Remigiusz Jezierski: – Jak u Lenczyka. Miękkie serce, twarda dupa…

redakcja

Autor:redakcja

24 sierpnia 2011, 19:27 • 14 min czytania

Stracił kilka lat kariery, bo zdaniem lekarzy piłka mogła zrujnować mu zdrowie. Jednak gdy prorokowali mu inwalidzki wózek, on debiutował w Ekstraklasie. Późno, mając prawie 25 lat, ale jednak… Szczerze? Jak na piłkarza, jest ponadprzeciętnie elokwentny. Skończył ekonomiczne studia, zna kilka obcych języków. Nie opowiada, że da z siebie wszystko. Albo, że rywal był wymagający… Potrafi odejść od banału i został dostrzeżony. Po awansie Śląska do pucharów zawiesił buty na kołku. I zaczyna właśnie nowy rozdział. Od niedawna biega z mikrofonem stacji Canal+. Ekspert-debiutant, może trochę zbyt duży optymista, Remigiusz Jezierski.

Gdy zadzwoniliśmy do niego, by umówić się na wywiad, trochę nas zaskoczył. Właśnie wybierał się na trening…

I od tego zacznijmy. Jaki trening? Tylko rekreacja czy kroi się jakiś nowy zawodowy etap?
Mam zamiar czasem jeszcze pokopać, ale już tylko dla przyjemności. W lidze oldbojów. Mój nowy klub nazywa się PKS فany. Oprócz tego z fundacją, którą tworzę, planuję zorganizować kilka pokazowych meczów. Tak, żeby połączyć działalność charytatywną z promowaniem futbolu. I dać ludziom możliwość kontaktu ze znanymi postaciami polskiej piłki.

Remigiusz Jezierski: – Jak u Lenczyka. Miękkie serce, twarda dupa…
Reklama

Podobno po zakończeniu kariery próbuje pan sportów piłkarzom niewskazanych.
To za dużo powiedziane. Kilka razy popływałem na nartach wodnych, czego grając w piłkę robić się nie powinno. Ale reszta to bardziej przyziemne dyscypliny – gra w tenisa, jazda na rowerze. Raczej nic ryzykownego.

Jest pan gotowy, że telewizja niedługo zrobi z pana eksperta od spraw wszelakich? Dziennikarze zaczną wydzwaniać po opinie, komentarze…
Nie wiem, czy jestem gotowy, bo nie mam pewności, że tak będzie. A na razie nie jest. Ale skoro pan tak twierdzi. To może być nawet zabawnie. Chociaż wolałbym być specjalistą tylko od piłki niż spraw wszelakich… (śmiech)

Reklama

Nowe zajęcie pochłania wiele czasu? Czy jest przyjemną weekendową robótką?
W tym momencie to raczej zajęcie na weekend. Siedzę w tym środowisku od lat. Znam ludzi. Dlatego nie mam problemu z przygotowaniem do poszczególnych meczów. Nie zabiera mi to wiele czasu. Bardziej koncentruję się nad poprawnością wymowy. Próbuję pracować nad stroną językową.

Wie pan już, kiedy rządzi komentator, a kiedy w transmisji można wrzucić swoje dwa słowa?
Komentator rządzi zawsze. To on mówi częściej, buduje nastrój i napięcie. Trzeba wyczuć, kiedy można mu się wtrącić. Już wiem, że gdy na boisku dzieje się coś ważnego, ja nie mogę wchodzić ze swoimi opowieściami, bo nie jest to dobry moment… Do tej pory komentowałem trzy mecze z Robertem Skrzyńskim i myślę, że nieźle to wyglądało.

Andrzej Iwan twierdzi, że współpraca z różnymi komentatorami wywołuje u niego różne emocje. Tremę, mniejsze lub większe napięcie…
Jak w życiu… Jakby przyjechał do mnie Zinedine Zidane i miałbym z nim zagrać w piłkę, dreszczyk emocji pewnie byłby inny niż w grze z Tomkiem Frankowskim. Ale to wszystko siedzi w głowie. Zidane wcale nie musi być trudniejszy w obyciu niż „Franek”, także wszystko zależy od nastawienia. A wracając do meritum… Dobrze współpracuje mi się z Robertem, bo on podchodzi do tej pracy bardzo emocjonalnie i idealistycznie. Z wielką pasją. Po niektórych komentatorach – bez nazwisk – widać już pewną rutynę, spokój, luz… Ale wszystko ma swoje plusy i minusy.

W jaki sposób się pan przygotowuje? Da się bazować tylko na znajomości tematu i ludzi?
Za przygotowanie statystyczne i merytoryczne bardziej odpowiada komentator prowadzący. Ekspert ma bazować na własnym doświadczeniu. Komentator mówi, że coś się dzieje, a ekspert dopowiada – dlaczego. I to powinno wynikać naturalnie z jego wiedzy.

Czyli nie ma pliku kartek z notatkami?
Nie ma. Wolę mówić to, co widzę, albo szukać historii w głowie. Na przykład… Upada na boisko Wojtek Grzyb, jest chwila przerwy. A mnie nagle przypomina się, jak grał w Odrze Wodzisław i zawsze pod koszulkę meczową ubierał drugą – z „eRką” na piersi. Niby taki drobiazg, a można opowiedzieć.

Ekspert musi „czytać grę”. Były piłkarz widzi na boisku więcej.
Oczywiście. To znaczy, inaczej… Wszyscy widzimy, co się dzieje, ale piłkarzowi jest łatwiej ocenić, co czuje dany zawodnik i dlaczego coś się wydarzyło. Na przykład – wydaje się, że jakiś XY nie strzelił gola, bo zlekceważył sytuację i chciał się zabawić. A tak naprawdę ja widzę, że zabrakło mu siły i precyzji, bo ma w nogach siedemdziesiąt minut, wykonane trzy drybling i tak dalej. Piłkarz jest świadomy takich słabości. A druga sprawa… Kibic na trybunach nie zna szczegółowych przedmeczowych założeń. Czasem dziwi się, że ktoś gdzieś nie biegnie, czegoś nie robi, a ten zawodnik ma w głowie, że trener nałożył na niego takie, a nie inne obowiązki.

Nie za dużo w tym zrozumienia? Niedawno komentował pan pogrom Podbeskidzia w Bełchatowie i pewnie myślał: „w takim meczu, to i ja bym hat-tricka strzelił”.
Aż tak, to nie. Bo po pierwsze z tymi hattrickami bywało u mnie raczej średnio. A po drugie – ja zawsze podchodziłem do piłki przez pryzmat zabawy, musiała mnie cieszyć. Przy dobrym wyniku, lubiłem wrócić do tyłu, spróbować jakoś ciekawiej zagrać. Bez ciśnienia. Właśnie, żeby ta gra trochę bawiła… A co do samego Podbeskidzia – widać, że zebrali brutalną lekcję i chyba zmądrzeli. Podejrzewam, że już nie dadzą się aż tak zaskoczyć .

Internauci wystawiają panu wysokie oceny za pierwsze transmisje. A co mówią pracodawcy?
Odbieram raczej pozytywne sygnały.

Konkretne uwagi?
Niewiele. Oczywiście, jakieś językowe, bo sporo wyrażeń przenoszę z szatni. Ale przyjmuję pouczenia, że mam na przykład mówić „na bliższy słupek”, zamiast „na krótki słupek” i tym podobne. Chociaż mam na szczęście wrażenie, że telewidzowi i tak się to za bardzo nie kłóci. W ogóle, jako były piłkarz, chciałbym wnosić sobą do transmisji odrobinę luzu. Powiedzieć czasem coś w żartobliwym tonie, że na przykład Grzesiu Fonfara to taka mała wesz, czy coś w tym stylu… Jakieś drobiazgi.

W nowej roli nie zmieniła się trochę optyka? Spojrzenie na ligę?
Cały czas, jak komentuję mecze, mam wrażenie, że jestem rezerwowym. Ł»e stoję niedaleko przy linii i za chwile trener machnie ręką, żebym pobiegł na rozgrzewkę. Jeszcze gdzieś to we mnie siedzi. Sam nieraz dostrzegam tę dezaprobatę rezerwowych w momencie, gdy trzy zmiany są wykorzystane i pozostali zawodnicy z grymasem na twarzy muszą zejść do szatni. Takie uczucia też rozumiem.

A myśli w stylu „nie wiedziałem, że tak źle się to ogląda” nie przychodzą? Niektóre mecze śledzi się z trudem.
To prawda, ale ja jednak jestem spaczony przez lata kopania piłki. Zawsze znajdę coś, co mi się podoba, czemu mogę się przyjrzeć. Jak nie da się niczego powiedzieć o taktyce, wtedy pójdę w stronę żartu. Ostatnio nawet zastanawiałem się, czy nie robię się za bardzo zabawny… I przez to śmieszny. Ale jednak wolę robić „pompkę” niż narzekać. Taka zresztą jest otoczka transmisji, która sprawia wrażenie, że mecz jest lepszy niż w rzeczywistości.

Zakłamujecie tę rzeczywistość.
Może tak. Ale trzeba to zrozumieć. Telewizje chcą, aby produkt był dla widza jak najbardziej atrakcyjny. Być może niektórzy się śmieją, niektórzy się dziwią, ale trzeba w tym kierunku iść. Sam wymyślam jakieś nowe „przepisy”, mówiąc o rzucaniu ręcznika na znak poddania się w meczu Podbeskidzia, czy wprowadzeniu drugiej piłki w przypadku najnudniejszych spotkań. Ale to wszystko żarty. Drobiazgi dla uatrakcyjnienia tego, co widzi osoba przed telewizorem.

Wyczytałem, że pan nigdy nie miał parcia na robienie kariery. Ani piłkarskiej, ani reporterskiej.
Mój sportowy brak parcia wynikał tylko i wyłącznie z problemów zdrowotnych. Między piątym a dwunastym rokiem życia w ogóle nie mogłem kopać piłki. Dopiero jako trzynastolatek po raz pierwszy wyszedłem do chłopaków na podwórko, a rok później zapisałem się do klubu. Wiem, że trochę czasu przez to straciłem. Rodzice zawsze tłukli do głowy: „ucz się, synu, ucz”, więc poszedłem na Akademię Ekonomiczną do Wrocławia… Lekarz mówił, że jak będę dalej grał w piłkę, to w wieku 25 lat czeka mnie wózek inwalidzki. Ale zawziąłem się i grałem. Mając już te 25 lat pojechałem do niego ze łzami w oczach i mówię: „no i co, doktorze?” Nie jeździłem na wózku, tylko debiutowałem właśnie w Ekstraklasie.

Przy takim zagrożeniu zdrowia dylemat musiał być duży.
Za bardzo chciałem to robić, żeby mieć wątpliwości. Nie widziałem nawet możliwości wyboru. Powiedzmy, że głowa pozwalała mi się uczyć, jakoś tam iść do przodu. Przychodziło mi to w miarę łatwo, ale życia bez piłki sobie nie wyobrażałem.

Wróżono panu karierę naukową po ekonomicznej uczelni. Mamy kolejnego piłkarza, który odróżni na przykład dywersyfikację od dywersji?
(Śmiech) Powiedzmy, że dałbym sobie z tym radę, choć akurat studiowałem zarządzanie i marketing. Specjalność – logistyka. Możemy więc uznać, że gdybym pracował w zawodzie, byłbym specjalistą od usprawniania dostaw transportu.

Na razie się chyba nie zanosi? Jacek Laskowki powiedział w rozmowie z Weszło, że nie zdradza nazwisk piłkarzy nadających się do pracy w mediach, bo konkurencja nie śpi. Długo miał pana na swojej liście?
Trudno powiedzieć. Pierwsze sygnały pojawiły się już chwilę temu. Ale z tego, co mi wiadomo, nie jestem akurat wynalazkiem szefa komentatorów Canal+.

Czego dotyczy największa obawa przed wejściem na wizję?
Nie mam czegoś takiego. Mam już pewne obycie z kamerą i mikrofonem. I to pomaga. Teraz muszę uczyć się szybko przekładać myśli w sensowne i zwięzłe zdania. Nie ma czasu na rozwlekanie. Liczy się szybkość i treść. Czasami chciałoby się pogadać dłużej, a sytuacja nie pozwala, bo na przykład widzę, że jakaś akcja idzie już w kierunku pola karnego.

W studiach jako ekspertów powinno się lokować ludzi o przeciętnym piłkarskim CV?
Trudno się odnieść. Choć rozumiem takie zarzuty. Są adekwatne, bo kibice na pewno chcieliby słuchać kogoś, kto grał w Champions League czy reprezentacji. Co mogę powiedzieć? Trudno mi się ustosunkować… Dostałem propozycję, więc pracuję.

Nie brakuje piłkarskiego terminarza, który układał życie na najbliższe pół roku?
Trochę na pewno. Piłkarze często narzekają, że nie mogą niczego zaplanować, a tu okazuje się, że są zawody, w których może być o to jeszcze trudniej. Jako reporter nie wiesz nawet, gdzie będziesz za tydzień. Sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie.

Może niedługo zabierze się pan za wywiady z boiskowymi kolegami? Pewnie dogadałby się pan nawet z Meliksonem w jego rodzimym języku.
Sądzę, że tak. W sprawach życiowych czy piłkarskich, raczej nie byłoby problemu. Maor musiałby chcieć mnie mocno skompromitować i zacząć używać bardzo skomplikowanego hebrajskiego (śmiech).

Mówi się o nim, jako wielkim niegdyś talencie. Pan grał w Izraelu, gdy Melikson miał 17-18 lat. Jak to z nim było?
Słyszałem o nim wtedy. Próbuję znaleźć odpowiednie porównanie… To był taki nasz Rybus sprzed 2-3 lat. Zawodnik, który nagle wskakuje do pomocy. Gra dosyć dużo i wszyscy się nim zachwycają. Robi wiele rajdów, gra spektakularnie i skutecznie. Taki właśnie był Melikson. Problem pojawił się z czasem, gdy jego kariera nie poszła w dobrym kierunku. Trafił do drugiej ligi. A później, to już wiadomo, co dalej. Nagle rozbłysnął znowu.

Nie dziwi pana ta nowa izraelska moda w Polsce? Mamy nagle całe transporty Izraelczyków na testach.
Dziwi i świadczy tylko o niezbyt dobrym wyczuciu rynku. O amoku. Izraelczycy byli przecież do wzięcia od zawsze, a tu nagle jeden wystrzał z Meliksonem gra ludziom na emocjach do tego stopnia, że działacze na siłę szukają jego kopii. To jest dla mnie, szczerze mówiąc, trochę śmieszne. Choć z drugiej strony, trzeba zwrócić uwagę na fakt, że dysproporcje finansowe między tymi krajami mocno się zatarły. Jak kiedyś Polacy chcieli wyjeżdżać do Izraela, tak teraz Izraelczykom opłaca się przyjeżdżać do nas.

Może pora założyć agencję menedżerską i ściągać kolejnych?
Etycznie i moralnie trochę by się to kłóciło z pracą w telewizji.

Ale myśli pan, by iść kiedyś w tym kierunku… Słyszałem, że Eli Guttman to pierwszy transferowy strzał.
O proszę. Do bardzo dobrych dociera pan informacji. No, ale fakt. Eli Guttman cały czas jest bez pracy, a uważam, że to świetny fachowiec, bardzo dobry trener. Takich ludzi warto promować, bo jest wszechstronny i ma dobry warsztat. Do tego to fajny człowiek i niezły psycholog. Mówi w kilku językach, jest elokwentny. No i motywator. Coś jak Janusz Wójcik.

No, to mamy dość mocne porównanie.
Jeśli chodzi o motywację, był przecież genialny. No, ale faktycznie… Ma parę przywar (śmiech).

Chce pan coś na ten temat powiedzieć?
Nie. Nie bardzo.

W takim razie – co z tą menedżerką?
Jest to jakiś pomysł na przyszłość. Daje dobre perspektywy finansowe, a można też wykorzystać swoje kontakty czy znajomość języków. Myślę o tym. Ale wiadomo, na razie skupiam się na telewizji. To dla mnie nowy i ciekawy rozdział.

Takie spontaniczne podjęcie wyzwania, jakie samo pojawiło się na drodze?
Nie do końca spontaniczne, bo pierwszy sygnał miałem już osiem, może dziewięć miesięcy wcześniej. Jeszcze przed podpisaniem kontraktu ze Śląskiem Wrocław. Dostałem wtedy informację, że gdybym kończył z grą, jest dla mnie propozycja. Teraz, w czerwcu, dostałem kolejne zapytanie, czy rezygnuję. W Śląsku chcieli, żebym potrenował jeszcze przed nowym sezonem i ja, głupi, niestety na to poszedłem. A skończyło się, jak się skończyło.

Podobno lekko obawiano się o pana obiektywizm. Ł»e może być jakieś wylewanie żalów.
Ale gdzie tam… Nie ma mowy. Ostatnio nawet w Śląsku musiałem się tłumaczyć, dlaczego powiedziałem, że w Chorzowie nie było jakiegoś faulu. Mieli do mnie pretensje, że nie jestem za nimi (śmiech). Ale komentując mecz wyłączam swoje osobiste sympatie i antypatie.

Teraz, jako reporter, byłby pan w stanie rozmawiać na przykład z trenerem Lenczykiem na trochę innym poziomie niż dziennikarze, których on traktuje z góry, dość specyficznie…?
Ze swojej strony – mógłbym. Jednak o ile zauważam, że bez mikrofonu trener rozmawia ze mną w dość sympatyczny sposób, o tyle nie mam gwarancji, że to samo robiłby przed kamerą. Ale osobiście uważam, że Lenczyk media szanuje. Nawet nie wiem, czy ostatnio mój wizerunek nie wzrósł w jego oczach. Kto wie. Może jestem teraz dla niego wartościowszą osobą do rozmowy niż byłem (śmiech).

Z pana perspektywy, Lenczyk to w stu procentach człowiek, jakiego widzimy, czy jednak trochę poza?
Oczywiście, że poza. W jakimś stopniu na pewno. Myślę, że ma przygotowaną dobrą maskę i miękką poduszeczkę pod pupę… „Miękkie serce, twarda dupa”. Ale w gruncie rzeczy uważam, że jest naprawdę dobrym człowiekiem. A do tego przez lata nauczył się funkcjonować w trudnym, brutalnym świecie. Moglibyśmy się tego od niego uczyć.

Tak samokrytycznie – gdzie byłby dziś Remigiusz Jezierski, gdyby został w kadrze Śląska? Przy Diazie i Voskampie?
Jezierski zawsze był bliżej Ćwielonga i Soboty. Jeśli trener wystawiał mnie na „szpicy”, to głównie z racji walorów fizycznych i umiejętności utrzymania się przy piłce. Do Śląska nigdy do końca nie pasowałem, bo takich zawodników jak Mila, Ćwielong, Madej – kreujących grę – było kilku… Prędzej w Jagiellonii czułem, że mam swoje miejsce. Może trzeba było wcześniej przekwalifikować się na pomocnika… W skarbach kibicach byłbym w drugiej linii i najwyżej od czasu do czasu ktoś sugerował, że mogę zagrać w ataku.

Lepiej być bramkostrzelnym pomocnikiem, niż nieskutecznym napastnikiem. Pan zawsze miał tyle dystansu do swoich umiejętności?
Raczej tak. Od siebie wymagam więcej niż od innych. Nigdy nie narzekałem na trenerów, tylko starałem się szukać powodów różnych wydarzeń wokół siebie. Plus ta choroba w dzieciństwie. Może i ona w jakimś stopniu determinowała to, dokąd doszedłem.

