فańcuch priorytetów

redakcja

Autor:redakcja

07 listopada 2011, 13:53 • 10 min czytania

W Andaluzji było ich trzech. Bywali w różnym czasie, ale w jednym miejscu. فączyło ich też jedno – takich jak oni zaraz zgarnia Real, Chelsea, czy inny Manchester. Kto jak kto, ale Brazylijczycy zawsze są na czasie, szczególnie stosunkowo młodzi i ładujący gola za golem. Dwóch z nich na skuteczność za bardzo nie narzekało, a trzeci zaraz miał się przełamać. Już dosłownie za moment. Wszyscy chcieli tego, co chce standardowy piłkarz: zagrać w wielkim klubie i zarobić niezłą kasę. Dziś cała trójka, już lekko zakurzona, gra w Brazylii. Stan konta raczej się zgadza, ale z tą ich karierą to bywało różnie…
Cała historia o trzech Brazylijczykach rozpoczęła się jeszcze wtedy, gdy za reprezentanta Canarinhos nie wołano sześćdziesięciu milionów, pięciu za podpis i ośmiu jako podstawowej gaży. Na piłkarza, lub – co ważniejsze – napastnika z Brazylii stać było nie tylko największych, ale i kluby pokroju Valencii, Sevilli i Betisu, które dziś o takich zakupach mogą zapomnieć. Wówczas ich pamięć działała doskonale, a w dodatku andaluzyjskie tuzy miały szansę powalczyć o coś więcej niż tylko trzecie miejsce w La Liga, co było jeszcze większym magnesem na talenty z Ameryki Południowej. A one w dzieciństwie oprócz graniem w piłkę, zajmowały się odpływaniem w świat marzeń, w których to biegają po stadionach w całej Europie, zgarniają grubą kasę i strzelają jak szaleńcy. Przyjść, zarobić, wypromować się i spełniać marzenia – ręka w górę, kto by nie chciał. Im początkowo ta ręka pewnie nawet nie drgnęła, bo układ był prosty: wy się promujecie, my sprzedażą zwiększamy swój budżet o kilka procent. Umowa niby banalna, ale nie zawsze skuteczna; nawet wtedy, gdy wszystko zdaje się iść zgodnie z planem.

فańcuch priorytetów
Reklama

Talent z ołtarza mamony

Zabawa w karierę na południu Hiszpanii rozpoczęła się w 2004 roku i niektórym zaczęła przypominać galaktyczną kolekcję Florentino Pereza, co roku systematycznie uzupełnianą. Bo właśnie wraz ze zmianą ostatniej cyferki kalendarza, do Sevilli spływali Brazylijczycy, będący zarazem bohaterami niniejszego tekstu. Cały proces zapoczątkował Ricardo Oliveira przechodzący z wymienionej właśnie z tego tytułu Valencii do Betisu zaraz po zdobyciu mistrzostwa Hiszpanii i Pucharu UEFA. Chociaż czy to akurat on zdobył tytuły – kwestia sporna, będąc rezerwowym wbił osiem goli w samej lidze, ale współpraca nie układała się do końca po jego myśli i odszedł już po pierwszym sezonie, właśnie do biało-zielonej części Sevilli. Z obu stron okazało się to strzałem w dziesiątkę. Facet, który większości kibiców kojarzył się z jakimś brazylijskim rezerwowym, przedstawił się publiczności najlepiej jak mógł: jego 22 gole dały Betisowi czwarte miejsce w tabeli, przy okazji dorzucił Puchar Króla i stał się zarazem potencjalnym transferem samej elity, w tym galaktycznego Realu Madryt.

Reklama

Można się tylko zastanawiać nad sposobami, jakimi władze Los Verdiblancos zdołały utrzymać bramkostrzelnego 25-latka w składzie. Liga Mistrzów? Raczej nie, przecież jeżeli miałby zmieniać klub, to na taki, który na pewno w niej zagra. Pieniądze? Bądźmy poważni. Cała saga transferowa z jego udziałem zaczęła się już w kwietniu, gdy jeszcze nie było wiadomo jakim rezultatem zakończą się rozgrywki. – O niczym nie słyszałem, ale jestem dumny, że Real mnie zauważył – mówił wówczas Oliveira. Wierzymy, perspektywa gry w jednym zespole z Ronaldo, Owenem i Raulem na pewno była powodem do dumy, ale konkurencja o miejsce w składzie? Śmiemy wątpić – zwłaszcza, że na miejsce czyhała też wielka nadzieja kibiców Realu, Javier Portillo.

Jeżeli ktoś miał ochotę na kupno Oligola, jak nazywali go kibice, na pewno musiał wyłożyć niezłą sumę. Ale jeżeli już wykładał – ta okazywała się niesatysfakcjonująca, więc sezon później w Betisie zamiast grubych plików, liczono na fart. Niektórzy mówią, że chytry dwa razy traci, więc pewnie mówili tak i w tym przypadku. Ricardo co prawda wprowadził swoją drużynę do Ligi Mistrzów, ukuł coś w lidze, ale na tym się skończyło. Nie było żadnej powtórki z poprzedniego sezonu. W pucharowym meczu z Chelsea poszły więzadła kolanowe i Oliveira miał sezon z głowy, a jeżeli miał go Oliveira, to miał i Betis. Efekty były druzgocące – czternasta pozycja w lidze i walka o utrzymanie do samego końca, choć ostateczna lokata raczej tego nie odzwierciedla. Ale spokojnie, są jeszcze inne przysłowia, choćby takie jak „co się odwlecze…”

Ostatecznie Ricardo odszedł z Betisu w 2006 roku za dziesięć milionów euro do Milanu, w międzyczasie będąc na wypożyczeniu w São Paulo. Bądźmy szczerzy – ta dycha dla klubu z Sevilli była porażką, bo rok wcześniej po otrzymaniu takiej oferty śmialiby się z dziesięć minut i zapytali ofertodawcy czy aby na pewno nie robi sobie jaj. Takie pytanie Oliveira usłyszał zapewne we Włoszech, więc szybko wrócił na Półwysep Iberyjski; w Realu Saragossa pograł sezon na wypożyczeniu, i co najlepsze, został do niego sprzedany z zyskiem. Ówczesny spadkowicz z La Liga zapłacił za niego ponad dziesięć milionów, ale już po pół roku górę wzięły sentymenty. RO wrócił do Sevilli, by pomóc Betisowi w walce o utrzymanie, o które ponownie walczyć musiał do ostatniej kolejki. Wówczas przed jej rozpoczęciem znajdowali się na bezpiecznej pozycji, mając punkt przewagi nad strefą spadkową. – Nie mogą przyjechać do nas i nas pokonać, nie możemy przegrać tego spotkania. Gramy o swoje życie oraz o swoją dumę – mówił przed ostatnim meczem z Valladolid. Oliveira chyba faktycznie nie kłamał, bo strzelił nawet gola – jednego z sześciu, które zdobył w tamtych rozgrywkach – ale zbyt pochopnie wypowiedział się w imieniu kolegów z zespołu. Wynik 1:1 nie wystarczył i Betis został odstrzelony ligę niżej – co istotne, Getafe utrzymało się ich kosztem różnicą jednego gola.

Po tym niepowodzeniu już nikt nie robił mu problemów z opuszczeniem klubu – niższa liga oznacza niższy budżet i cięcie kosztów. Oliveira zamienił więc słoneczną Hiszpanię na jeszcze bardziej słoneczne Zjednoczone Emiraty Arabskie, czym w końcu potwierdził tezę, którą wielu stawiało już wcześniej. Mianowicie, zamiast sukcesów, bardziej liczą się dla niego pieniądze, które dostaje przy okazji podpisywania kolejnych kontraktów. A tych szejkowie raczej nie żałowali. Poważny futbol zamienił na zabawę w piłkę, nucąc zapewne pod nosem „słońce, plaża, kolorowe drinki”, a kolegów z zespołu traktując jak trampkarzy.

Co jak co, ale nic nie może przecież wiecznie trwać i okazało się, że sielanka w Emiratach dość szybko mu się znudziła, więc wrócił do Brazylii. A tam, jak to się mówi, szału nie ma, przynajmniej w jego wykonaniu. Całą karierę Oligola dość zgrabnie podsumowuje na swoim blogu komentator Sportklubu, Bartłomiej Rabij: – Ricardo Oliveira namiętności już nie wzbudza. Ów 30-latek to jeden z wielu przykładów talentu poświęconego na ołtarzu mamony. Chłopak tak często zmieniał kluby, kasując za każde przejście kilkaset tysięcy euro „wstępnego”, że w końcu nie było już chętnych na jego usługi. No to wrócił, lecz wypalony, z renomą bezdusznego najemnika.

„To kwestia kilku tygodni”

Rok po Oliveirze z FC Porto do Sevilli trafił Luis Fabiano – człowiek, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Niedoszły napastnik chyba każdego europejskiego giganta, z Milanem na czele, przyszedł jednak do klubu, który ze względu na swoją nazwę, jest dużo bardziej utożsamiany z Sevillą. Na swoje nieszczęście, mimo ogromnego talentu do grania w piłkę, posiada jeszcze jeden: ten do łapania kontuzji, które nazbyt często blokowały mu karierę. W sumie Fabiano nigdy nie palił się do odejścia z Sevilli; bo albo twierdził, że tam jest mu dobrze, albo to klub nie chciał go sprzedać. Gdy zdawało się już, że jest nie do wyrwania, świat obiegła sensacyjna wiadomość o jego powrocie do Brazylii. Oczywiście, trzeba było trochę poczekać, przecież pięć dni wcześniej doznał kontuzji, która miała oznaczać kilkutygodniową przerwę w grze. – Pieniądze to nie wszystko w moim życiu. Nic nie jest w stanie spłacić radości, jaką daje gra w ukochanej koszulce. Wszystko, co najlepsze, dam São Paulo – mówił przy podpisywaniu kontraktu. Nieoficjalnie spekulowało się, że sam piłkarz stracił motywację i radość z gry dla Sevilli przez nieudany flirt z Milanem podczas letniego mercato z 2010 roku.

Wszystkie zapowiedzi, radosny szał kibiców i działaczy okazały się przedwczesne. Zamiast prawdziwą petardą, Fabiano stał się niewypałem jeszcze zanim zdążył wyjść na boisko. Skąd takie miano? Ano stąd, że na plac gry nie wychodził dość długo, aż za długo. Gdybyśmy napisali, że leczył się „w żółwim tempie”, obraziłyby się na nas wszystkie żółwie. Kontuzję, która początkowo wydawała się niezbyt groźna, leczył kilka miesięcy, pobierając przy okazji astronomiczną jak na brazylijskie warunki pensję. Samemu zarabiał takie pieniądze, jakimi działacze „Sampy” obdzielić by mogli kilku niezłych grajków. Jego przeciągającym się powrotem do gry żyła cała Brazylia; gdy trąbiono, że to już niebawem, okazywało się, że jeszcze na to za wcześnie. I tak w kółko. Po pewnym czasie wyszło, że ze zdrowiem fizycznym jest już wszystko w porządku, ale za to z tym psychicznym już nie do końca. Podobno nie czuł się najlepiej z tym przekładaniem debiutu do tego stopnia, że później tylko to było powodem opóźnienia. Zamiast po miesiącu czy dwóch, do gry wrócił dopiero na początku października. Po swoim oficjalnym powrocie na boisko, który przypadł na mecz z Flamengo, Fabiano dziękował za wsparcie i zapewniał, że jest mocniejszy niż kiedykolwiek. – Jestem silniejszy niż kiedykolwiek. Wracam po siedmiu miesiącach i wiem, że będzie ciężko, ale mam cel i nic nie zmusi mnie do rezygnacji – pisał na swoim Twitterze. Nie obyło się też bez podziękowań i deklaracji: – Dziękuję Bogu, mojej rodzinie, wszystkim lekarzom, fizjoterapeutom, zarządowi Sao Paulo i wszystkim jego pracownikom. Mój czas nadchodzi – zapewniał. Ale ten czas nadchodzi coś bardzo wolno, wręcz ślamazarnie. Fabiano w lidze zagrał już z siedem razy, nie strzelając jeszcze żadnego gola. Co innego w Copa Sudamericana, gdzie o jego umiejętnościach strzeleckich przekonał się bramkarz paragwajskiego Libertad Asunción:

Szejk-wybawca

Najgorzej z całej trójki wyszedł Rafael Sobis, który – jeżeli chodzi o Europę – grał tylko w jednym klubie, właśnie w Betisie, gdzie miał być następcą Ricardo Oliveiry. I faktycznie poniekąd nim był, tylko bardziej przypominał Oliveirę z Milanu, niż tego z sezonu 2004/05. Niektórzy z początku przewidywali mu wielką karierę, a komputerowi programiści czynili z niego większego kozaka, aniżeli ten, którym się stał. Sobis w dodatku miał tę zaletę, że do Andaluzji przyszedł w wieku 21 lat – a kto może okazać się lepszym towarem niż młodziutki, błyskotliwy i efektywny Brazylijczyk? No właśnie. Wyszło jak wyszło, czyli tak, że Betis po raz kolejny nie chwycił Pana Boga za nogi – młody piłkarz był tam kompletnie zagubiony i tego, który błyszczał w Copa Libertadores przypominał sporadycznie, a to trochę za rzadko, by wejść poziom wyżej. Na ratunek młodemu napastnikowi bądź skrzydłowemu przyszedł nie kto inny jak Mansour Bin Zayed Al Nahyan ze znanego nam już Al-Jazira Club, do którego rok po Sobisie dołączył Oliveira. Po dwóch sezonach były reprezentant Brazylii wrócił do tamtejszej Serie A, gdzie niedawno zdążył o sobie przypomnieć całkiem niezłym trafieniem:

Jego kariera mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Kilka dni przed transferem do Betisu, brazylijskie media informowały o porozumieniu i pewnym transferze do Racingu Santander, który rzekomo chciał zrobić na nim błyskawiczny interes. Mówiło się, że w grę wchodziła sprzedaż już po pół roku, oczywiście, z dużym zyskiem. Optymiści. Zamiast do Kantabrii, przeprowadził się do Andaluzji, z której wyjechał po dwóch latach jako niespełniona nadzieja. Ale i tak wątpliwe, by ktokolwiek z zainteresowanych narzekał na los, bo Sobis w Abu Zabi z pewnością coś odłożył, a Betis dostał jedenaście milionów, które przyjął z pocałowaniem w rękę. Sam piłkarz nawet nie ukrywa, że niespecjalnie zmartwił się wyjazdem z Europy: – Nie, nigdy nie żałowałem wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W Europie jest trudno, ale teraz jestem w Brazylii, tu wszystko się zmienia. Będą mistrzostwa, kluby więcej płacą, a poziom jest coraz wyższy – mówił w jednym z wrześniowych wywiadów.

Sam talent wystarczy? Jak się okazuje, do robienia pieniędzy – tak. A czy trzeba grać na najwyższym poziomie? Niekoniecznie. Cała trójka zrealizowała swój plan i zarabia dzięki piłce. Kibice znają ich nazwiska, każdy z nich grywał w reprezentacji, a saldo ciągle zadowala. Kwestia priorytetów.

KRYSTIAN GRADOWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Anglia

Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana

Wojciech Piela
1
Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama