Andrzej Michalczuk to jeden z najlepszych obcokrajowców w historii Ekstraklasy. Rozegrał 223 ligowe mecze, zdobył dwa mistrzostwa Polski, grał z Widzewem w Lidze Mistrzów. W karierze nie przeszkodziła mu dwuletnia służba wojskowa w oddziałach specjalnych, gdzie dzień w dzień miał do czynienia z ostrą amunicją. Czy kluczem siły tamtego Widzewa była rodzinna atmosfera szatni? Dlaczego trenował skoki narciarskie? Jak trafił do Polski? Dlaczego drużyna to nie suma umiejętności? Kto miał w Widzewie ksywę “Mięso”? Dlaczego Widzew w Lidze Mistrzów mógł osiągnąć znacznie więcej? Czy Polska i Ukraina to siostrzane kraje? Zapraszamy.
***
Mam przed sobą ranking najlepszych obcokrajowców w historii Ekstraklasy. Zgadnie pan na którym jest miejscu?
Pewnie na drugim. Za Vuko.
Trzeci. Za Radoviciem i Cantoro. Ale znalazłem też ranking, na którym wszystkich bije Uche.
Uche? Dobry był, ale grał za krótko. Jednak Vuko biegał po murawach znacznie dłużej, dużo też wygrał. Stawiam na niego.
***
Poszliśmy z kolegami na testy do juniorów Dynama Kijów. Kilkudziesięciu chłopców ćwiczyło żonglerkę, potem gierka. Czasem z takiego naboru trener wybierał dwóch, trzech, czasem nikogo. Mi powiedział: no, nadajesz się, bierzemy cię, przyjdź na następny trening z aktem urodzenia. Przyniosłem, on patrzy: jesteś rocznik 1967, szukamy 68. Miałem może dziesięć lat, a już gdzieś byłem za stary. Wróciłem do Metalista, jednego z bodaj dwudziestu klubów ówczesnego Kijowa. Tak bardzo jednak chciałem zostać piłkarzem Dynama, że za rok znowu przyszedłem. Szukali tym razem bramkarza, to na bramkarza się zgłosiłem. I zdałem te testy bramkarskie, ale jeden z trenerów mnie rozpoznał: a, to ty! Wszedł akurat przepis, według którego w każdym zespole mogło grać trzech chłopców ze starszego rocznika, z tym, że z drugiej połowy roku. To mnie urządzało i zostałem.
Dla zafascynowanego piłką kijowianina trudno o większą dumę niż koszulka Dynama.
Tak. Dynamo, wiadomo jaki to był zespół. Mieliśmy bilety z klubu i chodziliśmy na wszystkie mecze. Gdy przyjeżdżał Spartak na trybunach zasiadało sto tysięcy ludzi, w tym kibice z Moskwy.
Potrafiło być gorąco?
Policja nie pozwalała. Nie patyczkowała się, kto by rozrabiał, od razu miałby takie kłopoty, że nie warto się było szarpać. Pamiętam więc głównie śpiewy po zwycięstwach. Ludzie szli z pieśnią na ustach, wszystkie tramwaje w mieście rozśpiewane.
Pan zawsze marzył tylko o piłce czy były też inne perspektywy?
Najwięcej myślałem o piłce, ale jak tylko w szkole pojawiał się jakiś sport, to starałem się pójść, zapisać, wszystkiego spróbować. Chodziłem na zapasy. Na hokej. Nawet na skoki narciarskie. Nie skoczyłem ostatecznie ze skoczni, ale chodziłem pewien czas na treningi, zjeżdżałem z tego zjazdu. Nie wiem dlaczego w sumie to się przerwało. Może bałem się, że tam za wysoko.
Każdy uprawiany sport coś daje piłkarzowi. Zapasy – gra ciałem, waleczność. A co mogą dać piłkarzowi skoki?
Może śmiałość? Poza tym nie docenia się jak skoczkowie są mocni fizycznie. Byliśmy kiedyś w Wiśle na obozie, gdy oni tam trenowali. Widziałem ich ćwiczenia na sali. Wysokie płotki, a oni z miejsca muszą je przeskoczyć raz, drugi, trzeci. Potem od razu się kładzie i trenuje mięśnie brzucha. To wszystko seriami. Oni mają niesamowitą siłę, a przecież zarazem muszą dbać o zachowanie ścisłej wagi.
Tego przeciętny kibic często nie dostrzega.
W każdym sporcie jest wiele niuansów, których tak zwany przeciętny kibic nie dostrzega. A, wiatr mu zawiał, poleciał, wielkie halo! No dobrze, to ty weź z wysokości dwóch metrów skocz na ziemię. Zobacz jak to wygląda, jakie to obciążenie nóg. A on leci dwieście. Na nartach. Jeszcze musi dbać o styl lotu i lądowania.
Jakie niuanse umykają więc najczęściej jeśli chodzi o piłkę?
Ludzie zapominają, że każdy sportowiec większość czasu spędza poza domem, przez co życie rodzinne potrafi ucierpieć. Druga rzecz: nie docenia się złożoności jednego zagrania w grach zespołowych. Ktoś mówi: co tam zrobiłeś baranie! Tu ci wybiegał, kilka metrów od ciebie był, jak to mogłeś tak zagrać! Na boisku masz pięć opcji w danej chwili i sekundę na decyzję. Chwała temu, kto wybierze zawsze właściwą. Musisz przyjąć i opanować piłkę, dbać o to, by nikt jej nie odebrał, oszacować sytuację i ryzyko danego zagrania, a potem jeszcze właściwie je wykonać. “Co zrobiłeś, trzeba było tam grać!” Zgadza się, z trybun jest najlepszy widok.
Jak blisko był pan, żeby przebić się w Dynamie?
Nie powiem, że byłem w swoim roczniku wyróżniającym się, ale prawie zawsze grałem w pierwszym składzie. Powoływano mnie do juniorskiej reprezentacji Ukrainy, gdzie grałem z Viktorem Morozem czy Igorem Żabczenko. Graliśmy na mistrzostwach republik ZSRR. Kwestie dokumentów potwierdzających wiek traktowane były tak, że wychodziłeś czasami na – powiedzmy – Kazachstan, a tam wszyscy chłopy jak dęby, długie brody. Widać, że ładnych parę lat starsi od nas, a fizyczność w tym wieku robi różnicę, ale dawaliśmy radę. Czułem, że nawet jeśli nie przebiję się w Dynamie, to spokojnie mógłbym grać w innym dobrym ukraińskim klubie. Wkrótce jednak poszedłem do wojska i dwa lata spędziłem poza boiskiem. Przez całe wojsko może ze trzy razy grałem w piłkę i to na asfalcie, gdy mieliśmy wolne. Tak to normalna służba.
Siergiej Szypowski odsłużył wojsko w klubie piłkarskim. Panu się to nie udało?
Tak planowałem. Miałem iść do Odessy do batalionu sportowego, trochę być w wojsku, ale łączyć to z grą. Ostatecznie ktoś tam czegoś nie dopatrzył, ktoś coś podpisał i owszem, wylądowałem w Odessie, ale w normalnej jednostce.
Szok dla pana, osiemnastolatka, że w piłkę inwestowało się tyle lat, a tu trzeba odłożyć marzenia?
Nie powiedziałem sobie, że nie będę grał. Myślałem: po wojsku zobaczymy.
Ale dwa lata przerwy to nie jest mało.
Dwa lata. Z jednej strony ktoś powie, że wyrzucone z życia. Ale z drugiej strony dobrą szkołę w wojsku dostałem, że wielu chłopakom takiej życzę. Niejednemu by pomogło w karierze i życiu, jakby na chociaż pół roku poszedł w kamasze. Tam się kształtuje charakter, tam uczysz się co to jest grupa, drużyna.
Mówił pan, że to był też taki dwuletni obóz kondycyjny, który położył fundamenty pod wytrzymałość na całą karierę.
Wstawaliśmy skoro świt i biegaliśmy pięć kilometrów w butach wojskowych. Nie tych nowoczesnych, zrobionych nie wiadomo z czego, tylko tradycyjnych, które trochę ważyły. Potem alarmy nie alarmy, dziesięciokilometrowe biegi w pełnym rynsztunku. Tak, nabiegałem się trochę. Do tego ćwiczenia na placu… Naprawdę mi się to przydało.
Była u was fala?
Za moich czasów tak. Słyszało się, że ktoś kogoś podczas fali dotkliwie pobił, a nawet gdzieś kogoś zabił – u nas w jednostce takich rzeczy nie było. Każdy wiedział co kto ma zrobić. Starszy byłeś, to mogłeś sobie na więcej pozwolić. Paliłeś papierosa, gdy młody się starał, sprzątał za ciebie, liście zamiatał, przynosił to i tamto. Wszystko bez przekraczania pewnej granicy. Mnie też traktowano bardziej ulgowo, bo należałem do jednostki specjalnej, gdzie codziennie mieliśmy do czynienia z bronią i ostrą amunicją.
To kim by pan był, gdyby został w wojsku?
Tego nie chcę opowiadać. Powiedzmy, że tajemnica wojskowa.
Z jakiej broni pan strzelał?
Pistolet Makarow. Kałasznikow. SWD. Myślę, że tyle starczy, więcej mówić nie będę.
Z czego strzelało się najlepiej?
Najcelniej z SWD. Najlepiej z Kałasznikowa.
Ale wie pan, że szeroko się uśmiecha jak wspomina to strzelanie?
Wyjeżdżaliśmy na poligon dniem, czasem nocą. Strzelaliśmy z pistoletu, z kałacha, rzadziej z SWD. Ale siła rażenia Kałasznikowa i jego użyteczność w boju jest trudna do podrobienia.
Zastanawiał się pan czy nie zostać w wojsku?