Swojego niedawnego rywala do miejsca w składzie – Critiana Diaza nazwał pan „el banito”. Chłopak ma chyba zbyt luźne podejście do zawodu?
Troszeczkę tak… Jest typowym latynosem. Byłą gwiazdą ligi boliwijskiej i naprawdę dobrym zawodnikiem z genialną techniką. Tylko jednocześnie z przekonaniem, że kompletnie nie musi pracować nad stroną fizyczną. Nie bardzo chce się przestawić na ciężką harówkę i dlatego nieraz odstaje. Uważa, że powinien mieć miejsce w składzie na podstawie samych umiejętności.

U trenera Lenczyka da się odstawać fizycznie?
Nie da się, jeśli podporządkujesz się jego zasadom. Ci, którzy się temu nie poddadzą, nie będą grali. Ale dziś mnie już to nie dotyczy.

Można odnieść wrażenie, że skończył pan karierę tak trochę „z braku laku”.
Konkretnie: z braku kontraktu ze Śląskiem Wrocław…

I innych ofert.
Nie. Od dłuższego czasu planowałem zakończyć karierę we Wrocławiu. Teraz trochę żałuję, że nie zrobiłem tego sezon wcześniej. Ale człowiek mądry dopiero po szkodzie. Wiadomo, że zarobki piłkarza są na tyle dobre, że ciężko się z nimi naturalnie rozstać, przejść do innych działań. Ale jednocześnie nie chcę już odcinać kuponów i grać w niższych ligach.

Śląsk nawet nie kwapił się z ogłoszeniem pana decyzji.
Fakt. Mogło się to odbyć lepiej. Ale nie chce mi się już tego roztrząsać. Możemy tylko wyczytać między wierszami, dlaczego tak się stało. Być może nie doceniano we Wrocławiu nie tylko tego, co zrobiłem ostatnio, ale wszystkiego, co zrobiłem wcześniej. Ale to nieważne. Tak, jak trener Lenczyk – miękkie serce, twardy tyłek…

Do wizerunku poważnego gościa nie pasują mi u pana dwie sprawy. Po pierwsze –dziwne „cieszynki” po bramkach. Wieszanie na poprzeczce, udawanie małpy…
Ale to jest absolutnie obraz mojej osoby. I sygnał, że na moją powagę trzeba patrzeć jednak z przymrużeniem oka. Lubię pożartować. Potrafię śmiać się z samego siebie. Taki mam styl bycia. Pomysł pojawił się dawno temu, gdy Canal+ ogłosił konkurs na oryginalną radość po bramce. A że często z dzieckiem odwiedzałem ZOO, od razu przyszła myśl, żeby spróbować z czymś takim… No, a sam konkurs chyba i tak wygrał Piotrek Rocki (śmiech).

Druga niepasująca historia to konflikt z Vukiem Sotiroviciem.
Próbowałem go tonować, ale czasem przychodzi moment, że ciężko kogoś powstrzymać tylko słowami.

To znaczy?
Tylko tyle, że gdyby nie reakcja kolegów i trenerów prawdopodobnie doszłoby do rękoczynów.

Vuk był agresywny?
Na co drugim kroku pokazywał, że coś do mnie ma. Nie wiem. Ludzie najczęściej różne negatywne opinie o kimś zatrzymują dla siebie. Ale on był taki, że te swoje emocje wynosił na zewnątrz. Kilka lat grał w Śląsku, był w nim traktowany jak gwiazda i chyba trochę się zapomniał. Myślał, że zasługuje na specjalne traktowanie i wszystko mu wolno. Na treningu nie można było go dotknąć. A ja chyba próbowałem wytłumaczyć, że dotknąć można każdego…

Powiedział pan niedawno: „zawiesiłem buty na kołku i zostałem niepokonany”. W jakim sensie? Bez tego rozmieniania na drobne?
Dokładnie. Skończyłem grać w piłkę w wieku 35 lat, będąc zawodnikiem klubu Ekstraklasy. Już rok temu, jako w miarę podstawowy zawodnik Jagiellonii, przekonałem się, że czas kończyć. Bo wszyscy bardzo zaglądają w metrykę. Ale jednak cieszę się że odszedłem z jakimś tam sukcesem. W momencie, gdy Śląsk wrócił na właściwe tory.

ROZMAWIAف PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama