Wcale nie tak dawno płakał przed meczami, jeżdżąc na Klasę C i grając na boiskach, gdzie w bramki wrastały gałęzie. Dziś Tomasz Loska jest pierwszym bramkarzem Górnika, gdzie skorzystał z niedyspozycji wszystkich konkurentów. A jak już wskoczył między słupki, to miejsca oddawać nie miał zamiaru. W wywiadzie dla Weszło opowiada o tym, jak zalazł za skórę rodzinie Kasprzików, wspomina c-klasowe klepiska, koncert śląskich szlagierów dany za pięć dyszek, częstochowskich „invincibles”, a także jak w 45 minut z darmozjada i debila stał się człowiekiem z charakterem.
– Mimo młodego wieku już troszkę zwiedziłem. Na dobre wyszło to jeżdżenie, bo patrz: Tychy, Ornontowice, Góra, Częstochowa. A wszystko po to, żeby koniec końców wylądować w tym wymarzonym klubie. Najbliżej, bo 10 kilometrów od domu.
Jak to się w ogóle stało, że ostatecznie trafiłeś do Górnika?
Jak miałem piętnaście-szesnaście lat, to trener Machnik zaprosił mnie pierwszy raz na trening do siebie. Ale uznaliśmy z tatą, że pójdziemy do Tychów. Tam wydawało się fajnie – szkoła, akademia, możliwość trenowania od razu z pierwszym zespołem, to było dla mnie osiągnięcie. Byłem tam rok, półtora może, na wypożyczeniu. Ale musiałem koniec końców wrócić do Gwarka Ornontowice. Był temat wykupu, ale kluby nie dogadały się co do kwoty. No i zostałem w Ornontowicach, w czwartej lidze. Nie zagrałem tam wtedy ani jednego meczu, jeździłem na ławkę w czwartej lidze, a w niedzielę o 11:00 były mecze w C Klasie w tych wszystkich okolicznych wsiach. Chwilę wcześniej trenowałem z pierwszym zespołem w Tychach, a tutaj jeżdżę po klepiskach z rezerwami Gwarka Ornontowice. Tam były takie boiska, że szok. Na przykład na niektórych była normalna górka. I jak piłka była na drugiej połowie, to z mojej bramki nie widziałem nic. Oni sobie tam grali, a ja nawet nie wiedziałem, co się dzieje. Albo było takie boisko, że miałeś siatkę wrośniętą w las. Małe gałązki normalnie wystawały. To jak mi czasem kopnęli obok bramki, to przez trzy-cztery minuty mnie nie było i piłek szukałem, żeby można było grać dalej. Było śmiesznie, ale do czasu.
Z progu profesjonalnej piłki spadłeś najniżej jak się dało.
Nie wspominam tego dobrze. Byłem tym wszystkim tak załamany, że zdarzało mi się płakać jadąc na spotkanie. Przed chwilą byłem w 1. lidze, trenowałem, czasami nawet zabierali mnie do Jaworzna na mecze, sparingi. A zaraz przychodzę do Ornontowic i jestem w C Klasie. Nie wiem, czy moja dyspozycja wtedy była tak zła, ale trener tak postanowił, wysyłał mnie z rezerwami. Chciało się ryczeć, ale się nie poddałem i później zimą szukałem jakiegoś wyjścia, inaczej bym zniknął na dobre.
I wtedy odezwał się Górnik?
Trener Machnik zadzwonił znów do taty i powiedział, żebym przyjechał się pokazać. Potrenowaliśmy dwa razy. Świętej pamięci Krzysztof Maj z trenerem Machnikiem zdecydowali, że będą mnie brać, więc podpisaliśmy kontrakt. Dzięki trenerowi Machnikowi trafiłem do Zabrza, jemu zawdzięczam bardzo dużo. Jego wychowankami są zresztą Łukasz Skorupski, Dawid Kudła… Ma w swoim CV parę wynalazków, „Skorup” to przecież też klasa światowa.
Górnik to klub, z którego łatwo się wybić?
