Wielokrotnie porównywany do Luisa Figo, nieraz określany mianem piłkarza, „jakiego Hiszpania jeszcze nie miała”. Był najlepszym zawodnikiem reprezentacji na Mistrzostwach Świata w 2002 roku, jednocześnie przesądzając o jej odpadnięciu. Dysponował ogromnym talentem, którego nigdy nie udało mu się w pełni pokazać na najwyższym europejskim poziomie. JoaquÃn Sánchez RodrÃguez.
Gdy pod koniec sierpnia 2006 roku w końcu został sfinalizowany jego transfer do Valencii, wydawało się, że wreszcie znalazł klub na miarę swoich możliwości. Ł»e tu pokaże pełnię swego talentu, uciekając w końcu od psychopatycznego prezesa Betisu Sevilla, Manuela Luiza de Lopery. Jednak los zdawał się trapić tego piłkarza od zawsze. Wszystko zaczęło się na azjatyckim mundialu roku, gdy jako zaledwie 21-letni piłkarz był czołową postacią reprezentacji Hiszpanii. Reprezentacji ograbionej przez egipskiego sędziego Gamala El Ghandoura z awansu do półfinału azjatyckiej imprezy.
Pierwsza porażka
W dogrywce Joaquin swą wspaniałą centrą miał zapewnić Hiszpanom historyczne miejsce w półfinale. Tak się jednak nie stało – boczny arbiter widział, jak piłka opuszcza linię końcową. Jako jedyny na świecie. Doszło do rzutów karnych, które nie powinny mieć miejsca. Tam Joaquin jako jedyny nie trafił. Ten, który miał wprowadzić Hiszpanię do najlepszej czwórki, pozbawił jej tego miejsca. Należnego. Niektórzy zawodnicy chcieli dokonać linczu na arbitrze, który odarł ich z marzeń, Joaquin wolał przebywać w samotności. Próżno było doszukiwać się tego charakterystycznego uśmiechu, który był jego cechą rozpoznawczą. Los już w tym momencie potrafił z niego zadrwić oraz wystawić na ciężką próbę. Podołał, w dużej mierze dzięki kibicom. Po powrocie z Korei Południowej był i tak największą gwiazdą, fani reprezentacji wspierali go na każdym kroku. Jak sam wspomina, mogło się to dla niego dobrze skończyć, ze względu na „ilość uwagi jaką byłem otoczony z każdej strony.”
Rozstanie z Valencią, po 5 latach gry na Estadio Mestalla odbyło się w przyjaznej atmosferze, lecz sam Joaquin nie ukrywał swej chęci odejścia do nowo budowanej potęgi w Maladze. Swojemu agentowi powiedział, by nie dzwonił, dopóki nie sfinalizuje transferu. Był podekscytowany możliwością gry w innym miejscu. Kosztował zaledwie 4 miliony euro, co przy 25 milionach wydanych przed 5 laty jest śmiesznie niską sumą. Wtedy odejście nie odbywało się jednak w tak dobrej atmosferze…
Piłkarz, jakiego Hiszpania jeszcze nie miała
Zdolnym chłopakiem, który grał pierwsze skrzypce w Betisie, interesowało się pół Europy. Każdy większy klub był z nim łączony. Na czele z Realem Madryt, Barceloną, Chelsea czy Manchesterem United. Roman Abramowicz oferował 55 milionów dolarów, z Katalonii przyszła oferta w wysokości 25 milionów euro, natomiast Florentino Perez widział dla niego miejsce wśród swych Galacticos. Prezes Betisu konsekwentnie wszystkie oferty odrzucał. Do wszystkich spekulacji podchodził spokojnie sam Joaquin, w każdej wypowiedzi podkreślając, że oferta musi być dobra nie tylko dla niego, ale również dla klubu. Prawdziwą burzę wywołał w październiku 2005 roku jego ojciec a zarazem agent, który stwierdził, że w „najlepszym interesie Joaquina jest odejście do większego klubu”. Sam zainteresowany musiał gasić pożar jaki wznieciła ta wypowiedź, lecz w miarę upływu czasu, pozwalał sobie na coraz odważniejsze deklaracje. W styczniu stwierdził, że nie wie, czy będzie grał w Betisie przez kolejne lata, natomiast w kwietniu po raz pierwszy wyraził wolę odejścia.
– Tak, jestem otwarty na wszelkie propozycje. Spędziłem wiele lat w Betisie i oczywiście, że jestem gotowy na nowe doświadczenia. Może to czas na zmienienie czegoś w moim życiu, chodzi o sportowy aspekt – zadeklarował.
Niewykluczony był transfer zagraniczny, lecz okres w jakim zostały wygłoszone te deklaracje, nie był zbyt fortunny. Betis po świetnym poprzednim sezonie i awansie do Ligi Mistrzów, w ówczesnych rozgrywkach bronił się przed spadkiem. O utrzymaniu zadecydowały ledwie trzy punkty. Jednak najważniejszą osobą w całej układance był Manuel Luiz de Lopera, prezes Betisu. Można go porównać do Józefa Wojciechowskiego – potrafił przyjść na ślub Joaquina z Pucharem Króla pod pachą, przystrojonym w zielono-białe wstążki, barwy klubu. Zgarnął tym samym całe zainteresowanie mediów oraz gości weselnych.
Szalony prezes
Rzeczy, jakie wyczyniał szalony prezes w końcówce okna transferowego, gdy wydawało się, że od parafowania umowy obie strony dzielą szczegóły, a czas naglił, przejdą do historii piłki nożnej. Najpierw, de Lopera nie był przekonany do 25 milionów euro, chcąc 18 milionów oraz piłkarza w zamian.Wcześniej odmówił Mario Regueiro, więc zechciał kolejno Roberto Ayalę, Jaime Gavilana oraz Miguela Angela Angulo. Ostatecznie stanęło na umówionych wcześniej 25 milionach, ale w grę weszły jeszcze wszelkie premie dla Joaquina oraz opłaty. Kwota ta wynosiła kolejne 3 miliony i by udowodnić swą władzę, de Lopera powołując się na zapis w kontrakcie postanowił… wypożyczyć Joaquina do Albacete! Pod groźbą kary wynoszącej 3 miliony euro reprezentant Hiszpanii stawił się pod budynkiem Albacete, gdzie nikogo nie spotkał… Na dowód swej wizyty zrobił zdjęcia oraz wrócił do Sevilli, a de Lopera chciał, by Joaquin zagrał w meczu ligowym z… Valencią! Ostatecznie to klub z Mestalla wziął na siebie wszelkie dodatkowe opłaty i ściągnął do siebie piłkarza z magicznym dotykiem, jak to się mówi w Andaluzji. Po tych wydarzeniach w wypowiedziach Joaquina widać było złość na de Loperę, ale jak sam stwierdził, gdyby spotkał go na ulicy nie przechodziłby na jej drugą stronę. Zaznaczał jednak, że Betis aby uniknąć spadku, musi dokonać pewnych zmian, w tym właśnie zmiany prezesa. Prezes pozostał na stanowisku, a klub spadł, by po roku wrócić do Primera Division.
Paradoksalnie, ostatni sezon w Betisie był w wykonaniu Joaquina najgorszy. Kolejny, tym razem w Valencii, również nie był udany. Drugi sezon był już lepszy pod względem gry, lecz liczba minut na boisku oraz występów stale spadała. Mało który mecz grał w pełnym wymiarze czasowym – albo wchodził z ławki, albo był zmieniany. Gwoździem do jego trumny stał się Pablo Hernandez, również prawoskrzydłowy. Grali praktycznie tyle samo spotkań, notując podobne statystyki.
Jego transfer zbiegł się również z nienajlepszym okresem w historii Valencii – ówczesny prezydent Juan Soler wydawał miliony na piłkarzy, na których tak naprawdę nie mógł sobie pozwolić. Klub był rozdzierany od wewnątrz, a trener Ronald Koeman złe emocje przeniósł również na drużynę – miał być zbawicielem, okazał się katem. Dużo nerwów oraz czasu potrzebowała Valencia, by wrócić do czołówki Primera Division oraz do Ligi Mistrzów. Aby zapewnić klubowi płynność finansową, trzeba było sprzedać Davida Silvę oraz Davida Villę, dwie największe gwiazdy zespołu. Wszystkie te konflikty oraz wydarzenia przypadły Joaquinowi na najlepszy dla piłkarza przedział wiekowy: 25-29 lat. W mgnieniu oka stał się weteranem oraz kapitanem zespołu. Ale z klubem zdobył tylko Puchar Króla…
Nie lepiej było w reprezentacji, gdzie po dwukrotnej klęsce na Mistrzostwach Świata oraz na EURO 2004, media oraz kibice powtarzali o Hiszpanach, że „grają jak nigdy, przegrywają jak zawsze.” Gdy na początku eliminacji do Mistrzostw Europy 2008 przegrali z Irlandią Północną 2-3, Joaquin ośmielił się skrytykować Luisa Aragonesa: – Obecnie kadra narodowa jest w rozsypce, pogrążona w chaosie. Luis nie wie jak poradzić sobie w tych trudnych momentach. Wiem, że to, co mówię nie pomoże mi w powrocie do reprezentacji, ale właśnie tak to odczuwam – powiedział.Po tych słowach Joaquin więcej już w kadrze nie zagrał, ale już dwa dni po tej wypowiedzi tłumaczył się, twierdząc, że jego słowa zostały źle zinterpretowane. Było już za późno. Niedługo potem Hiszpania rozpoczęła swoją serię 35 spotkań bez porażki, ustrzeliła również dublet – Mistrzostwo Europy oraz Świata. Joaquin nie był już częścią tego zespołu. Został odsunięty w podobnym czasie co Raul.
Nie wydaje się, by Joaquin kiedykolwiek osiągnął pełnię swych możliwości. Zdobył zaledwie dwa Puchary Króla. Ani razu nie wygrał ligi, ani międzynarodowego trofeum. Reprezentuje całe pokolenie hiszpańskiej piłki, które „grało jak nigdy, przegrywało jak zawsze.” Piłkarzy niesamowicie uzdolnionych, którym nie udało się niczego wygrać. Czasami przez sędziego, czasami przez własne błędy. Ivan Helguera i Fernando Hierro. Luis Enrique i Fernando Morientes.
Raul i Joaquin.
ŁUKASZ GODLEWSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]