z zespołu nie mieli z nim łatwego życia. Na własnej skórze przekonali się o tym chociażby Jonathan Zebina, czy Oguchi Onyewu.
Okazuje się jednak, że już jako dziecko dawał wymowne sygnały, że kiedyś będzie z niego niezłe ziółko. Przyznał się na przykład do tego, że kiedy był mały… lubił kraść rowery. – To był inny świat. Adrenalina zawsze popychała mnie do robienia podobnych numerów. Teraz mam już trzydzieści lat i reprezentuję wielki klub, jakim jest Milan. Umiem się kontrolować. Łatkę bad boya dawno temu przypięli mi szwedzcy dziennikarze i nie widzę w tym żadnego problemu. Podoba mi się, a nawet dodaje mi siły. Nigdy nie próbowałem być kimś innym – zdradza.
Mistrzostwa krajów, w których dane było mu grać, zdobywa seryjnie. W ogóle nie ma natomiast szczęścia do Ligi Mistrzów. On ją goni, a ona cały czas się wymyka. Kiedy opuścił Inter na rzecz Barcelony, zdobyli ją mediolańczycy. Potem wyjechał z Katalonii, a trofeum zagościło w gablocie na Camp Nou. W ostatnich dniach przed odejściem z włoskiej stolicy mody podszedł do niego Jose Mourinho i powiedział, że mimo wszystko to Inter wygra Champions League. A że Portugalczyk nie zwykł rzucać słowa na wiatr, to obietnicy dotrzymał.
Ciekawie było jeszcze przed nadejściem ery „The Special One”, po zdobyciu przez Inter mistrzostwa Włoch, po siedemnastu latach. Wszyscy śpiewali, cieszyli się. W szatni panowała absolutna euforia. Nagle do pomieszczenia, z poważną miną szefa, wszedł trener Roberto Mancini. Odkąd Nerazzurri odpadli z Ligi Mistrzów, Włoch nieco stracił na autorytecie. Zdobył jednak scudetto i za to należał mu się szacunek. – Wszyscy ustawili się równo i podchodzili po kolei ze słowami „molto grazie”. Ja byłem nieco z boku i pofatygował się do mnie sam. Nie podziękowałem mu. Wręcz przeciwnie, powiedziałem „prego” i wszyscy zwijali się ze śmiechu – opowiada Ibrahimović.
Książka okazała się niesamowitym sukcesem i marketingowym strzałem w dziesiątkę. Pierwsza seria stu tysięcy egzemplarzy rozeszła się w zaledwie kilka godzin. Wydawcy nie nadążają z drukowaniem kolejnych, przyznając, że nie spodziewali się aż tak gigantycznego zainteresowania. Oprócz podziwu wzbudza też kontrowersje. I to niemałe. Głos w sprawie jej treści zabrała Josefa Idem. Leciwa włoska kajakarka, która w wieku 47 lat szykuje się na kolejną już olimpiadę. W felietonie dla „La Gazzetta dello Sport” napisała, że treści zawarte w książce demoralizują młodzież i są niezgodne z duchem sportu.
PIOTR BORKOWSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]