Nie wiemy, czy Franciszek Smuda utrzyma w Ekstraklasie Górnik Łęczna, ale o jednej rzeczy trzeba już wprost napisać: ekipę z Lubelszczyzny, będącą niedawno synonimem ligowej padaki, ogląda się dziś całkiem przyjemnie. Do tego stopnia, że chyba wolelibyśmy obejrzeć po raz trzeci powtórkę meczu Bonina i spółki, niż na żywo kolejne spotkanie takiego Śląska Jana Urbana. To już sukces byłego selekcjonera, bo umówmy się Sasin, Śpiączka czy Grzelczak to nie był łatwy materiał do obróbki.
Przy czym oczywiście najważniejsze są punkty. Po dzisiejszym meczu z Wisłą Płock dorobek łęcznian się nie powiększył, a to oznacza, że brzydki zapach spadku nad Lubelszczyzną będzie bardziej intensywny niż jeszcze kilka dni temu. Z kolei w Płocku powietrze stało się zdecydowanie czystsze.
Sam mecz był naprawdę ciekawy. Dziwna była pierwsza połowa. Gdybyśmy mówili o popijawie, to wyglądałoby to mniej więcej tak: kieliszek porządnego Chardonnay, kilka łyków jabola, znów kieliszek dobrego trunku, znów wino marki wino. Raz poziom porządnej ligi, raz piłkarskie jaja. Mieszanka gwarantująca przygody. Zacznijmy od tej brzydszej części – że tak to szumnie nazwiemy – spektaklu.
Nagroda za największe nieporozumienie ląduje na półce Merebaszwilego. Sympatyczny Gruzin nie byłby sobą, gdyby po prostu trafił do pustej bramki. Trochę go już znamy i wiemy, że to gość, który gardzi takimi sytuacjami. Jeśli nie trzeba przedryblować trzech rywali i walnąć po widłach, to się nie liczy. Które to już jego tak spektakularne pudło? Trzecie? Czwarte? Biorąc pod uwagę, że to generalnie niezły piłkarz (wrócimy do tego za moment) – niepojęte.
— Marcin Lechowski (@MarcinLechowski) 6 May 2017
To największa pomyłka tego meczu, ale mocnym kandydatem był także Bartosz Frankowski, który dał się nabrać na teatralny pad Piotra Wlazły w polu karnym. Jeśli arbiter z Torunia jest tak łatwowierny również w codziennym życiu, to nie zdziwilibyśmy się, gdyby jakiś cwaniak naciągnął go kiedyś metodą “na wnuczka”.
Sam poszkodowany zamienił jedenastkę na gola w 13. minucie, ale nie była to pierwsza bramka w tym spotkaniu. Wcześniej jedną z fajniejszych akcji w swojej długiej ekstraklasowej karierze przeprowadził Paweł Sasin, który bez kompleksów wpadł w pole karne i wyłożył piłkę Grzelczakowi. Górnik miał kontrolę nad meczem, ale jak już wspomnieliśmy – sędzia rzucił koło ratunkowe gościom. A ci tak się rozochocili, że za chwilę dorzucili drugiego gola. Naprawdę fajną asystą popisał się – oczywiście, że tak – Merebaszwili, który obsłużył Kante.
Po takim początku spodziewaliśmy się meczu, w którym paść może nawet 7-8 bramek. Pasy dawno zostały odpięte i szczególnie gospodarzom nie zależało na tym, by coś z tym faktem zrobić. Można nawet powiedzieć, że to Górnik był zespołem lepszym. Łącznie drużyna Smudy oddała ponad 20 strzałów na bramkę Kryczki (przy 8 Wisły), to nieprzypadkowy wynik. Jeszcze w pierwszej połowie bardzo bliski wyrównania był Javi Hernandez, który z rzutu wolnego walnął w poprzeczkę. Później próbowali m.in. Bonin, Grzelczak czy Ubiparip, ale brakowało trochę precyzji. No i jeszcze jedna sprawa – działo się to już przy stanie 1-3, bo kapitalną bramkę po strzale w woleja zdobył grający swój najlepszy mecz w Ekstraklasie Reca. Górnik przycisnął jeszcze w końcówce – po akcji Bonina trafił Ubiparip, a minutę przed końcem dobrą okazję na wyrównanie miał Dźwigała, ale nie udało się wyrównać.
Gdybyśmy mieli gwarancję, że tak będzie wyglądał przynajmniej co trzeci mecz Górnika w przyszłym sezonie, już dziś podpisalibyśmy się pod wnioskiem o dziką kartę dla drużyny w razie spadku.
Fot. FotoPyK