Jeśli mielibyśmy wskazać największe atuty Lechii przed rozpoczęciem rundy finałowej, raczej nie byłaby to obrona biało-zielonych. Nie to, że jest jakaś fatalna, ale szukalibyśmy zdecydowanie w innych miejscach. Wiele indywidualności, szeroka kadra, doświadczeni piłkarze, generalnie te klimaty. A defensywa? Ani specjalnie słaba, ani konkretnie dobra, przecież z czołowej czwórki wciąż to Lechia straciła najwięcej goli. Jednak coś drgnęło. Po podziale punktów gdańszczanie naprawdę zaskakują, bo przez pięć spotkań nie dali sobie wbić ani jednej bramki.
2:0 z Bruk-Betem Termaliką Nieciecza
1:0 z Wisłą Kraków
0:0 z Koroną Kielce
4:0 z Jagiellonią Białystok
0:0 z Lechem Poznań
Wygląda to naprawdę dobrze, bo przecież w grupie mistrzowskiej, gdzie spotyka się osiem najlepszych zespołów danego sezonu, powinno dziać się nieustannie – każda drużyna (przynajmniej z założenia) musi mieć wiele do zaoferowania, również w ofensywie. Wiemy, że teoria nie idzie w parze z praktyką (bo tacy niecieczanie oferują już tylko darmowe punkty), ale i tak zestaw meczów, w których Lechia nie straciła bramki robi wrażenie. Trudny teren w Krakowie? Czysto. Spotkanie z liderem? Czysto. Wyjazd do Poznania? Czysto. Z ręką na sercu – ktoś przyjmowałby podobny scenariusz na serio przed 31. kolejką czy jednak rozpoczynał licytację od dwójki na debecie?
Powodów dla dobrej gry obronnej Lechii jest wiele, na pewno jeden z nich jest najprostszy do wskazania, czyli przyzwoita forma obrońców, którzy też potrafią się dobrze uzupełnić. Weźmy przykład Malocy – rozegrał dobre zawody w 31. i dwóch ostatnich kolejkach (noty u nas: 6, 8 i 7), ale miał dwa słabsze momenty, z Wisłą i Koroną (dwie trójki). Wtedy z kolei dobrze zaprezentował się Janicki (7 i 5). Z kolei gdy wypadł Janicki, wykartkowany po Koronie, do gry wszedł Vitoria. Były obawy czy Kanadyjczyk będzie znowu klaskał i odstawiał cuda, ale nie było z nim najgorzej, dwukrotnie zagrał przyzwoicie i nie przeszkadzał Lechii w grze defensywnej.
Ważni są w tej układance również gracze środka pola z zadaniami defensywnymi, czyli Borysiuk i Sławczew. Obaj grają dobrze, ale prawdziwą profesurę odstawia ten drugi. Prezentuje się naprawdę świetnie (jego średnia not za rundę finałową to aż 6,75) i jest kluczowym elementem układanki Nowaka. Przypomina się spotkanie z Wisłą, kiedy do momentu gdy Sławczew był na boisku, Lechii wszystko szło dobrze – jego zmiana na Kuświka poluzowała gdańskie szyki w środku pola, co wykorzystywali krakowianie. Również w Poznaniu Bułgar grał bardzo umiejętnie, szczelnie zamykał razem z Borysiukiem wszelkie korytarze dla Lechitów, zresztą Sławczew został wczoraj wybrany przez nas graczem meczu.
Żonglując nazwiskami nie można też zapomnieć o tym równie kluczowym co Bułgar, czyli Kuciaku. Strach pomyśleć, gdzie byłaby dziś Lechia, gdy zimą Słowak nie pojawił się nad polskim morzem – Vanja mylił się zbyt wiele razy jak na ambicje Lechii. Kuciak robi co może, uwija się, jeszcze ani razu nie zszedł u nas poniżej noty wyjściowej, ma bardzo dobrą średnią 6,40. Gdańszczanie – tylko w fazie finałowej – zawdzięczają mu choćby czyste konto z Koroną, kiedy wyjmował uderzenia Górskiego, z Wisłą, gdy musiał parę razy się sprężyc, czy z Jagiellonią, która przeprowadzała ciągły ostrzał przez pierwszy kwadrans. Trudno uwierzyć, by Milinković-Savić dokonał tego samego.
Poza dobrą formą piłkarzy defensywnych czy szczelnym ustawieniu (jak wczoraj z Lechem), ważne jest, jak to zwykle bywa w piłce, szczęście. Nie byłoby tego tekstu, gdyby Gajos wczoraj strzelił na pustą, gdyby Gonzalez nie pomylił się o centymetry z rożnego, gdyby próby Jagi z początku były celniejsze. Lechii fortuna jednak sprzyjała, zmarnowanych okazji nikt nie będzie pamiętał, ale fakty już tak – pięć czystych kont w pięciu meczach rundy finałowej to tyle samo co przez całą piłkarską jesień gdańszczan.