Nie było takiej opcji. Chłopaki zostawali, mnie też proponowano, ale ja chciałem grać w piłkę.
Co było szokiem, jak po dwóch latach wyszedł pan do cywila?
Wolny czas. Wtedy w ZSRR było takie zarządzenie, że żołnierz po wyjściu z wojska mógł – nie chcę panu skłamać, nie pamiętam dokładnie – miesiąc albo trzy miesiące po prostu się byczyć. Nie robić nic. Skorzystałem z tego od dnia do dnia. Chodziłem na piłkę, jeździło się za miasto, nadrabiałem stracony czas z rodziną, z przyjaciółmi i z dziewczynami. Jak młody człowiek wyjdzie z wojska naprawdę ma co robić.
Jak się odnalazł pan na boisku po dwuletniej przerwie?
Doszedł człowiek do siebie po pewnym czasie. Grałem w Metaliście Kijów, z tym, że już w pierwszym zespole. Oczywiście chciałem na piłce zarabiać pieniądze, a tam nie płacili. To była drużyna przy fabryce części do czołgów i traktorów, więc pracowałem jako tokarz na trzy zmiany, a po pracy grałem. Pracowałem tak kilka miesięcy.
Potem pojawiła się opcja z Kazachstanu.
Wszyscy mnie pytają: po co mi był ten Kazachstan? Czemu wyjechałem tak daleko? A odpowiedź jest prosta – bo tam naprawdę dobrze płacili. Byłem młody i mogłem utrzymywać się z piłki. Mogłem skupić się tylko na niej. To działało na wyobraźnie. Zawód tokarza nie był moim powołaniem.
Jakim miejscem do życia był Kazachstan końca lat osiemdziesiątych?
Aktiobińsk, sześćset tysięcy mieszkańców, ale jak się tam mieszka, wydaje się mniejszy. Zimą minus trzydzieści, latem plus trzydzieści, ale przez niską wilgotność powietrza tak się tego nie odczuwa. W Aktiobińsku była też świetna atmosfera na stadionie. Powstał tam pierwszy w ZSRR stadion typowo piłkarski, taki trochę w stylu angielskim, naprawdę ładny. Trzecia liga pod względem piramidy rozgrywek Związku Radzieckiego, ale klub zorganizowany bardzo dobrze. Wypłaty dobre, premie dobre, na mecze lataliśmy samolotem. Ale co tam można było robić w wolnym czasie? Nic. Latem żeśmy nad rzekę jechali, chociaż ta rzeka płytka, bo tam za sucho. Wyszedłeś czasem na miasto, największą atrakcją okazywały się bary video. Odtwarzacze VHS dopiero wchodziły, niewielu je miało, więc mogłeś w lokalu wypić drinka lub soczek, a w tle leciał film. Taka namiastka kina.
Ale że w Aktiobińsku przyjdą czasy na europuchary, a nawet walkę o Ligę Mistrzów, to pewnie się pan nie spodziewał.
Aktobe w Europie, na Widzewie stadion zbudowany. Zawsze coś mi ucieka! Ale też fajne chwile przeżyłem. Coś uciekło, ale nie wszystko.
Dlaczego skończyła się przygoda z Kazachstanem? Był pan tam ponad dwa lata.
W Kijowie spotkałem się z prezesem z Metalista. On mówi: a, poznałem takiego prezesa z Polski, może chcecie pojechać na testy do Chemika Bydgoszcz? Popatrzyliśmy na siebie z Olkiem Riabko. Panował okres handlu. Każdy wyjazd do Polski wówczas to coś kupiłeś, coś sprzedałeś. Pociąg z Kijowa do Berlina: w Kijowie nie mogłeś biletu dostać, z Warszawy jechał pusty. Całe przedziały obładowane tobołami. Ludzie mieli upatrzone miejsca na Stadionie Dziesięciolecia. Wysiadali na Wschodnim, szli spacerkiem, załatwiali swoje sprawy, wieczorem pociąg wracał i ich zabierał. Wiedzieliśmy, że nawet jak te testy nie wypalą, to przynajmniej coś się uda zarobić. Zapakowaliśmy do toreb pasty do zębów, spodnie, młynki do kawy. Na miejscu pełen sukces: młynki, pastę i spodnie sprzedaliśmy już wśród pracowników Chemika. W pierwszym sparingu strzeliłem trzy bramki, trener Gałkowski powiedział, że mnie chce. Dogadaliśmy szybko warunki, otrzymaliśmy z Olkiem mieszkanie na dwóch, mieliśmy zapewnione obiady w klubie.
Jak was przyjęła drużyna?
Dobrze. Mam szczęście do szatni, szczególnie w Polsce. W Chemiku fajna grupa, w Widzewie jak rodzina. Chłopaki w Bydgoszczy naprawdę starali się pomóc. Widzieli, że jesteśmy obcy w nowym mieście, to zabrali na miasto czy na ryby. Nawet trener, zapalony grzybiarz, raz nas na grzyby zabrał.
Wkupne pan miał?
Jak w każdym zespole.
Huczne było?
Powiem szczerze, że nie pamiętam. Więc pewnie było. Widzewskiego też nie pamiętam.
W Bydgoszczy więcej ciekawych miejsc niż w Aktiobińsku?
Na pewno tak. Ulica Długa. Stare miasto. Bydgoska “wenecja”. Bydgoszcz pięknie się rozbudowuje. Już wtedy było co zwiedzać, gdzie pójść. Chodziłem choćby na żużel.
Sport, w gruncie rzeczy, typowo polski. Nigdzie nie jest tak popularny.
W ZSRR był speedway, tylko na lodzie. W oponach kolce i jechali, my to znaliśmy. Wszyscy żużlowcy ze wschodu, którzy dziś jeżdżą w Polsce, zaczynali na lodzie.
Pan przyjął się w Chemiku błyskawicznie. Awans z trzeciej ligi, potem korona króla strzelców.
Biliśmy się nawet o awans do pierwszej ligi. Jagiellonia przyjeżdża i przegrywa. Na Borucie wygrywamy. Jedziemy do Siarki, 3:1. Ja miałem takie szczęście, że strzelałem w najważniejszych meczach. W których konkretnie – musiałbym sprawdzić moje wycinki, mam ich dwa pudełka w domu. Żona jeszcze zbierała w Bydgoszczy, potem też w Łodzi. Są z gazet lokalnych, z “Piłki nożnej”, ale też łódzkiego “Hat-tricka”.
Przegląda pan je czasem?
Nie kurzą się, przeglądam. Jak koledzy przyjdą to wyciągamy. A, dawaj, pokaż! O, fajne! Z drugiej strony sporo zdjęć z Ligi Mistrzów oddałem. Koszulek nie mam już żadnych, poszły na licytacje, na WOŚP. Ale na ścianie wciąż wisi plakat tamtego Widzewa, a na półce stoją puchary: dla najlepszego obcokrajowca i okolicznościowy, który dostałem od kibiców po meczu pożegnalnym.
W 1992 Widzew nie był jedynym zainteresowanym. Miał pan inne oferty.
Najpierw zgłosiła się Siarka, gdzie miałem dostać też robotnicze mieszkanie. Dobra, przemyślę, zadzwonię! A pojawił się temat Widzewa. Koledzy z drużyny mówili mi: słuchaj Andrzej, Siarka to Siarka, a Widzew to Widzew. Inna półka. Przyjechał pewnego dnia trener Woziński do mnie do domu. 23, już w łóżku leżałem, kładłem się spać. W nocy mnie wywieźli do Łodzi. Rano porozmawiałem z prezesem Sobolewskim, dał mi stówę na bilet w obie strony i wróciłem do domu sam po bagaże. Wysiadam następnego dnia na dworcu Łódź Widzew. Mgła taka, rano, pusto. Kilka kilometrów na pieszo szedłem na stadion, pytając tylko taksówkarzy o drogę. Pomieszkałem parę dni w hotelu, potem pojechaliśmy na obóz do Wisły, gdzie trener Żmuda powiedział, że mnie chce.
Asystentem był pan Woziński, o którym legendy opowiadali mi pana koledzy: Tomasz Łapiński i Wiesław Wraga.
Przygotowywał się przed obozem do obozu przygotowawczego. Umiał narzucić tempo. Byłem zaprawiony w bojach, nie powiem, ale bywało ciężko. Niemniej wojsko zrobiło swoje i zawsze znajdowałem się wśród tych, którzy biegli z przodu, zwykle wspólnie ze Zbyszkiem Wyciszkiewiczem. Trener Jezierski też był taki, że bieganie, bieganie, bieganie. “Panie trenerze, chodzić nie mogę”. “To po co chodzisz, biegaj!”. Albo mówił: “Co to za kontuzja? Jak przyjdziesz z nogą pod pachą, to jest kontuzja”. Zarządził raz, że kto jest zdrowy, trenuje z asystentem, a kontuzjowani z nim. Następnego dnia kontuzjowanych nie było. Ja się zgadzam, że trzeba dostawać w kość, ale ludzie mają różne organizmy i nie wolno przesadzić. Ale ogółem dało się przeżyć, skoro i tak wieczorem sami z własnej woli spotykaliśmy się na hali pograć dla zabawy.
Jakie wrażenie zrobiła na panu Łódź?
Łódź podwodna (śmiech). Wiadomo, że dobre. To co od razu uderzyło, to kibice. Zawsze mówię, od samego początku: najlepsi kibice są w Kijowie i Łodzi, to ile karnetów teraz kupili mówi samo za siebie. Nie było jeszcze wtedy galerii, manufaktury, całe życie toczyło się na Piotrkowskiej. Moja rozpoznawalność miała dwa oblicza: czasem słyszałem na pietrynie “wypierdalaj, wypierdalaj!”, ale i miłe słowa. Oznaczała też pewne ułatwienia w sklepie, szpitalu, u mechanika. Drobne rzeczy. Nawet dzisiaj wszedłem, siedzi chłopak z dziewczyną, wstaje: “panie Andrzeju, dwadzieścia lat minęło, a pan się nic nie zmienił”. Fajnie, że pamiętają.
Do tyłu przesunął pana kto?
Zaczynałem w ataku z Markiem Koniarkiem. Potem trener Żmuda wziął mnie na stronę: wiesz co Andrzej? Ty będziesz groźniejszy w pomocy. I mnie przestawił. A na obronę to już Franek.
Pamięta pan pierwsze spotkanie ze Smudą?
Przyjechał z Niemiec czarną Lancią. Przedstawiał go Ismat Koussan. Pierwsze co rzucało się w oczy to dużo piłki na treningach, no i ta jego polszczyzna: “Nie spaźniaj się!”. U Smudy na każdym treningu była piłka, gierka. Rozgrzewaliśmy się grając w dziadka, ale takiego, że iskry szły: “co wy stoicie, ręce w kieszeniach?!”. Trzeba było naprawdę dać z siebie wszystko w tym zwykłym dziadku. Smuda zawsze zachęcał do ataku. Kto robi największe zagrożenie na boisku? Obrońca. Bo jak się podłączy, to robi się przewaga. Ktoś musi do niego doskoczyć, więc kto inny ma wolne miejsce i zaczyna się gierka. Tak szliśmy do przodu, ja, Szymek (Mirosław Szymkowiak – przyp. red.), Sonia (Rafał Siadaczka – przyp. red.). Niektórzy trenerzy mówili obrońcom: do linii i ani kroku dalej! Dla mnie to hamowanie rozwoju piłkarza. Mam stać tylko z tyłu? Idź, spróbuj rozegrać! Jakiego bocznego obrońcę zna każdy kibic świata? Roberto Carlosa. A Demianienko? Grał po prawej stronie, a potrafił być trzeci w lidze ZSRR pod względem liczby strzelonych bramek.
Pan w sezonie 95/96 strzelił więcej goli niż powoływany do kadry Citko.
Samo życie. Ale goli nikt w Widzewie nie liczył. Kto trafiał nie było ważne, liczył się zespół.
Atmosfera waszej szatni jest owiana legendą. Często szafuje się słowem, że jakaś grupa jest rodziną, ale wam było do tego faktycznie blisko.
To prawda. Każdy każdemu pomagał jeśli taka zachodziła potrzeba. Spotkania na stopie prywatnej były oczywistością. Środek Citkomanii, Marek rozdaje pięćdziesiąt autografów gdziekolwiek się pojawi. Gdy dowiedział się, że mam przeprowadzkę, od razu sam zaoferował się, że pomoże taszczyć mi meble. Tego typu sytuacje były codziennością, jak to w grupie przyjaciół. Z Łapą i Rafałem Siadaczką jeździliśmy na ryby. Z Markiem Bajorem całymi rodzinami jeździliśmy na grzyby. Na Marka Citkę mówiłem “wielki brat”, a wzięło się to od tego, że wtedy nie pił i mocno wierzył w Boga. “Brat” od mnicha, taka ksywę mu dałem i do tej pory go witam “cześć bracie!”. Ktokolwiek przychodził szybko się wkomponowywał. Radek Michalski trafił do Łodzi z Legii, a zaraz nadawał z nami na wspólnych falach. Dziś trzymamy dobry kontakt, moja córka studiuje w Gdańsku, pomagał jej ogarnąć mieszkanie. . Taki Maciek Szczęsny niby chadzał własnymi ścieżkami, ale od wspólnych wypadów nigdy się nie migał. Zależało na jakiego Maćka trafiłeś – czasem bywał skryty, czasem bardziej odkryty. Ale zawsze z nami. Największym jajcarzem był Szarpak. Wszystkim wymyślał ksywki. Mi dał “Kolczatka”, a potem “Dziadek”. Pamiętam Grajek lubił z nami pograć w gierce, a czasem nawet w sparingu jak graliśmy z kimś słabym. Grajek zawsze musiał mieć “dziesiątkę”, zabierał ją Ryśkowi Czerwcowi. Raz mu Piotrek dychę schował. Grajek szuka, szuka, decyduje się na inną koszulkę, ale ta coś za mała. Piotrek mówi: panie prezesie, ale na mućki koszulek nie szyją! Kiedyś graliśmy w Niemczech sparing z jakąś słabą ligą, Piotrek dograł Grajkowi asystę na 10:0 tak, że prezes do pustaka strzelał. To co prezesie, jakaś premia będzie? Tak, to były szczerze przyjacielskie relacje. Do klubu przychodziło się dużo przed treningiem, wypić kawę i pogadać. Urodziny i imieniny w mieszkaniach, tu nawet nie ma co wymieniać: czy u Łapy, czy Radka Michalskiego, Marka Bajora czy kogoś innego, umawialiśmy się całymi rodzinami.
Strasznie dużo imprez w rok wychodzi.
(śmiech). Imprezy były, normalnymi ludźmi jesteśmy, nie dajmy się zwariować. Kiedy można to można. To, że wyszliśmy na piwo do Johna Bulla, pomagało. Szliśmy tam nie w pięciu, ale w szesnastu. Jeden wypił jedno piwo, drugi wypił pięć, a trzeci – jak Marek Citko – żadnego. Ważne, że wychodziliśmy wszyscy razem. Gadaliśmy szczerze o życiu, ale też o tym co na boisku i w zespole. To dawało ogromnie dużo.
Dziś piłkarze nie mogliby tak wyjść na miasto jak wy wtedy. Od razu tysiąc zdjęć w sieci i kwaśna atmosfera.
Jakby chcieli się spotkać i pogadać na luzie, na innej stopie, to by dali radę. Przecież nie trzeba wypić trzech skrzynek wina żeby szczerze pogadać. U nas też była mieszanka charakterów. Ktoś był mrukiem, ktoś marudą, ktoś bardziej skurwysynem, ale to wszystko składało się w jedną spójną całość. Prawdziwi mężczyźni zawsze się dogadają.
Da się osiągnąć wynik bez takiego zrozumienia?
Ciężko. To zawsze przekłada się na rezultat, grę. Musi być zrozumienie na boisku i poza nim, to kwestie ściśle powiązane. Ile było przykładów drużyn, w których na papierze gwiazda na gwieździe, a na boisku nie funkcjonowało nic? Drużyna piłkarska to nie suma umiejętności.
Niech pan powie szczerze: wierzył pan do końca w meczu z Legią, że wynik jest do odwrócenia?
Wierzyć trzeba zawsze. My mieliśmy dużo meczy, które odwracaliśmy. Choćby odrobione 0:1 na Stomilu, gdzie gramy w dziesiątkę po wymyślonej czerwonej kartce dla Ryśka Czerwca – niektóre drużynki chciały nas pilnować, ale im się nie udało. Jak Czyżniewski na Łazienkowskiej dostał kontuzji, widzieliśmy, że oni czują się za pewnie. Już cieszą się na ławce. Przybijają sobie piątki. To oznaki dekoncentracji. Nas Franek cały czas motywował. Jak “Mięso” strzelił na 2:1…
Mięso?
Sławek Majak. “Mięso” bo łydki miał takie. Jak ta wpadła, poczuliśmy krew. Byliśmy jak piranie. Przy 2:2 to w ogóle masakra. Miałem takie poczucie, że już tego nie wypuścimy, a tu… sekundy później strzela Legia. Widziałem, że jest spalony, ale przecież nie muszę tego widzieć ja, tylko liniowy, co nie jest takie oczywiste. Ale podniósł chorągiewkę. Na 3:2 mój gol, biegłem na oparach. Dostałem piłkę w polu karnym, patrzę, ktoś wybiega z drugiej strony. Dogrywać, strzelać? A, jak nie trafię, to będziemy mogli spokojnie się ustawić, minie trochę sekund, tu jak niedokładnie podam jest ryzyko kontry. Więc strzeliłem, Szamo puścił, 3:2. Ja koszulkę na głowę. Mówiłem, że jak strzelę, to tak zrobię i przebiegnę przez całe boisko. Nie dali mi, bo po drodze się na mnie rzucili. Chłopaki się śmiali – o widzisz, klatę tylko sobie przez to na murawie zdarłeś! Wróciliśmy do Łodzi o drugiej w nocy, a tam jupitery zapalone, na stadionie kilka tysięcy kibiców. Niektórzy przyszli świętować, a inni szukać okazji – mi zginął portfel, rok wcześniej przy świętowaniu ktoś zwinął Markowi Koniarkowi złoty łańcuszek. Taki mecz powinien się zdarzyć raz na wiele lat, ale przecież Brondby do podobna historia. 3:0 dla nich, a potem 3:2. Mogło być 3:3, bo Dembina wychodził, jakby dograł do Marka ten miałby pustą bramkę.
Może w Dynamie pan nie zagrał, ale ówczesny Widzew był na poziomie Dynama.
Nawet ktoś mi mówił, że byłem pierwszym Ukraińcem w Lidze Mistrzów. Przyjeżdżali wtedy ukraińscy dziennikarze. Mam parę wycinków z ukraińskiej prasy. Nawet mówiło się, że może weźmie mnie Dynamo. Oficjalnej propozycji nie dostałem, tylko w prasie pojawiały się takie głosy. Pisano, że gdyby ktoś tam odszedł i zrobiło się miejsce, to wzięliby Michalczuka. Poszedłbym, bo wiadomo, to byłoby spełnienie dziecięcych marzeń.
Bramka Citki z Atletico ponoć została przepowiedziana.
Marek często próbował lobować, a Molina często wychodził. W Hiszpanii też go ktoś tak z dystansu zaskoczył. Marek przed meczem zapowiadał: zobaczycie, strzelę tak! Strzelę! No i jak powiedział tak zrobił.
Co panu najbardziej zapadło w pamięć z Ligi Mistrzów?
Nie ma jednej chwili. Z Borussią na wyjeździe pod koniec atakowaliśmy, a oni bili po autach broniąc 2:1. U siebie z BVB 2:2, choć ich drugi gol nie powinien zostać uznany, bo był faul. Na Vicente Calderon powinien być co najmniej remis, mieliśmy mnóstwo okazji. Można się zastanawiać: co by było gdyby nie problemy kadrowe? W Bukareszcie na ławie siedział kontuzjowany Paweł Miąszkiewicz, Siadaczka chodził o kulach, ja pauzowałem za kartki.
Można było wtedy ugrać więcej?
Tak. Jeśli ktoś w taki sposób gra z późniejszym triumfatorem, to tak. Może brakło odrobiny doświadczenia? A może trochę dłuższej ławki? Ktokolwiek wypadał z pierwszej jedenastki, zaraz robił się problem. Osób, które mogły wejść z ławki i zagrać, było bardzo niewiele.
Po Lidze Mistrzów klub zamiast nabrać rozpędu zaczął się zwijać.
Piłkarze zaczęli odchodzić – Dembina, Sławek Majak, Radek Michalski, Łapa. Prezesi starali się ich zastępować, ale to nie była ta sama jakość. Ja sam miałem propozycję trochę wcześniej z Francji, ale z niej nie skorzystałem. Gdy wszyscy zaczęli odchodzić, ofert już nie było.
Dlaczego nie zdecydował się pan na wyjazd?
Sam nie wiem. Chyba wierzyłem, że na to jeszcze przyjdzie czas. Tak się często myśli – a, szansa jeszcze będzie. Ale często jest to szansa jedyna w życiu. Wkrótce zaczęły mnie trapić kontuzje. W Widzewie przeszedłem trzy operacje więzadła, czwartą w Głownie.
Ale Buffona jeszcze zdążył pan pokonać.
Ktoś mi wrzucił piłkę, zabierał się za nią Jacek Dembiński. Mówię – zostaw! Piękna bramka wyszła. No ale na niewiele się zdała, Parma wtedy była za mocna.
Gol A. Michalczuka od 11:30
Pan czuł na własnej skórze jak klub zaczyna się sypać?
Były wymyślane nowe kontrakty, lekko kombinowane, a pieniędzy coraz mniej. Co chwila ktoś przychodził, odchodził, a wiadomo, że jak ciągle będziesz mieszać, to nic dobrego z tego nie wyjdzie. W końcu sam czułem, że trzeba czegoś nowego. Miałem swoje lata. Coraz częściej trapiły mnie urazy. Po rozmowie z Dariuszem Wdowczykiem doszedłem do wniosku, że czas odejść.
Nie było lepszych ofert niż Stal Głowno?
Nie. Ale ta mi odpowiadała. Blisko, finansowo też okej. Ja już widziałem po sobie, że organizm zaczyna się buntować. Teraz piłkarze, którzy mają po czterdzieści lat, może mogą trzymać formę. Ale ja przy takich obciążeniach fizycznych, ciężarach, biegach, na podobną długowieczność nie miałem szans. Mówią, że sport do zdrowie. I prawda! Ale nie w sporcie wyczynowym, zawodowym.
Ciężko się było odnaleźć po zakończeniu kariery piłkarskiej?
Spróbowałem zostać trenerem w Stali, ale szybko zrozumiałem, że trenerka to nie dla mnie. Zawsze powtarzam: trener podpisując umowę o pracę, zarazem podpisuję umowę o zwolnienie. Nie dadzą człowiekowi popracować. Nie mówię nawet o sobie, tylko ogólnie, bo znajdziemy mnóstwo takich przykładów. Parę meczów i dziękujemy, następny, następny. To ciężki kawałek chleba, w takich realiach na trenera się nie nadawałem. Później zostałem grającym prezesem w B klasie, w Lechu Jordanów. Tu wystarczyło trochę cwaniactwa, umiejętne ustawienie się i szło. Nie mogłem tylko zrozumieć, że niektórzy grają tak ostro. Sam byłem walczakiem, nie odpuszczałem, ale twarda i ambitna gra to nie polowanie na kości. Trzeba szanować zdrowie swoje i przeciwnika. Niektórzy natomiast wszystko co umieją, to tylko rąbankę. W czasach Jordanowa podjąłem pracę w firmie produkującej parasolki, namioty, gdzie zajmuję sie kwestiami logistyki. Nie sądziłem, że zostanę tu tak długo, a jestem już dwanaście lat. Dłużej niż w Widzewie! Odnalazłem się szybko. Wiem co to praca. W wojsku byłem, pracowałem na tokarce, swoje przeżyłem. Na piłce życie się nie kończy, trzeba do końca być mądrym i odpowiedzialnym. Żyjemy dalej, wszystko toczy się dalej, zostają wspomnienia i znajomości. Mnie cieszy, że do dziś widzewiacy z tamtych lat trzymają ze sobą kontakt. Mam w Łodzi wielu przyjaciół, dzisiaj na 20:30 też jestem umówiony na mecz w oldbojach.
A Buffon, którego pan pokonał, w tym czasie zagra na Camp Nou (rozmawiamy w środę – przyp.red.).
A ja na CHKS-ie. Też będzie fajnie.
Jak się panu podobało na nowym stadionie Widzewa?
Na takim to by człowiek pograł… jakbyśmy taki stadion mieli w tamtych czasach, o! Może by my Puchar Mistrzów zdobyli? Choć myślę, że i tak jest za mały jak na Widzew. Teraz okej, ale jak przyjdzie Ekstraklasa i puchary?
Czyli wierzy pan w powrót Widzewa na szczyt.
Pewnie, że wierzę. Człowiek zawsze wierzy. Musi.
Ogląda pan Ekstraklasę, ceni szczególnie któregoś z obcokrajowców?
Rzadko oglądam. Podoba mi się Vassilijew, dobry był Hamalainen jak grał dla Lecha. Ale nie ciągnie mnie do Ekstraklasy. Może jakby Widzew w niej grał? Bardziej patrzę niższe ligi – tę, w której Głowno gra, bo tam działam, do tego trzecią z Widzewem.
Co dała panu piłka? Pieniądze, pamiętając widzewskie realia, pewnie nieszczególnie.
Pieniądze to nie wszystko. Piłka dała mi rodzinę, bo żonę poznałem w Bydgoszczy. Dała mi wspaniałych przyjaciół. Nauczyła co to dyscyplina. Sport wyrabia wiele pozytywnych cech, nie tylko wyczynowy.
A co panu piłka zabrała?
Na pewno zdrowie. Ale więcej dała niż zabrała.
Jak pan dziś, po dwudziestu siedmiu latach od jazdy pociągiem Kijów – Warszawa, patrzy na Polskę?
Polska zmienia się na dobre. Miasta pięknieją. Drogi coraz lepsze. Pamiętam starą Łódź, starą Warszawę, starą Bydgoszcz. Wszystko się rozbudowuje. A zarazem kraj pozostaje zielony, pełen pięknych lasów, rzek, stawów. Polska to dziś moja druga ojczyzna. Mam tu mnóstwo bliskich, począwszy przecież od rodziny, bo dzieci urodziły się już tutaj. Polacy jak to Słowianie – są tacy, że ostatni kawałek chleba oddaliby przyjacielowi w potrzebie. Zawsze pomogą w trudnej sytuacji. Uważam, że Ukraina i Polska to siostrzane kraje. Tylko niektórzy wyciągają pewne stare sprawy, żeby nas skłócić, ale to już polityka. Ukrainie bliżej do Polski, Łotwy, Litwy, Estonii, do Europy, nawet bliżej do Białorusi, niż do Rosji.
Jak pan dziś patrzy na wschód Ukrainy, to co myśli?
Jestem tym przerażony. Była akcja, że ci z tamtych terenów chcą osiedlić się w Rosji. Putin obiecywał, że wszystko pomoże załatwić. No i załatwił – trafili na Syberię i zimę – temperatura minus pięćdziesiąt – spędzają w starych chatach. Właśnie starają się za własne pieniądze wrócić z powrotem. Niektórzy nie wyjechali, siedzą tam, strzały nie strzały… Wszyscy dobrze wiemy, że to prowokacja Rosji. Jak ci niby “partyzanci” mogliby to sfinansować? Skąd wzięliby broń i amunicję? Strzelają codziennie i to nie z kapiszonów. Dla Rosji wygodnie, i tak muszę wykorzystać starą broń, mogą przemielić pieniążki. Ludzie chcieliby wyjść na ulicę, ale słowa powiedzieć nie mogą. U nas sytuacja polityczna jest dramatyczna. Oligarchia pseudoukraińska, gdzie każdy i tak ma silne powiązania z Rosją. Parlament kukiełkowy. Właśnie wprowadzili opłaty za ogrzewanie ryczałtem za cały rok. I to nie jest złe, sam tak mam, ale mi potem przychodzi zwrot lub dopłata. A tam nie ma liczników ani nic, masz płacić 800 hrywień co miesiąc bez względu czy to grudzień czy czerwiec. Czy normalny człowiek, normalny polityk, coś by takie wymyślił? I takich rzeczy jest bez liku.
Martwi się pan o rodzinę na Ukrainie?
Martwię się. Brat został, jego żona, trójka dzieci, poza tym dalsza rodzina. Wybieram się do nich raz do roku co najmniej. Autobusem lub samolotem. Tamtego pociągu już nie ma.
Leszek Milewski