Wiadomo, zobacz jaki jest medialny. Że większość meczów naszych pokazuje Polsat Sport. To jest dość logiczne, że na taką – nic jej nie ujmując – Drutex Bytovię nie przyjedzie tylu obserwatorów oglądać zawodnika, co na Górnika, gdzie co mecz masz kilkanaście tysięcy ludzi. Gdzie jest tak duże zainteresowanie, taki klimat wokół piłki.
Jesteś kibicem Górnika, ale zaliczyłeś epizod w Piaście, prawda?
Stare dzieje. Miałem trzynaście lat, nic wielkiego. Grałem szkolny mecz i był na nim jakiś trener Piasta. Zauważył mnie na boisku, bo wyróżniałem się fizycznie. I całe boisko jako bramkarz sam przebiegłem, uderzyłem, to mu się spodobało. Ale nie umiałem tego pogodzić ze szkołą w Paniówkach. Oni mieli klasę sportową, ja nie miałem. Z inicjatywą wyszły Ornontowice, wydawało się, że tam jest fajnie, można się rozwinąć… No to poszedłem.
Paniówki, gdzie się wychowałeś są, z tego co kojarzę, w całości za Górnikiem. Koledzy nie docinali, że grasz w Piaście?
Nie, miałem 13, 14 lat, to moi rówieśnicy jeszcze nie jeździli na mecze, nie kibicowali na Torcidzie. Do teraz chyba nikt o tym nie wie, bo wiesz, nie przyznaję się do tego za bardzo (śmiech).
Ty też przechodziłeś przez etap kibicowania na Torcidzie?
Nie, chodziłem raczej na „pikników”. Mój sąsiad linie malował w Górniku, dalej maluje, i to on mnie zabierał na mecze. Dlatego nie chodziłem na sam młyn. On zaszczepił we mnie miłość do tego klubu, potem coraz częściej ze znajomymi na wsi w rozmowach przewijał się temat Górnika.
Śledziłeś w ogóle, ilu bramkarzy przewinęło się przez klub, podczas gdy ty czekałeś żeby się przebić?
Witkowski, Przyrowski, Steinbors, Kuchta, Janukiewicz, Kasprzik… No, trochę ich było. Naczekałem się, ale było kogo podglądać. Każdy w innym elemencie jest dobry – Pavels, przypominam sobie, świetnie bronił sytuacje sam na sam, Sebastian bardzo dobrze grał nogami. Od Grzesia Kasprzika można się było nauczyć charakteru, bo to jest świr niesamowity. Podłapywało się to i owo i myślę, że wszystkiego po troszku dzięki nim mam. Jedno mi wychodzi lepiej, jedno gorzej… No, ale nie można mieć wszystkiego.
Z Grześkiem masz dobre stosunki? W Górniku wygryzłeś jego, a wcześniej w Nadwiślanie jego brata.
Grzesiu próbował sobie to jakoś tłumaczyć tym, że byłem wtedy młodzieżowcem i tylko dlatego mnie trener wystawiał (śmiech). Prawda była taka, że grało nas czterech młodzieżowców, a było wymaganych dwóch, więc troszkę się w tym temacie kłóciliśmy. Ale wszystko na żarty, jak to w szatni. Ja z Grzesiem się w miarę dobrze trzymam i myślę, że tak zostanie.
Młody wskoczył, to też nie może sobie na za dużo pozwalać.
Mati Kuchta jest jeszcze o miesiąc młodszy ode mnie, to mnie uratowało. Bo jak trzeba nosić piłki, biec po jakiś sprzęt, to Mati pierwszy. Tylko miesiąc różnicy, a patrz jak dużo daje – zwalnia mnie z obowiązków (śmiech).
Jak to w ogóle się stało, że wiosną od razu wygrałeś rywalizację? Na miejscu było trzech innych bramkarzy, a między słupki wskoczyłeś ty, jesienią grający na wypożyczeniu w Rakowie.
Powiem szczerze, że jak przyjechałem do Górnika w grudniu, to nie za bardzo się z tego cieszyłem. To było moje marzenie grać przy Roosevelta, ale w Rakowie było mi bardzo dobrze. Czułem, że robię ogromne postępy, że wiosna może mi dać jeszcze więcej. Grać, walczyć o jakiś cel w świetnie poukładanym klubie… Częstochowa to było najlepsze w tamtym momencie miejsce dla mnie. Ale też wiedziałem, że ściągnięcie mnie z powrotem nie było bezpodstawne, skoro zbierałem w Częstochowie naprawdę dobre opinie i wiedziałem, że mi idzie. W styczniu zacząłem przygotowania, pojechaliśmy najpierw na obóz do Kravary. Później była Słowenia, gdzie już Wojtka Pawłowskiego nie było. Na treningu w Zabrzu w niegroźnej sytuacji, bo robiliśmy jakieś ćwiczenia na kolano, poczuł ból i okazało się, że musi mieć artroskopię. Więc on wypadł z rywalizacji, Grzesiek Kasprzik na trzy tygodnie wyleciał, bo złapało go konkretne choróbsko. Mati Kuchta wracał po kontuzji, dobrze wyglądał, ale przez pierwszy miesiąc przygotowań nie trenował z nami. Więc byłem w najlepszym miejscu. Wydawało się, że poza mną nie ma komu wejść do bramki. Chociaż powiem szczerze, że na początku przygotowań byłem praktycznie pewny, że to Wojtek zacznie rundę. I w sparingach, i w treningach był ustawiany pod wyjściowy skład. Wyszło jak wyszło, czyjeś szczęście, czyjeś nieszczęście.
Z Rakowa przychodziłeś w ogóle jako talizman dający to szczęście, jesienią nie przegraliście nawet jednego meczu.
Kurczę, mieliśmy wtedy taki luz, że jak pojechaliśmy na Kotwicę Kołobrzeg i w pierwszej połowie graliśmy druta strasznego, 0:2 do przerwy, to w szatni mimo to był pełen spokój. Trener nas tylko trochę podbudował, żadnych krzyków, nic, bo sami wiedzieliśmy, na jak wiele nas stać. Wyszliśmy, zrobiliśmy 2:2, a po drugiej połowie ich bramkarz został mimo to zawodnikiem meczu, tyle stworzyliśmy sobie sytuacji. Dlatego czuliśmy się baaardzo mocno, rzadko się zdarza 19 meczów bez przegranej, do tego w pucharze wygraliśmy z Chrobrym, z Puławami. Fajnie się to wszystko zapowiadało, teraz zresztą Raków ma już awans praktycznie pewny.
O czym myślałeś, gdy dowiedziałeś się, że zagrasz w Zabrzu z GKS-em Tychy od pierwszej minuty?
Że wszystko w moich rękach i nogach, bo trener nie będzie potem zmieniać dobrze broniącego bramkarza. Najważniejsze, żeby się nie obsrać. Nigdy wcześniej nie grałem przy publiczności większej niż sześć tysięcy, to było bodaj w Bełchatowie z Rakowem. A tu przyjeżdżają Tychy, osiemnaście koła prawie, jest różnica. Przy zabrzańskim młynie to jest całkiem inne granie. Tak się mówi, że się nie przejmuję, że się nie stresuję. Bzdura. Nie da się do końca wyłączyć przy takim otoczeniu. No ale się nie obsrałem (śmiech).
Kiedy ten stres całkowicie z ciebie zszedł?
Mecz na zero, pierwsza interwencja, jakieś pierwsze oklaski przy złapaniu wrzutki. To niesie, dodaje wiatru w żagle, człowiek momentalnie czuje się o wiele pewniej. Kibice bardzo mnie motywowali, trybuny teraz już nie powodują presji, tylko bardzo mi pomagają.
Podglądasz czasem, co się na nich dzieje? Bramkarz ma w sumie do tego najwięcej okazji.
Teraz jak graliśmy z GieKSą, to podsłuchiwałem, co tam młynowy mówił. Kiedy powiedział, że Ruch przegrywa 0:2, to trochę się pocieszyłem. Potem też podsłyszałem, że na stadionie jest 21 tysięcy ludzi, pomyślałem sobie „fajnie, fajnie”. Czasem jak na boisku jestem poza akcją, to podpatruję, co tam się dzieje. Ale wiadomo – tylko jak faktycznie nie ma zagrożenia, bo trzeba cały czas przesuwać, trzymać koncentrację. Teraz akurat był taki mecz do jednej bramki, chcieliśmy za wszelką cenę utrzymać to 1:0, w takich spotkaniach musisz być skoncentrowany na sto procent.
Porażka w tej rundzie z Kluczborkiem była twoim najgorszym momentem w Górniku?
Zdecydowanie. To był taki mecz, że stojąc na środku boiska słyszałem sam Górnik, praktycznie jakbyśmy byli u siebie. A wygrali z nami drugi mecz w tym sezonie. Nie wiem, jak to się stało. Nie zlekceważyliśmy ich w żadne sposób. Wiedzieliśmy, że to będzie ciężki mecz, bo drużyny z dołu zawsze sprawiają problemy. Po meczu w szatni była tylko cisza i niedowierzanie.
Mieliście już wtedy świadomość, że mocno wam się ze wszystkich stron dostanie?
Tak było, szczególnie że kibice tutaj się nie patyczkują. Widać, jak się czyta choćby komentarze w internecie. Tak jest w sumie wszędzie, gdzie są duże oczekiwania. Czytaliśmy o sobie „banda debili”, „banda ciuli”. Czasami nawet po meczu słyszymy coś w stylu „wy szmaty”. Ja uważam, że trzeba mieć jakiś szacunek do siebie, ale z drugiej strony trzeba zrozumieć, że kibice to krewcy ludzie i łatwo ulegają emocjom. Najlepiej było to widać ostatnio w meczu ze Stomilem, gdzie do przerwy przegrywaliśmy 0:2, a ostatecznie wygraliśmy tamto spotkanie. Już po spotkaniu poczytałem sobie komentarze – te po przerwie i te po meczu. Ci sami ludzie pisali kompletnie różne rzeczy. Po połówce: „wy chuje, za co my wam płacimy z miejskich pieniędzy, skoro jesteście darmozjady i debile?!”. A na koniec „brawo panowie, pokazaliście charakter”. Masakra (śmiech).
Łaska kibica na pstrym koniu jeździ. Ciebie takie komentarze ruszają?
Śmieszą mnie. Gdybym się nimi przejmował, to nie wytrzymałbym psychicznie. Bo bramkarz to odpowiedzialna funkcja. Jestem ostatnią osobą, która broni bramki. Jak ja coś zawalę, to nikt nic nie zrobi, więc moje myśli nie mogą krążyć wokół tego, co ktoś o mnie napisał. Jasne, czytam sobie czasami komentarze w internecie, pośmieję się. Jak ktoś mądrze mówi, to potem przeanalizuję, ale trzeba umieć oddzielić wartościowe rady od hejtu.
Był taki mecz tutaj, w Górniku, ostatni sparing przed ligą i debiutem z Tychami. Puściłem bramkę pod brzuchem, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Strzelił chyba Iżvolt, ten co był w Piaście kiedyś. Pisali wtedy „o, Loska jest znany z takich zagrań”. Ja sobie nie przypominam, ale okej. Wtedy faktycznie trochę przejąłem się tym wszystkim. Że zaraz Tychy przyjeżdżają, a ja puszczam babola w sparingu. Ale to była chwilka. Potem mówię sobie, że przecież nie mogę być pizdą i tego rozpamiętywać. Po prostu nie może się to powtórzyć i tyle.
Był taki moment w tym sezonie, że dopadła was kompletna rezygnacja? Myśl, że awansu nie da się już zrobić?
Wiadomo, że od strony kibiców jest wywierana presja. Oni nie wyobrażają sobie tego klubu w 1. lidze dłużej niż przez rok. Tego żaden z zagorzałych fanów nie da sobie przetłumaczyć. Ale był taki moment zwątpienia i dobrze że wygraliśmy teraz trzy mecze z rzędu, bo to diametralnie zmieniło naszą pozycję. Póki mamy szansę, kibice mogą wierzyć. Ja też wierzę, ale na spokojnie. Już nie na zasadzie, że „musimy zrobić awans”. Musimy, to wygrać ze Zniczem. Potem z Podbeskidziem i na koniec z Puławami. A później można spojrzeć na tabelę. Jak na Zniczu się obsramy, to już jest koniec czegokolwiek.
Z kolei Sandecja ma już pewny awans. Po tabeli wygląda to tak, jakby mocno przerośli ligę, ale wy akurat ich ograliście.
W meczu z nami, szczerze powiem, nie wyglądali wcale jakoś super. Przegrali 0:2, ale nie było też u nich Maćka Małkowskiego, motoru napędowego drużyny. Sandecja praktycznie nie zagroziła naszej bramce, przypominam sobie tylko jedną piłkę jaką złapałem, bardzo łatwą. Nie pokazali takiej wartości, jak w ostatnich ośmiu meczach. Bo wygrać tyle spotkań z rzędu, to nie może być przypadek. To mądra drużyna, zwyciężają po 1:0, 2:0, 2:1. Jak mają wynik, umieją go bronić. My parę razy wynik też mieliśmy, ale to nas różniło, że nie potrafiliśmy go czasami dowieźć.
Oni w dużej mierze swój awans zbudowali na twoich byłych klubowych kolegach.
No tak, „Korzeń”, „Mały”. Oprócz tego Piter Bućko dobrze wygląda, Dudzic. Ekipa jest. Korzym to jest dobry piłkarz, mimo tego że w Górniku wyszło jak wyszło. „Mały” był w Górniku jeszcze za trenera Nawałki i też miewał naprawdę mocne mecze. Widać, że zasłużyli na to, że zagrają w ekstraklasie. To nie jest jakiś zbieg okoliczności, przypadkowa drużyna na pewno nie wygrywa ośmiu meczów z rzędu w tak wyrównanej lidze.
Tacy zawodnicy nie wpasowaliby się już w „nową filozofię” Górnika, tego kadrowo odmłodzonego, tym bardziej po odejściu Dancha, Kosznika i Plizgi.
Z Adamem byliśmy dobrymi kolegami – on Ślązak, ja Ślązak, tak sobie godoliśmy. Na treningi często jeździliśmy razem. Ale ciężko mi o tym mówić, bo to decyzja trenera. Nie wiem, czy to było spowodowane formą sportową, czy innymi czynnikami. Nie chcę w to wchodzić, to nie moja kompetencja. Ja ich wszystkich bardzo lubiłem. Dawid Plizga – zarąbisty piłkarz, Adaś Danch – super piłkarz i człowiek, Rafał Kosznik też dużo dawał, można się było od nich sporo nauczyć. Było, minęło. Szatnia jest obecnie młoda, jest zabawa, bracia Wolsztyńscy po meczach zawsze kręcą disco polo, ja razem z nimi. Teraz wygraliśmy trzy mecze pod rząd, więc jak widać ta młodzież nie jest taka zła.
21 lat to dla bramkarza cały czas młody wiek? Wiesz, Bartek Drągowski 21 skończy dopiero za rok, żeby daleko nie szukać – Łukasz Skorupski w tym wieku szykował się do wyjazdu do Włoch, a ty cały czas czekałeś na szansę w Górniku… Nie zacząłeś się niecierpliwić, że ty cały czas nie kręcisz się koło pierwszego składu?
Był moment zwątpienia może rok temu, jak wróciłem z Nadwiślana Góra. Trenowałem z pierwszą drużyną, potem poszedłem do Góry, żeby się ograć i po tym okresie wróciłem do Górnika za trenera Ojrzyńskiego. Ale nie do pierwszego zespołu, tylko do rezerw. Zasmuciło mnie to, bo odchodziłem jako zawodnik z „jedynki”, a zostałem przydzielony do trzecioligowych rezerw, gdzie nawet nie grałem, tylko jeździłem na ławkę rezerwowych. Nie mogę powiedzieć, że w rezerwach jest jakoś źle, bo świetnie popracowałem w tym okresie z trenerem Piotrem Czopem, ale było mi przykro. Odżyłem na wypożyczeniu w Częstochowie i wtedy tę pracę z trenerem doceniłem, bo wskoczyłem od razu do bramki. Nie chcę, żebyś to odebrał tak, że się pompuję, ale mówię jakie były opinie – grałem tam na wysokim poziomie. Pomogłem swojej drużynie, bo to, że nie przegraliśmy żadnego meczu, było w pewnej części moją zasługą. No, ale wracając do pytania – liczyłem, że po wypożyczeniu do Nadwiślana będę bardziej brany pod uwagę, a tak naprawdę poszedłem w odstawkę. Wróciłem do punktu wyjścia.
