– Trener Petrescu często z nami wchodził do dziadka i Mauro Cantoro założył mu dwie dziury, takie przetaczanki, typowo bezczelne. Widzieliśmy, że Petrescu kipi. Później wszedł w gierkę, poszedł bark w bark z takim młodym chłopakiem, 18 czy 19 lat miał, to był bodajże Dawid Kubowicz. Trener odbił się od niego i poleciał na tak zwane cyce, potem wstał i kopnął Dawida w dupę. Chorobliwie ambitny człowiek i czasem nie trzymał nerwów na wodzy – wspomina Marek Zieńczuk w długim wywiadzie na Weszło. Rozmawiamy o codzienności w Ruchu, gdzie co chwilę trzeba było upominać się o swoje. O Lechii, która nie potraktowała piłkarza poważnie – mimo że się w niej wychował – i proponowała grę za frytki. O Wiśle, z którą nie spełnił marzenia, czyli nie wystąpił w Lidze Mistrzów. O Amice, gdzie zaczynał ekstraklasowe granie, a w pucharach miał okazję do odwiedzin Władykaukazu, który – między inny za sprawy bójki kierowców na środku drogi – przypomniał mu o młodości w PRL-u. Tematów cała masa, zapraszamy do lektury!
Z ręką na sercu – wierzy pan w odzyskanie premii od Ruchu?
Trzeba zrobić wszystko, żeby je rzeczywiście dostać. Zapracowaliśmy na nie na boisku, walczyliśmy o nie przed ich podpisaniem, bo to też nie było łatwe. W końcu kiedy te podpisy pojawiły się na tych wszystkich umowach, to wyszedł taki klops jaki widzimy. Pozostaje walczyć i liczyć, że instytucje, które bronią interesów piłkarzy, będą rozstrzygały na naszą korzyść. Według nas tak powinno być, bo jeśli coś się obiecuje i podpisuje, trzeba się z tego wywiązać. Wcześniej nie było z tym problemów, choć z dużymi opóźnieniami, to postanowienia między zarządem a drużyną były realizowane.
Będzie pan upominał się o swoje również w sądzie?
Na pewno i podejrzewam, że większość chłopaków – może nie ci, którzy zostaną w klubie – ale ci co odejdą, będzie walczyła o pieniądze, bo one się nam należą. Nie chodzi tylko o piłkarzy, ale też o kadrę medyczną czy kierownika drużyny. To są ludzie, którzy nie zarabiają wielkich pieniędzy i pomagali nam w osiąganiu sukcesów i tak samo należy im się zapłata.
Jak wyglądało życie w Ruchu, to była nerwówka z miesiąca na miesiąc czy pensja się pojawi?
To było raczej chodzenie na górę i upominanie się o te pieniądze. Raz były półprawdy, raz wywalczyło się skromną zaliczkę, potem klub miał jakiś zastrzyk i wyrównywał. Wspomnę sezon, w którym walczyliśmy o mistrzostwo Polski – dwie kolejki przed końcem mieliśmy cztery czy pięć miesięcy zaległości, ale wszyscy robili swoje. Nie wpływało to super na atmosferę, jednak wiadomo, jak jest wynik to reszta schodzi gdzieś na dalszy plan, inaczej się to wszystko układa w klubie przy wygranych. Teraz chłopaki nie mają takiej hossy, raczej są na minusie i w trudnej sytuacji. Na pewno to nie pomaga.
I jest męczące.
Dokładnie. Umówmy się, w Ruchu nie ma kontraktów z najwyższej półki, szczególnie młodsi chłopacy zarabiają nieduże kwoty, część z nich studiuje, pomaga rodzicom, musi wynajmować mieszkanie i pieniądze szybko się rozchodzą. Nawet jak te miesiące są wyrównywane, to odbywa się na zasadzie piłkarskiej, czyli przyjął-oddał, bo pożycza się pieniądze, a potem oddaje. To nie jest wolna głowa do grania w piłkę i do koncentrowania się tylko na treningu. Nie mówię, że dla wszystkich, bo są chłopacy, którzy mają jakieś oszczędności, ale i tak to nie pomaga w szatni.
Ile razy w terminie dostał pan pensję?
Jak przychodziłem do Ruchu, to pierwszą pensję dostałem w terminie i nie skłamię jak powiem, że drugą dostałem dziesięć dni przed terminem. Prezes – jeszcze wówczas Smagarowicz – powiedział, że jak spóźni się z jakąś pensją, to po prostu następną będzie płacił szybciej. Trwało to dwa miesiące. Jednak jeśli chodzi o pensje to zostało wszystko wyregulowane, brakuje tej nieszczęsnej premii. Trochę mnie zdziwiło, że teraźniejszy prezes wszedł do szatni i – co wyczytałem w internecie – za awans do ósemki, kiedy Ruch miał na to szansę, obiecywał następny milion. To było co najmniej dziwne, nie płacić jednego i obiecywać następny. Zasada marchewki wówczas nie działa, bo trzeba wywiązywać się najpierw z poprzednich umów, a dopiero potem coś obiecywać.
Dziwi mnie, że Ruch ukrył regulamin, przecież to musiało wyjść.
Nie wiem czym się kierowali, jeśli władza jest przekazywana to się pyta o takie niuanse. Ten regulamin przez większość pierwszej rundy trener Fornalik trzymał u siebie. On leżał dwa-trzy miesiące i czekaliśmy aż prezesi złożą pod nim podpisy. Kiedy w końcu to się stało, my też się podpisaliśmy i go dostaliśmy. To też nie była łatwa droga, by podpisy od prezesów uzyskać – co roku był problem z premią uznaniową, jeśli chodzi o wyznaczone cele.
To znaczy?
Gdyby nie było nacisku ze strony piłkarzy, to działacze nic by od siebie nie dali. Jak ktoś nie musi to nie płaci, to nie jest tak, że się próbuje czymś dodatkowym zmotywować i polepszyć sytuację.
A jest pan zaskoczony odejściem Fornalika?
Powiem tak: byłem zaskoczony, bo sytuacja, w której egzystowaliśmy, była podobna, ale coś przelało czarę goryczy. Na pewno przy zmianie władz poparcie dla trenera musiało zmaleć, ale i tak dziwię się, że szkoleniowiec nie poprowadził Ruchu do końca sezonu. Nie chcę mówić, że tak należało, ale gdy kapitan pierwszy schodzi z pokładu, to nie jest dobry znak. Tym bardziej dziwię się, że był tak mocny atak na Patryka Lipskiego, przecież to nie Patryk odszedł jako pierwszy, a gdzieś to się wszystko na nim skumulowało.
Trener powinien skorzystać z autorytetu i zabrać głos w sprawie premii?
Tak by wypadało. Nie wiem, każdy wybiera swoją drogę, którą podąża, może trener Fornalik liczył, że zrobi to po cichu i porozumienie między nim a klubem zostanie zawarte. Nie każdy chce sobie palić mosty, trener Ruchowi wiele zawdzięcza, Ruch trenerowi jeszcze więcej. Na pewno fajnie by było gdyby sprawę wsparł swoim słowem i autorytetem, wtedy wiele osób spojrzałoby na ten temat inaczej. Nie wypowiedział się, może premię ma zapłaconą, nie mam pojęcia.
Może wtedy też nie byłoby kuriozalnego oświadczenia kibiców.
To nie jest komfortowa sytuacja. Jeśli ktoś podpisuje umowę i nie respektuje jej, a wyrok jest jednoznaczny, to winy nie ponosi Patryk, tylko klub, który z umowy się nie wywiązał. W tym wszystkim najlepsze jest to, że z punktu widzenia klubu to były śmieszne pieniądze, nie wiem czy zawiniło niedopatrzenie czy celowa chęć niezapłacenia, ale wielokrotnie było pisane i ja też tak uważam, że klub stracił wiele więcej niż – powiedzmy – grosze, w porównaniu do tego co mógł zarobić na Patryku. Kibice mają swoje zdanie i punkt widzenia. Trzeba być w tym środowisku i wcielić się w ich role, na pewno jest grono fanów, które ma inną opinię na ten temat. Woleliby, żeby Ruch funkcjonował na zdrowych zasadach, z pięknym stadionem i ładną otoczką, a tak to jest walka każdego roku. Mówienie, że sukces by się przydał, aby to pociągnąć, to nieprawda. Było wicemistrzostwo Polski, graliśmy w finale Pucharu, było trzecie miejsce, tak więc sukcesy mieliśmy i nic z tego nie wyszło na lepsze.
Skąd, przy takich warunkach finansowych, dobre wyniki. Bieda jednoczy?
Duży wpływ miał na to dobór charakterów i materiału ludzkiego. Wszyscy szli w jednym kierunku, nikt nie płynął pod prąd, a jak patrzę z perspektywy, to jednak umiejętności indywidualne pozwalały przy dobrym przygotowaniu na podjęcie walki z najlepszymi. To odpaliło. Była część młodych-zdolnych chłopaków, którzy uzupełniali się, jakoś wszystko zatrybiło, jednak jedni przychodzą, drudzy odchodzą i nie każdy zawsze dobrze wkomponuje się w zespół. Ale przez te pięć-sześć lat atmosfera była przednia, nie mam pojęcia czy dobre pieniądze popsułyby to, trudno ocenić, ale w tym powiedzeniu – że bieda jednoczy – jest prawda. Wszyscy jechaliśmy na jednym wózku, nie było podziałów, wszystkim nie płacili, każdy miał parcie na wynik. Pojawiła się okazja, wynikająca poniekąd ze słabszej dyspozycji czołowych klubów i wykorzystaliśmy ją.
Myślał pan o odejściu z Ruchu?
Myślałem. Był taki niezły pomysł i niezły okres na to, właśnie po wicemistrzostwie, ale mieliśmy fajną drużynę, perspektywę pucharów, więc myślałem, że wszystko odpali. Sporo pieniędzy wpłynęło z Canal +, Ekstraklasy, wierzyłem, że pójdzie ku lepszemu. A wyszło jak wyszło. Pierwszy odszedł do kadry trener Fornalik, gdzie on miał pieczę nad tym i wszystko się pozmieniało. Kolejny sezon był wręcz tragiczny, szkoleniowcy się zmieniali i nie zagrało tak jak planowałem. A też wiadomo – im piłkarz starszy, tym ma mniej ofert, nie wszyscy prezesi i trenerzy lubią zaryzykować z doświadczonym zawodnikiem, biorą młodego, a nuż wypali, sprzedamy go! Z drugiej strony pytam się – ilu tych piłkarzy transferuje się z polskiej ekstraklasy? Na pewno nie tylu, ilu by prezesi chcieli. Jak będę kiedyś trenerem, to będę stawiał na to ile zawodnik może wnieść w danej chwili do drużyny, a nie patrzył w jego metrykę. Ja grałem do 38. roku życia, Łukasz Surma jeszcze gra, Arek Głowacki też i wiele wnoszą do zespołu mentalnie, ale nie odstają jeśli chodzi o poziom fizyczny i techniczny.
Jaki był ten pomysł na odejście?
Było kilka opcji, ale nie chcę o tym mówić, bo to takie odgrzewanie starego kotleta. To już przeszłość, podjąłem takie decyzje i nie żałuję, bo nie ma co żałować swoich wyborów. Za dwa lata zdobyliśmy z trenerem Kocianem trzecie miejsce, była fajna atmosfera i kolejny medal wpadł do kolekcji. Może straciłem finansowo, ale piłkarsko już nie.
Jednak potrafię sobie wyobrazić lepsze miejsca na finisz kariery. Cypr, może ponownie Grecja?
Byłem wcześniej w Grecji i jakoś zatęskniło mi się do Polski szczerze mówiąc. Nie mogłem się tam wyleczyć po kontuzji więzadeł krzyżowych, jakoś zwątpiłem, szczególnie w tamtą kadrę medyczną, tutaj w Gdańsku postawili mnie chłopacy na nogi w trzy tygodnie, gdzie tam borykałem się z problemem przez 2,5 miesiąca.
Potem był pan w Lechii, ale właśnie – raczej był niż grał.
Przyszedłem do Lechii, pograłem pół roku za praktycznie darmo, bo dostawałem jakieś skromne pieniądze, ale chciałem to robić, to była moja decyzja. Nie chciałem, by ktoś powiedział, że chcę wydoić Lechię z kasy, a jeszcze nie jestem gotowy do gry. Zdecydowałem się na taki krok, bo rozwiązałem kontrakt w Grecji i było mnie stać, na pewno Lechii z kasy nie wydoiłem. Jednak, gdy po pół roku byłem pełnoprawnym zawodnikiem, chciałem podpisać normalną umowę, ale działacze doszli do wniosku, że jak pół roku pograłem za frytki, to mogę jeszcze przez rok. Oczywiście trzeba się szanować i nie przystałem na to, wtedy pojawiła się oferta z Ruchu.
Ówczesny rzecznik prasowy klubu, Błażej Słowikowski, mówił: – Do końca chcieliśmy zatrzymać Marka w naszym zespole. Niestety, nie porozumieliśmy się, co do warunków finansowych. Trudno mi sobie wyobrazić, że Ruch przebił Lechię, nawet jeśli ta nie była wtedy tak bogata jak dziś.
Dokładnie, „nie byliśmy w stanie się porozumieć”. Trzy tysiące złotych miesięcznie – to była oferta Lechii. Patrzyłem na takiego gracza, nie wiem czy pan pamięta – Sazankow się nazywał – i miał pokiereszowane kolana 20 razy bardziej niż moje, a dla niego było 10 tysięcy euro miesięcznie. Nie zaglądałem w kontrakt, ale dziennikarze o tym pisali. Sazankowa pół roku później już nie było i działacze, których już dziś nie ma, jak życie pokazało, podjęli złą decyzje, bo ja zdobyłem dwa medale z Ruchem. Lechii się to nie udało od tamtego czasu, chociaż bardzo im tego życzę, są na dobrej drodze. Na pewno wracałem tu z dużą determinacją i gdyby ktoś mi dał pół roku albo rok, to jestem pewien, że odpaliłbym, bo motywacji mi nie brakowało. A gdy poszedłem do Ruchu, to moja motywacja przelała się na to, by udowodnić działaczom i trenerowi, że się pomylili.
Kafarski też za panem nie stanął?
Nie stanął zbytnio, czułem wielką satysfakcję, gdy strzeliłem mu bramkę, kiedy był trenerem Cracovii. Może to nie zabrzmi zbyt fajnie, ale dla takich momentów fajnie żyć. Czekałem na to, wiedziałem, że karma wraca i wtedy wróciła.
Zagrał pan u niego trzy mecze, około 80 minut.
O to akurat nie mam pretensji, miał trochę inny system, grał trzema zawodnikami w środku pomocy – takimi trzema atakującymi. Na Lechu wystawił mnie tam po kontuzji, ale może nie byłem gotowy. Potrzebowałem zimą okresu przygotowawczego z zespołem i na pewno by to zapaliło. Spotkaliśmy się od razu – bo Ruch leciał w to samo miejsce co Lechia – ale miśków nie było.
A miał pan satysfakcję, że Ruch potrafił być wyżej niż Lechia?
Nie, w te kategorie nie patrzyłem. Klub to jedno, a ludzie pracujący tam to drugie. Do Lechii jako klubu nie miałem pretensji, ona mnie wychowała, dała mi wiele i za to jestem wdzięczny, a kto zarządza firmą – czy jest kompetentny czy nie – nie zależy do końca od klubu. Nie mogłem być na Lechię obrażony, bardziej na ludzi, którzy proponowali te śmieszne umowy, a potem opowiadali, że są rozczarowani.
Słowikowski mówił też, że rozstaliście się w zgodzie.
No, w zgodzie. Jednak musiałem po te trzy tysiące dzwonić, bo nie chciały jakoś się pojawić na moim koncie. Oczywiście przyszły, ale małe przeoczenie nastąpiło.
To musiało być dla pana duże rozczarowanie, w końcu jest pan wychowankiem Lechii.
Szkoda, bo jak odchodziłem to pamiętam, że to było marzeniem każdego chłopaka by zagrać w biało-zielonej koszulce w ekstraklasie. Gdy po długich latach to się stało, obiecywałem sobie bardzo dużo, gdzie nie wypruwać sobie żył jak nie u siebie w domu. Dla swoich kibiców, dla wielu znajomych na trybunach, sam z szalem stałem w młynie na Traugutta pod zegarem. Wiedziałem, że mi motywacji nie zabraknie, choćbym miał stać na rzęsach. A trzeba było po pół roku odchodzić. Summa summarum mam w Ruchu 120 meczów, w Wiśle ponad 100, w Amice tak samo, a w Lechii na poziomie ekstraklasy trzy. Gdzieś chodzą legendy, że wychowanków się traktuje najgorzej – nie wiem czym to jest spowodowane, bo powinni mieć moim zdaniem najlepiej, czują klimat i chcą grać dla swojego klubu.
Może ze względu na to, że wychowanek przez miłość do klubu zgodzi się na więcej?
Może tak jest, ale to tak często bywa w Polsce, bo jakoś ta piątka z Manchesteru, która wychowała się na Old Trafford, mogła grać tam całe życie. Fakt – to byli wybitni piłkarze, ale szanowało się ich i na pewno nie było tak, że musieli się godzić na wszystko, tylko w imię miłości do klubu.
Zaczęliśmy od końca, a jak było z początkiem – Amica byłą dobrym miejscem na start?
Bardzo dobrym, ze względu na standardy jakie panowały w klubie. Baza, boiska, trener Majewski – który był wymagający i mieliśmy starcia – to jednak był zawsze przygotowany, prezentował szkołę niemiecką. Ja to widziałem jako coś nowego i wtedy z pełnym podziwem oceniałem, że tak można trenować, że tak klub może być zorganizowany, bo gdy odchodziłem z Lechii to panował tam wielki chaos, 10 razy gorzej niż w Ruchu (śmiech).
We Wronkach też nie ma tylu pokus co w Poznaniu czy Warszawie.
Szczerze mówiąc to ja byłem tak ukierunkowany na futbol, że te pokusy mnie nie dotyczyły. Mieliśmy dość ciężkie treningi, poświęcaliśmy dużo czasu na regenerację. Wiadomo, dla chłopaka z miasta ciężko jest przeprowadzić się do małego miasteczka, gdzie nie ma żadnych atrakcji, ale przez to forma sportowa była nie najgorsza i można było skoncentrować się na trenowaniu. Wronki wspominam bardzo miło, tych wszystkich życzliwych ludzi pracujących w klubie. Szkoda, że takiego zespołu dalej nie ma, bo gdzieś ci młodzi ludzie – na wzór Auxerre – mogliby tam trafiać i rozwijać swoje umiejętności pod nie tak dużą presją jak w Lechu, Legii, Wiśle czy innych klubach. Obyć się z tą ligą.
Czy te małomiasteczkowe zespoły mają szansę istnieć w polskiej piłce na dłużej? Była Amica, Groclin, ale zniknęły, teraz jest Bruk-Bet.
Trudna sprawa. Schemat przeważnie się powtarza – jest bogaty właściciel, który tworzy coś fajnego i gdzieś ta formuła się wypala. Kibice nudzą się troszeczkę tą ekstraklasą, możliwości marketingowe też nie są jakieś wielkie, by przyciągnąć nowych fanów. Jest trudno, spada frekwencja, nawet europejskie puchary nie elektryzują miejscowych kibiców. Wszystko zależy ile zapału ma właściciel, na ile zacięcia mu wystarczy, by to długo funkcjonowało.
Ile we Wronkach było ludzi średnio na meczu?
Różnie. Najwięcej na spotkaniach z Pogonią Szczecin i z Lechem, bo najbliżej. Jednak na meczu we Wronkach, jak przyjeżdżał Lech, to stadion był niebieski, kibice Amiki chowali się bez szalików i jak graliśmy z Kolejorzem to dwa razy na wyjeździe.
Na poziom chyba kibice nie mogli specjalnie narzekać, Amica grała w Europie. Moją uwagę zwróciła wyprawa do Władykaukazu, spora egzotyka, pewnie było wiele przygód na miejscu?
Ze sportowego punktu widzenia wyprawę wspominam bardzo dobrze, bo strzeliłem tam bramkę i wygraliśmy 3:0, ale cała otoczka wokół tego meczu była przezabawna. Wysiedliśmy na lotnisku, gdzie stary ciągnik wziął nasze walizki na jakimś wozie z sianem. Zatrzymywaliśmy się co chwilę, bo jakieś świnki musiały przejść. Powiedzieli nam, że niedaleko jest wojna. Mieszkaliśmy w hotelu z dwoma strażnikami. Na obiad dostaliśmy coś, co nazywali rosołem, ale to nie było zbyt smaczne, na deser była z kolei bułka maślana i stary dżem. Wiem, że Grzesiek Król opowiadał o jakimś kasynie ukrytym w piwnicach, ale od razu mówię, nie poszedłem (śmiech). Gdy wyjeżdżaliśmy z hotelu, to jeden samochód zajechał innemu drogę, kierowca wysiadł i sprzedał drugiemu plombę. Na stadionie połowa widzów to żołnierze. Pies biegał po murawie z jedną łapą, taki duży, biały, Golden Retriever. Tak więc bardzo ciekawie, poczułem się troszkę jak za moich młodych lat, bo wyglądało to jak w PRL-u. Jednak sportowo wyszło udanie i każdy był zadowolony, moglibyśmy jechać traktorem do domu szczerze mówiąc.
Czyli na wakacje się pan tam nie wybiera?
Raczej nie. Podejrzewam, że się troszkę tam zmieniło, ale w tamtym czasie naprawdę egzotyczny wyjazd.
Wracając do Polski – lepiej się wchodziło do futbolu zaczynając bez większej presji?
Nie wiem, bo nie wchodziłem z wielką presją. Jednak wiadomo, po pierwsze trzeba sobie umieć z nią poradzić, spotykałem chłopaków, którzy błyszczeli na treningach, a w meczu nie umieli wymienić dwóch podań. Jeśli chodzi o mnie, to dobre było to obycie z ligą, zobaczenie, że nie taki wilk straszny jak go malują. To było fajne, ale po jakimś czasie brakowało mi adrenaliny, żeby ktoś pchał cię z tyłu, a kibice to potrafią zrobić. Pomóc w ciężkich momentach i wywrzeć pozytywną presję, łatwiej człowiek się mobilizuje, gdy może kogoś zawieść niż gdy gra dla garstki ludzi i przyjdzie do domu mówiąc: „no, dobra, nie zarobiłem dzisiaj premii, ale nic się nie stało, będziemy następny mecz.”
Jednak Amica przyciągała spore nazwiska – Dembiński, Kryszałowicz…
Tak, Podbrożny… Było kilku chłopaków, którzy wyszli z tego klubu i się wypromowali oraz tacy doświadczeni, którzy przyszli bodajże z trenerem Jabłońskim. To poniekąd było fajne, bo wywindowali nasze wypłaty do góry powodując, że my też musieliśmy więcej zarabiać, ponieważ wszystko się rozchodziło pocztą pantoflową. Budżet szedł w górę i nikt nie chciał grać za dwa tysiące, jak ktoś obok zarabiał 30, a nie prezentował często lepszej jakości.
Miał pan mentora?
Mi pomógł świętej pamięci Andrzej Czyżniewski. Pamiętam, że nie było wtedy prawa Bosmana, ja nie miałem kontraktu, a byłem poniekąd niewolnikiem w Gdańsku. Wtedy tak to się odbywało, że trzeba było zawodnika kupić i nie było innej możliwości. Wcześniej byłem na testach w Lechu i klub dał cenę zaporową, potem pojechałem na testy do Amiki i Andrzej Czyżniewski się mną zajął, postawił własne słowo, że dam radę. Podpisali ze mną na pół roku z opcją pierwokupu i po miesiącu już zapłacili, bo wiedzieli, że to jest to. Jemu na pewno wiele zawdzięczam, bo trafiłem do ekstraklasy, a nie było wtedy tak łatwo młodemu zawodnikowi wytransferować się do innego klubu.
A ktoś z boiska był dla pana szczególnie ważny?
W dużej mierze mieliśmy bardzo młody zespół. Na pewno na moją korzyść działało to, że byli moim koledzy z drużyny juniorów – Jarek Bieniuk, Grzesiek Król, Tomasz Dawidowski. Fajnie było wejść, gdy masz od razu kilku kumpli, nie musisz nikogo poznawać, aklimatyzować się, zawierać nowych znajomości z obcymi ludźmi, bo masz swoją zgraną ekipę, która cię wspiera. Na pewno było mi łatwiej walczyć o swoje.
Król wyciągał na imprezy?
Nie, z tego co pamiętam, jak przychodził do Amiki – to nie chcę mówić, że był wzorem profesjonalizmu – ale innym chłopakiem niż z tej książki co wydał. Chudziutki i szybciutki, strzelał gole, gdzieś tam jego droga zakręciła się później. Zawsze byłem zdziwiony, że nie zrobił większej kariery, bo w wieku juniorskim śmiało można powiedzieć, że piłkarzami Ajaksu i innych drużyn kręcił jak baranami.
Coraz więcej jest tych książek o piłkarzach przegranych, nie wiem czy to pozytywny trend.
To ewenement, bo przeważnie wydaje się książkę, gdy coś się w życiu osiągnęło, a tutaj jest odwrotnie. Wynika to z zapotrzebowania na sensację, zobaczenie, że komuś się nie powiodło, to może i ja się lepiej poczuje. Na tej zasadzie, to przoduje, przynajmniej w tym środowisku, w którym się obracamy. Jest popyt, jest podaż, więc jeśli te książki się sprzedają, to po co robić inne jak można takie. A przegranych w życiu nie brakuje.
Po Amice były inne opcje niż Wisła?
Były, wtedy praktycznie rozmowy toczyły się dwutorowo – Wisła i Olympiakos, z Grekami sprawa też była zaawansowana, ale prezesi dogadali się z Wisłą. Może miałbym o jedno mistrzostwo więcej, bo do Krakowa miałem trafić pół roku wcześniej niż trafiłem, ale weto postawił trener Majewski i musiałem dograć sezon do końca. Tak więc umowę sfinalizowaliśmy pół roku później.
Wtedy Wisła wygrywała ligę przegrywając w sezonie jedno, dwa, cztery spotkania. Dziś nie potrafię sobie wyobrazić, by jakakolwiek drużyna potykała się tak rzadko.
Jednak ta liga się wyrównała – gdy trenera Kasperczaka zwalniano, to zostawiał zespół z 10-punktową przewagę po rundzie jesiennej. Taka była siła tej drużyny i apetyt prezesa na coś więcej niż mistrzostwo. Jak przychodziłem to przy pierwszym tytule nie widziałem takiej spontanicznej reakcji u wielu chłopaków w szatni, dla nich to było coś normalnego, zdobywali mistrzostwo rok i dwa lata wcześniej, spowszedniało im. My z Radkiem Sobolewskim bardzo się cieszyliśmy, to był nasz pierwszy taki sukces, więc i euforia większa.
Cupiał był bogaty, ale był dobrym prezesem? To znaczy, rozumiał potrzeby zawodników?
Nie mogę powiedzieć złego słowa. Nie chcę twierdzić, że Wisła była wtedy krainą mlekiem i miodem płynąca, ale było tak jak powinno być, przez cały okres grania w Wiśle nie miałem jednego dnia zaległości jeśli chodzi o swoje finanse. Wszystko było poukładane tak jak należy, ten okres wspominam najlepiej w swojej karierze, bo zebrało się grono – nie mówię już o trenerach i tak dalej – ale ludzi pracujących w marketingu czy innych działach, po których było widać, że wszyscy mają ten sam punkt widzenia i płyną w tę samą stronę. To mi się bardzo podobało, mieliśmy rodzinną atmosferę i jestem przekonany, że teraz, kiedy baza jest w Myślenicach, to już tak nie jest. Gdy przychodziliśmy na Reymonta mieliśmy boisko treningowe i wszyscy narzekali, że nie ma bazy dla drużyny juniorskiej. To było jednak o tyle dobre dla pierwszego zespołu, bo spotykaliśmy się w klubie, gdzie poznawaliśmy ludzi pracujących w Wiśle, można było się z nimi zaprzyjaźnić, identyfikować z klubem. A jeśli na stadion przyjeżdżasz raz na dwa tygodnie to te osoby są anonimowe dla ciebie i nie tworzysz jednej rodziny.
A ciągłe zmiany trenerów irytowały zespół? Przecież każdy to różna filozofia.
Ja pamiętam ten jeden sezon, który zakończyliśmy go na ósmym miejscu, to wtedy było trzech trenerów. W Wiśle dochodziło do zmian, pierwszy był trener Kasperczak, zwolniony po jesieni, potem przyszedł Werner Liczka, też zwolniony. Roszady zaczęły być częstsze, przeważnie po nieudanych meczach pucharowych. Jednak profil zawodników jest podobny, więc kiedy masz predyspozycje do utrzymywania się przy piłce, to korzystasz z tego. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć, gdyby do Barcelony przyszedł trener nastawiony tylko na kontrę, to podejrzewam, że zawodnicy i tak by grali często swoje.
O jednego szkoleniowca muszę zapytać. Czy piłkarze zwolnili Dana Petrescu?
Piłkarze, których ja nie znam albo za moimi plecami. Musiałaby być jakaś niewiarygodna zmowa milczenia, znałem wszystkich zawodników, więc jeśli to się działo to poza zajęciami, ale trudno uwierzyć, bo nie podejrzewam chłopaków, by chodzili i mówili źle na trenera. Na pewno niektórzy patrzą na zwolnienie trenera Petrescu z perspektywy dużego błędu, bo jednak awansował do tej Ligi Mistrzów z rumuńskim zespołem i to nie była Steaua czy inna topowa drużyna, tylko anonimowa Unirea. Myśmy się spotkali z trenerem rok po jego zwolnieniu, byliśmy w tym samym miejscu na obozie – to było przyjemne spotkanie, ale na treningach sprawy miały się inaczej. One były ekstremalnie ciężkie, w wielu aspektach, tyle co przebiegłem przez ten rok, to chyba nie powtórzyłem tego przez kolejne 10 lat na treningu. Gdzieś te parametry wydolnościowe później wychodziły niezłe, ale nie przekładało się to na samopoczucie w meczach. Sam przychodziłem do domu i leżałem w wannie z lodem, bo nogi bolały, pulsowały, ale gdyby przekładało się to na wynik sportowy, człowiek by się z tym pogodził. Wiadomo – kto nie chce zdobyć tytułu, grać w Lidze Mistrzów? Leżałbym w tym lodzie po pięć godzin dziennie, jednak nie wyglądaliśmy fajnie na boisku. Poza tym trener nas nie szanował, co chwilę słyszeliśmy, że jesteśmy fucking chickens, mówił, że jakby mógł to by nas wszystkich zmienił, ale nie może tego zrobić, bo mu nie pozwoliliby w klubie.
Jedna była ciekawa sytuacja na treningu, trener często z nami wchodził do dziadka i Mauro Cantoro założył mu dwie dziury, takie przetaczanki, typowo bezczelne. Widzieliśmy, że Petrescu kipi. Później wszedł w gierkę, poszedł bark w bark z takim młodym chłopakiem, 18 czy 19 lat miał, to był bodajże Dawid Kubowicz. Trener odbił się od niego i poleciał na tak zwane cyce, potem wstał i kopnął Dawida w dupę. Chorobliwie ambitny człowiek i czasem nie trzymał nerwów na wodzy.
Dyktator?
Był nim poniekąd, ale też hierarchia powinna być zawsze taka, że to trener rządzi. Zawsze byłem za tym i nie uważam by było dobre, gdyby piłkarze kierowali jakimś zespołem, a nie trener, wtedy jest rychły koniec.
Petrescu powiedział, że polscy piłkarze to lenie.
Jeśli chodzi o jego badania to pobijałem rekordy, ale na meczu nie czułem się dobrze. Niektórzy byli leniami, nie będę wymieniał z imienia i nazwiska, ale bywało, że ktoś nie wytrzymywał i szedł w wymyśloną kontuzję. Jednak to były sporadyczne wypadki, wszyscy chcieli pracować, grali w reprezentacjach i każdy chciał swoją formę podwyższać.
Czyli możemy się zgodzić, że wina leżała pośrodku?
Nie. Jeśli chodzi o osobę trenera to nie, nie wiem jaką opinię mają inni chłopacy, ale nie będę mówił, że z perspektywy czasu oceniam jego zachowanie inaczej. Kto wie, może gdyby jeszcze rok popracował, organizmy by się rzeczywiście przyzwyczaiły, komu miałby się organizm posypać to by się posypał, a kto by wytrzymał, zostałby w zespole. Wtedy byłby szkielet, uzupełniony przez trenera nowymi zawodnikami. Kto wie. Jednak teraz można tylko gdybać.
On jednak w Lidze Mistrzów zagrał, Wisła nie, choć miała okazje. Panathinaikos siedział panu długo w głowie?
Siedział, przeżywaliśmy to wszyscy. To był na pewno zespół w naszym zasięgu, a po tych meczach w perspektywie miesiąca-dwóch wszystko się posypało, balon pękł i zaczęliśmy grać słabiej w lidze. Zmienił się trener, niektórzy chłopacy – jak Tomasz Frankowski – odeszli, nie było wesoło Potrzeba było ponad roku, by trener Skorża pozbierał to do kupy.
Wyobrażam sobie, że trudno jest się potem przestawić na Odrę Wodzisław.
No trudno, jak orkiestra gra przed meczem, nie chce mówić, że „słoneczko świeci”, ale ta atmosfera pikniku nikomu nie pomaga. Choćby mówiło się tysiąc razy przed spotkaniem, że musisz dać radę, będziesz nie wiadomo jak agresywny, tak jak na Legii przy komplecie trybun, to w tym przykładowym Wodzisławiu nie jest podobnie i nikt mi nie powie, że to jest kwestia mentalnego przestawienia. Oczywiście, robi się wszystko ku temu, by podejść dobrze, ale jest ciężko się pozbierać. Wchodzi się na 100%, ale głowa inaczej to ustawia.
Pan w Atenach zmarnował parę okazji, miał pan żal do siebie?
Nie były to takie typowe sytuacje sam na sam, kiedy wychodzi się ze środka boiska, ale były na tyle dobre, że miałem okazje zrobić z nich bramki. Panathinaikos nic nam nie zagrażał, do pewnego momentu wszystko mieliśmy pod kontrolą, ale te gole jeszcze bardziej by pomogły. Czuję wyrzuty i niedosyt, że ich nie strzeliłem. Choć niektórzy powiedzą – usprawiedliwienie, ale schodziłem z tego boiska przy stanie 0:0. Wiadomo, jesteśmy drużyną, byliśmy drużyną, wszyscy pracowaliśmy na sukces, jednak posypało się po pierwszym golu. Żal jest też do arbitra, który nie wiadomo do dziś, dlaczego nie uznał bramki Penksy. Pamiętam, że jak jechaliśmy na stadion, to kibice pokazywali nam na palcach, że cztery razy Panathinaikos nas trafi. Wszyscy tak pokazywali. Wtedy śmialiśmy się w duchu, że na pewno tak nie będzie, bo wiedzieliśmy po pierwszym meczu, że jest to zespół, z którym jesteśmy w stanie wygrać na wyjeździe. Jednak rzeczywistość była dużo bardziej smutna.
Wierzy pan w głosy, że ten mecz mógł być ustawiony?
Nie chcę domniemywać, nie chce się wierzyć, że mogło tak być. Gdybym się teraz o tym dowiedział z mediów, to na pewno człowiek czułby żal i wściekłość, bo został okradziony, a mogło być inaczej. Jednak nie szedłbym w tę stronę, wierzę w czystość arbitrów wyznaczanych do takich spotkań.
W szatni mieliście do siebie wzajemne pretensje? Tam wielu piłkarzy popełniało indywidualne błędy.
Nie przypominam sobie. Wiem, że media doszukiwały się bójki Radka Sobolewskiego, ale nic takiego nie miało miejsca. Tomek Frankowski miał oko podbite na meczu i była dorobiona do tego teoria. Pamiętam jedynie smutek i rozczarowanie, lecz większość czasu siedziałem ze spuszczoną głową, więc reakcji kolegów i ich min nie kojarzę.
Na pewno po takim meczu musiało być większe rozczarowanie niż po Realu i Barcelonie?
Były to fajne mecze, ale w tamtym czasie nie do wygrania, choćby stanęło się na rzęsach. Barcelona zdobyła wtedy przecież Ligę Mistrzów i samo to, że zwyciężyliśmy z nimi na Wiśle 1:0 było fajnym przeżyciem i ładną kartą w historii klubu. A Real chyba tylu gwiazd co miał wtedy w składzie to nie ma teraz i nigdy nie miał. Jak było 10 najlepszych piłkarzy na świecie, to przynajmniej pięciu grało u nich. Galacticos.
Jak podejść do takiego meczu? Z nastawieniem, by nie dać plamy?
Nie myśli się, by nie dać plamy – bardziej: zrobić wszystko, by zagrać jak najlepiej. Przynajmniej ja tak do tego podchodziłem, żeby wznieść się na swoje wyżyny i powalczyć, a potem zobaczyć co z tego wyjdzie. Jeśli dało się z siebie wszystko pod względem fizycznym i pokazało maksimum umiejętności, a jednak przegrało, to po prostu rywal był lepszy. Czasem decyduje dyspozycja dnia, chociaż przy dużej różnicy w umiejętnościach nawet ona nie pomaga. Z Barceloną się udało, ale mieliśmy trochę szczęścia, pudłowali, mieliśmy bramkarza w dobrej dyspozycji i byliśmy skuteczni. Wiele rzeczy musi się złożyć, by taki wynik osiągnąć, chociaż Legia pokazała, że można z Realem grać i przyjemnie się to oglądało
Patrząc na wyniki też by ich nie przeszła.
Też, ale było to optymistyczne.
Wisła też miała dobre momenty z Realem, szczególnie u siebie.
Do pewnego momentu wszystko było pozytywne, stwarzaliśmy okazje, oddawaliśmy strzały, może nie były to setki, ale jednak. Lecz zszedł Ronaldo, który był wtedy najlepszym piłkarzem świata, wszedł Morientes i dwa razy przycelował. Taki był Real. Niejeden powie, że na stojąco sobie poradzili, ale nikt nie wychodzi, by postać w meczu, tylko by zagrać jak najlepiej. Stadion był pełny, bez atmosfery pikniku. Fajne spotkania, kibice woleliby awansować niż oglądać dwa razy Barcelonę i raz Real, lecz że tak powiem niezbyt ambitnie, jak już odpaść to z nimi.
Jak piłkarze Realu podeszli do Wisły? Unosili się, gwiazdorzyli?
Wisła wtedy miała ten stary stadion i na pewno nie było dla nas komfortowe, że Real przebierał się w szatni gości, o której powiedzieć, że wczesny Gierek, to mało. Nie wstydziliśmy się, ale byliśmy zażenowani. Teraz mamy fajne stadiony i z podniesioną głową możemy przyjmować kluby, jednak wtedy zastanawialiśmy się, jak nas potraktują patrząc na to wszystko. Ale nie było żadnych problemów, jak to zgryźliwi mówią, nie trzeba było za nimi biegać po koszulki.
Pan się wymienił?
Mam jedną, Davida Beckhama.
A który z piłkarzy, łącząc Real i Barcę, robił największe wrażenie?
Jest w kim wybierać. Chyba dwóch – Xavi i Iniesta, oni byli w topowym okresie dla siebie, zabrać im piłkę to był istny cud. Podobała mi się też współpraca na skrzydle Roberto Carlosa i Zidane’a – poezja, grali w ciemno, zresztą ten system Realu, gdzie Beckham przerzucał piłkę do Figo i zostawiali mu miejsca na pojedynki, w których był najlepszy na świecie… Jak się na to patrzyło, wszystko miało sens.
To była inna dyscyplina sportu?
Miało się wrażenie, że im to przychodzi tak łatwo. Rozglądali się przed przyjęciem, już wiedzieli co chcą zrobić, człowiek czyhał na ich błąd, że odskoczy im piłka, ale to się nie zdarzało, więc trzeba było się cofnąć i dopiero wyczuć inny moment. Nie bez przyczyny grali w takich zespołach.
Brak Ligi Mistrzów czy krótka historia w kadrze jest dla pana większym rozczarowaniem?
Chyba brak Ligi Mistrzów, to było bardzo realne, a jeśli chodzi o reprezentację, to nawet gdy byłem w super formie, Jacek Krzynówek był w lepszej, Kamil Kosowski też strzelał, później przyszli inni, którzy grali lepiej ode mnie. Nie mówię, że nie było słabszych w kadrze, ale i tak ciesze się, że mogłem zagrać z orzełkiem na piersi. W dziewięciu meczach wystąpiłem, a nie każdemu jest to dane. Może gdyby trafił się trener, który bardziej by na mnie postawił i mi zaufał, ale nie w jednym czy dwóch meczach, tylko byłaby jakaś ciągłość, to potoczyłoby się inaczej. Jednak z perspektywy czasu patrzę, że może nie dawałem tylu argumentów by być w tym zespole i odgrywać dużą rolę.
Sezon 07/08 miał pan jednak świetny, 16 bramek i 11 asyst w lidze, a przecież wtedy jechaliśmy na Euro.
Dokładnie, ale wtedy kadrę prowadził Beenhakker, raz powołał mnie na Węgry z doskoku. Była przerwa na kadrę, my byliśmy po trzech dniach obozu i dość ciężko trenowaliśmy, więc pojechanie na mecz reprezentacji z ciężkimi nogami nie było zbyt dobrym pomysłem. Potem wydaje mi się, że pojechałem na mecz z Finlandią, w kadrze złożonej z ligowców czułem się jak oldboj w wieku 28 lat, gdy wokół sami młodzi chłopacy. Trochę nie pasowałem.
Beenhakker rozmawiał z panem o roli w zespole?
Nie. Wszyscy często mówili, że trener rozmawiał z zawodnikami, ale widocznie uznał, że ze mną nie musi, bo miał inną koncepcję i mnie w niej nie przewidywał. Tak jak pan mówi, wtedy byłem w dobrej dyspozycji, liczby przemawiały za mną, jednak nie wiem czy te poniekąd te powołania nie były sprowokowane przez media i dla świętego spokoju trener mi dwa zaproszenia wysłał. Mogło tak być, ale też mogę tylko przypuszczać.
Taki Łobodziński miał gola i trzy asysty w analogicznym okresie co pan, a pojechał na Euro.
To widać trener się kierował czymś innym niż tylko liczby. Pojechał też Tomek Zahorski czy Michał Pazdan, akurat przykład, że trener dostrzegł coś, czego inni nie umieli. Pamiętam jak Michał przyszedł do Wisły na testy z Górnika i wrócił.
Był za słaby?
Nie słaby, ale czasem trzeba podjąć jakąś decyzję i ktoś podjął taką a nie inną. Trener Beenhakker coś w nim widział i jak pokazało ostatnie Euro, trener Nawałka też i to wypaliło. Czasem warto mieć zaufanie do zawodnika, to popłaca, bo on może odpalić – oczywiście nie każdy to zrobi, nie każdy się przyjmie.
Czuł pan respekt do Beenhakkera?
Nie czułem szczerze mówiąc. Nie wiem czemu, trudno być zapatrzonym w kogoś jak się go widziało dwa razy, trzeba mieć więcej kontaktu, szanowałem go, robiłem to co chciał. Coś nie zaiskrzyło, ale jeśli chodzi o relacje z zespołem to odbieram go pozytywnie, nie był zamknięty, żartował, miał dystans do siebie i zawodników.
Dlaczego po tym udanym sezonie pan nie odszedł, tylko dopiero rok później?
Po pierwsze to chciałem zostać w Wiśle, ale trafił się na fotelu dyrektora pan Jacek Bednarz i on miał inny pomysł na to wszystko. Dogadywaliśmy się pół roku wcześniej w sprawie finansów, ale nagle powiedział, że moje oczekiwania są zbytnio wygórowane, a z tego co wiem, to w planie był już transfer Andraża Kirma. I przy jego wymaganiach moje to był mały pikuś. Tak to się potoczyło, jeszcze na kolacji po mistrzostwie prezes zaproponował, żebym rozwiązał kontrakt w Grecji, ale już go podpisałem i nie mogłem tego zmienić. Żałuję, Wisła to było miejsce w którym dobrze się czułem i nie chciałem odchodzić do innego polskiego klubu, dlatego zdecydowałem się na wyjazd za granicę. Na pewno kwestie finansowe też grały role, ale gotów byłem zarabiać mniej, grając w Wiśle dalej.
W Grecji płacili na czas? Różnie to bywa.
Do pewnego momentu tak i nie było problemów z płynnością finansową mojego klubu, ale był strasznie nerwowy prezes i po 30 dniach – po przegranym sparingu – trener wisiał na włosku. Prezes wziął wtedy wszystkich nowych zawodników i powiedział, że kto chce, to on płaci wszystko z góry do końca kontraktu i może rozwiązać umowę, a jak nie to „macie zapierdalać.” Co chwilę robił spotkania, walił pięścią w stół, lecz Grecy mówili, że to jest normalne. Na początku mieliśmy trenera Wolfganga Wolfa, z przeszłością w Norymberdze. Po trzech meczach go zwolnili, wydawało się, że to jest taki zamordysta i gorzej być nie może – szczerze mówiąc świętowaliśmy jego odejście. Przyszedł jednak Grek, który był jeszcze gorszy, on z kolei wytrzymał około 10 kolejek, po nim następny Grek, który był już fajnym człowiekiem i prowadził fajne treningi. No, ale zaraz zerwałem więzadła i tyle miałem z dobrego trenera w Grecji.
Skąd dziś pana obecność w Akademii Sportowej Pomorza?
To zakładali moi koledzy, którzy wychowali się ze mną w juniorach i pracują tam ludzie, których znam. Jest to nasza wspólna ekipa. Jeszcze w przerwach zimowych przychodziłem do siedmiolatków i trenowałem z nimi, pomagałem jak mogłem – piłkarz ma 2-3 tygodnie przerwy, to wtedy się pojawiałem. Teraz mam taką możliwość, sprawia mi to dużo satysfakcji, fajnie, że te dzieciaki się ruszają, nie siedzą przed komputerem czy przy telefonie, bo to jest ewidentnie współczesny problem. Dobrze, że chociaż tyle mają tej aktywności a kto wie, może jakiś talent się wychowa, ale po pierwsze dobra zabawa. Nie każdy musi być piłkarzem, jednak lepiej wyrosnąć na zdrowego człowieka niż mieć problem z robieniem przewrotu.
Skupia się pan na razie na szkoleniu młodzieży?
To jest dobry kierunek na początek, na razie na tym się koncentruje. Jednak gdy się liznęło tej piłki ekstraklasowej, to nie jest to ta sama adrenalina co na boisku – trener w dużej mierze ma wpływ na przebieg spotkania w ciągu tygodniu, na meczu jest już znikomy i ciężko się pogodzić, że nie można wejść i pomóc. Jednak adrenalina też jest i ta otoczka nowych stadionów jest fajna. To będzie moim celem.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. 400mm.pl