Zwiedziłeś już pokaźną liczbę poziomów rozgrywkowych. Na którym poczułeś, że wreszcie jesteś piłkarzem?
Nie poczułem jeszcze (śmiech). Daleka droga do tego. Jestem chłopak ze wsi, skromny. Nie ma co się tak samemu nazywać, trzeba osiągnąć coś konkretnego, na konkretnym poziomie. Najpierw w Polsce, a potem za granicą. Nie ukrywam, że Niemcy mi się bardzo podobają.
W pokoju wisiały plakaty Bayernu?
Plakaty, tata ma kolegę z okolic Monachium, więc kiedyś była też jakaś koszulka z autografami załatwiona – chociaż do dzisiaj nie wiem, czy autentyk. Jakieś zdjęcie z autografem. To zawsze w pokoju za młodu gdzieś tam było.
Gdybyś nie grał w piłkę, to grałbyś na…
Wiedziałem, że ten temat poruszysz, on zawsze wychodzi (śmiech)! To już będzie cały czas na tapecie. Tata śpiewa śląskie szlagiery, no! Jest tutaj rozpoznawalny, ma swój zespół od dwudziestu lat. Jak miał czternaście lat, zagrał pierwsze wesele samemu. To jest jego hobby i mnie też chciał zrobić muzykantem. Jak byłem mały, chodziłem na lekcje akordeonu, gry na organach, na pianinie. Trochę obowiązków było – szkoła, instrumenty, piłka. Po pięciu latach nauki gry na instrumentach w końcu uznałem, że to nie jest to, że wolę pójść w piłkę. Granie nie kręciło mnie tak bardzo. A był już nawet taki czas, że grałem koncerty akordeonowe. Z zespołami jakimiś, na festynach, dla starszych ludzi, dla kół gospodyń wiejskich i tak dalej.
Kolega, który grał w Tempo Paniówki kiedy byłeś tam w juniorach, mówił mi że wychodziliście na mecze przy hitach twojego taty.
Tak, bo tu w Paniówkach jest słynny w okolicy komentator meczy. Starszy gość, który robi to bardzo emocjonalnie i zawsze puszcza właśnie muzykę mojego ojca. A jak tata wchodzi na stadion, to on zawsze mówi „witamy, witamy, popularny Gienek z Paniówek, lider zespołu B.A.R.”. Huczne przywitanie, wszyscy klaszczą. Ojca tu na rękach noszą, bo jest lokalną gwiazdą. Dlatego też te szlagiery tutaj lecą.
Ty chodziłeś z ojcem grać na wesela?
Po weselach nie chodziłem, ale raz była taka sytuacja, że jeden członek zespołu mojego taty zachorował, a koło Bielska w jakiejś wsi akurat był festyn. Miało ich przyjechać czterech, brakowało jednego, no to tata zapytał, czy nie chcę coś zarobić. Siedemnaście lat miałem. Pomyślałem, że jak mi odpali pięć dych, to będę zadowolony. No i mówię: „dobra, jadę z wami”. Dali mi strój: kapelusik, marynareczka. Za organkami stałem, puszczałem tylko muzyczkę z mini dyska, a nóżką, wiesz jak, tupałem i udawałem, że coś tam gram na niby. Jeszcze pamiętam, że jakieś dziewczyny do mnie potem pisały po tym koncercie na Facebooku, także byłem zadowolony.
Szlagiery dały ci popularność szybciej niż piłka!
Ale nie kręciła mnie tak muzyka, żeby w to iść. Czasami sobie usiądę w domu do pianina, coś popróbuję…
Wiesz, jak kończą pianiści w polskiej lidze?
No nie za dobrze temu Langilowi wyszło (śmiech). Nie no, takim pianistą to nie jestem, czasami sobie dla przyjemności zagram jakieś „wlazł kotek na płotek”, ale nic więcej za bardzo nie pamiętam.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. 400mm.pl/profil Tomka Loski na Facebooku